Zaginęli oznacza zginęli

60 lat temu NKWD i UB aresztowały w powiecie augustowskim i wywiozły około 600 osób. Do dziś nie wiadomo, jakie były losy ofiar tej obławy

Aktualizacja: 23.07.2010 12:34 Publikacja: 23.07.2010 12:33

Jedynym symbolicznym miejscem upamiętniającym obławę jest krzyż w Gibach

Jedynym symbolicznym miejscem upamiętniającym obławę jest krzyż w Gibach

Foto: Kurier Poranny/Fotorzepa, Tomasz Kubaszewski TK Tomasz Kubaszewski

– Jeden z nich wyjął listę i zaczął odczytywać: „Wysocki Ludwik, który to?”. Tata odpowiedział, że to on, potem była jeszcze Wysocka Kazimiera (starsza siostra), młodsza Wysocka Aniela i zabrano jeszcze narzeczonego siostry. Od tego momentu rozpoczął się czas szalenie trudny – opowiada ksiądz prałat Stanisław Wysocki z Suwałk. – Mój ojciec miał przygotowane takie drewno na budowę i jak były jakieś łapanki, to się chował w to drewno. Tym razem był chory, więc położył się do łóżka, no i przyszli i z łóżka go zabrali – mówi Edward Janik z Augustowa. – Zabrali tatę i jego dwóch braci, trzech synów babci w jednym dniu zabrali. We wsi moją babcię nazywali żelazna babka, dlatego że miała dziesięcioro dzieci. Jedna córka zginęła wcześnie, dziadek zginął podczas I wojny światowej i babcia z taką gromadą dzieci sobie poradziła – opowiada Krystyna Sołtys z Augustowa.

W 1945 roku byli dziećmi, nie wszystko pamiętają, wiele w ich wspomnieniach to opowieści mamy czy babci. W okolicach Puszczy Augustowskiej historia tzw. obławy augustowskiej z lipca 1945 jest wciąż przekazywana, bo ludzie nie chcą, żeby pamięć o ich najbliższych tak łatwo zaginęła.

Obława była operacją wojskowo-polityczną wymierzoną przez ZSRR w podziemie antysowieckie, a w szczególności w byłych żołnierzy AK żyjących na terenie północno-wschodniej Polski. – Trzeba przyznać, że na tych terenach Armia Krajowa była bardzo silna i dobrze zorganizowana – opowiada Waldemar Wilczewski, historyk z Białostockiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.

[srodtytul]Pierwsze szlify ministra[/srodtytul]

Akcja rozpoczęła się od szczelnego otoczenia obszaru Puszczy Augustowskiej przez wojsko, tak żeby nikt nie mógł podczas wyłapywania „wrogów” uciec. Potem funkcjonariusze wkraczali na teren gospodarstw i zabierali ludzi z domów, z łóżek i podczas prac polowych. – Oni nie patrzyli, czy to ojciec czy nie ojciec, po kolei wszystkich brali i do kupy, a potem wywozili – wspomina Edward Janik, który podczas obławy augustowskiej miał dziewięć lat i stracił ojca. – To było późnym popołudniem. Przypuszczam, że była godzina 17 – 18, bo otrzymaliśmy od taty polecenie, żeby przepędzić bydło z pastwiska. Kiedy wracaliśmy, to uciekali akowcy, którzy się ukrywali u nas w domu. Idziemy i widzimy z góry, że wszędzie pełno wojska. Pobiegliśmy do mieszkania, a tam pod ścianą ustawiona cała rodzina, począwszy od ojca, mama, siostry, brat i jeszcze narzeczony mojej starszej siostry. A NKWD obradowało w drugim pokoju. W pewnym momencie wszedł do nas młody, elegancki człowiek, taki pozostał w mojej wyobraźni, i powiedział po polsku: „Dobry wieczór państwu”. Mnie to w pamięci utkwiło, bo u mnie w domu zawsze się mówiło „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” albo „Szczęść Boże”. Podszedł do mojej starszej siostry i powiedział: „A co ty robiłaś przy ulicy Gałaja w Suwałkach?”, a ona zemdlała – wspomina ksiądz Józef Wysocki, który w lipcu 1945 miał siedem lat, podczas obławy stracił ojca i dwie siostry.

W operacji brały udział wojska Armii Czerwonej i wojska wewnętrzne NKWD. Pomagały im też jednostki polskie: 1. Pułk Praski LWP oraz funkcjonariusze UB i MO. Funkcjonariusze przeważnie chodzili z patrolami NKWD i wskazywali rodziny związane z podziemiem. Wśród nich był gen. Mirosław Milewski, który później w latach 1980 – 1981 był ministrem spraw wewnętrznych, potem sekretarzem KC PZPR, a do połowy lat 80. bliskim współpracownikiem generała Wojciecha Jaruzelskiego. Jego nazwisko wiązane jest z morderstwem księdza Jerzego Popiełuszki. Od władzy został odsunięty w 1985 roku, kiedy na jaw wyszła afera „Żelazo”. Pod nadzorem Milewskiego wywiad PRL zarabiał na napadach, przemycie, kradzieżach w krajach Europy Zachodniej, a z pieniędzy korzystali członkowie władz PZPR.

W 1945 roku 17-letni Waldemar Milewski był pracownikiem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Augustowie. Wiele relacji świadków wskazuje na jego bezpośrednie zaangażowanie w obławę augustowską. Jego udział miał polegać na tym, że patrole poszukujące żołnierzy AK prowadził do domów i wskazywał konkretnych ludzi. – To się potwierdza w różnych relacjach. Raz przyprowadził patrol do swojej koleżanki, 19-letniej Zofii Pawełko – twierdzi historyk Jan Jerzy Milewski z białostockiego oddziału IPN. Dowodem na jego udział w obławie może być też zdjęcie odnalezione przez białostocki oddział IPN. Na fotografii Milewski pozuje z doradcą powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego majorem Wasilenką, szefem PUB w Augustowie Aleksandrem Kuczyńskim oraz jego zastępcą Ryszardem Cabanem. Zapytany o to zdjęcie w 2005 roku przez dziennikarzy „Wprost” odpowiedział, że zrobiono je w dzień zwycięstwa. – Do biura w powiatowym urzędzie przyjechali Rosjanie. Powiedzieli, że koniecznie trzeba to upamiętnić – twierdził w rozmowie z tygodnikiem Waldemar Milewski.

[srodtytul]Niech ich pani zostawi[/srodtytul]

Trudno jest wyznaczyć daty graniczne obławy augustowskiej. Dokumenty wskazują na kilka różnych: 12 – 18 lipca, 11 – 24 lipca, 10 – 25 lipca, ale niektórzy opowiadali też, że zabrano im ojca 27 lipca. Podczas akcji zatrzymano około 1878 osób. Aresztowani byli umieszczani w tymczasowych miejscach odosobnienia pełniących rolę obozów filtracyjnych. Zatrzymanych poddawano przesłuchaniom, które połączone były z biciem, oficerowie sowieccy chcieli wydobyć jak najwięcej informacji o działalności AK na tym terenie. Po przesłuchaniach następowała selekcja. Osoby podejrzane były przewożone do nowego miejsca odosobnienia. Te transporty nie były ukrywane przed członkami rodziny. Mogli przynosić jedzenie i ubrania.

Dopiero trzecie miejsce odosobnienia było utajnione. – Trzymali tatę w sąsiedniej wsi, w takiej stodole, więc mama tam chodziła. Ja miałam wtedy jeszcze młodszego brata, który miał cztery tygodnie. Mama brała brata na ręce i chodziła do taty, nosiła mu jakieś jedzenie. Ostatni raz mówiła, że zanosiła mu ciepłe ubranie, bo niby to był lipiec, ale noce były jakieś takie chłodne. A potem przyszła za kilka dni, a ich już niestety nie było – wspomina Krystyna Sołtys, córka Stanisława Wasilewskiego, która w lipcu 1945 roku miała dwa lata, a większość jej wspomnień na temat ojca to te z opowiadań mamy i cioci.

Część zatrzymanych – uznaje się, że około 600 osób – wywieziono w nieznanym kierunku. – Zawieźli ich do Jaziewa, a potem ich ładowali do samochodu. Ojciec już nigdy się nie znalazł – zaznacza Edward Janik. – Ich wywieźli pewnie w nasze lasy augustowskie i pomordowali – zastanawia się Krystyna Sołtys. W 1995 roku główna Prokuratura Wojskowa Federacji Rosyjskiej w piśmie skierowanym do Ambasady RP w Moskwie podała, że grupa „zaginionych” liczyła 592 osoby. – To dziwne, że Rosjanie znają tak dokładną liczbę aresztowanych, a nie wiedzą, co się z nimi stało – mówi Waldemar Wilczewski. Z aktualnego materiału dowodowego śledztwa wynika, że „zaginęły” wtedy 593 osoby. Co się z nimi stało? Nie wiadomo.

– Mama momentalnie rozpoczęła poszukiwania w Suwałkach. Kiedy trafiła do siedziby UB w Białymstoku, powiedziano jej: „Czy ma pani jeszcze inne dzieci?”. Mama odpowiedziała, że ma jeszcze pięcioro. Oni na to: „Niech pani ich pilnuje, a tych zaginionych zostawi, bo ich tu już nie będzie. Pani ich nie spotka”. Dlatego mama pojechała do Warszawy do ambasady sowieckiej i tam jej powiedziano: „Prawdopodobnie ich w Puszczy Augustowskiej załatwiono i nie ma szansy, żeby pani swoich bliskich odnalazła”. Z bezsilności napisała nawet do samego Stalina – wspomina ksiądz Wysocki. – Mama taty bardzo szukała i do Moskwy pisała, i do Londynu, już nie mówię nawet o Warszawie, ale to nic nie dało. Odpisano tylko, że na terenie Związku Sowieckiego taki się nie znajduje – to wspomnienia Krystyny Sołtys.

[srodtytul]Grodno albo Prusy[/srodtytul]

Wiele wskazuje na to, że wywieziono ich w okolice Grodna do wsi Naumowicze i tam zamordowano. Czy to nie są jednak tylko domysły i poszlaki? – Graniczące z pewnością – twierdzi Zbigniew Kulikowski, naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku, która zajmuje się śledztwem w sprawie obławy od 2001 roku. Jego zdaniem wśród zeznań przesłuchanych świadków są takie, które mogą świadczyć o tym, że ofiary rzeczywiście wywieziono do Grodna. Jeden z żołnierzy Armii Czerwonej znajdujący się wtedy na terenie Sejn zeznawał: „(…) Chyba w lipcu

1945 roku bezpośrednio przed żniwami, żyta były już białe, dostaliśmy rozkaz wymarszu na teren Suwalszczyzny. Miejscowości nie pamiętam. Było to na wysokości Sejn w bok w las. Przez wieś przepływała rzeczka, z lewej strony było jezioro. Otrzymaliśmy rozkaz, aby wieś okrążyć od strony Sejn, przy lesie, i nie wpuszczać nikogo z mieszkańców do lasu. Było to rankiem. Kiedy mężczyźni ze wsi chcieli ją opuścić, np. wyganiali krowy, nie pozwolono wychodzić. Wojska było dużo. Była artyleria i moździerze. Powiedziano nam, że ta obława ma na celu wyłapanie ukrywających się gestapowców, volksdeutschów i innych funkcjonariuszy niemieckich. Co było dalej we wsi, nie wiem, było cicho. (…) Moja jednostka odmaszerowała dalej nad Kanał Augustowski. Tam zorganizowano zasadzkę w lesie. (…) Żadnych innych akcji nie przeprowadzaliśmy i udaliśmy się dalej, aż nad Niemen. Żołnierze mówili, że byliśmy blisko Grodna. Żadnych walk nie było. Następnie z powrotem wróciliśmy do tej wioski w pobliżu Sejn. Żadnych akcji nie było (…)”.

Wielu świadków twierdziło też, że w tamtym czasie widzieli wzmożony ruch samochodowy w okolicy fortów grodzieńskich, inni, że samochody, którymi wywożono ludzi, po kilkudziesięciu minutach wracały puste, a więc nie mogły odjechać daleko. – Moim zdaniem forty grodzieńskie i wieś Naumowicze to zbyt blisko miasta. Za dużo ludzi się tam kręciło – zastanawia się historyk Jan Jerzy Milewski. – Ludziom z bezpieki sowieckiej zależało na tym, żeby działać w ukryciu, żeby się nikt nie dowiedział – dodaje. Dlatego wciąż nie ma pewności, gdzie ich wywieziono. Być może w przeciwnym kierunku, w stronę Prus Wschodnich, bo to były wtedy miejsca wyludnione.

W czasach PRL władze na temat obławy konsekwentnie milczały, a ludzie bali się o tym mówić. Historię opowiadano tylko w rodzinach. – Był czas, że tych wszystkich pomordowanych uznawano za bandytów. Pamiętam taki moment, że do pracy poszłam i napisałam w życiorysie, że mój tata zginął w czasie działań wojennych w 1945 roku i mój szef mówi tak: „moja panno, ale u ciebie z historią to jest na bakier, bo w 1945 roku było już po wojnie, a ty piszesz, że zginął w 1945 roku” – wspomina Krystyna Sołtys. – Później się już w pracy nie przyznawałam, gdzie tata zginął, bo mama nam zabroniła. Mówię czasami swoim dzieciom, że tata przez jakiś czas był bandytą, a teraz jest bohaterem – dodaje.

[srodtytul]Rosja nic nie wie[/srodtytul]

Punktem zwrotnym, a zarazem początkiem odkrywania tajemnicy obławy augustowskiej był rok 1987. Latem ktoś odkopał w Puszczy Augustowskiej niedaleko Gib zbiorowe mogiły. – Pewien człowiek tłumaczył się potem, że ktoś mu we śnie powiedział „idź kop” i on tam poszedł. Potem jeszcze kilku mieszkańców zaczęło razem z nim kopać – opowiada Alicja Maciejowska, emerytowana dziennikarka Polskiego Radia, która nagrywała rozmowy z rodzinami ofiar i niedawno wydała książkę „Przerwane życiorysy. Obława augustowska lipiec 1945”. Kiedy miejscowi dowiedzieli się o odkrytych właśnie mogiłach, od razu zaczęli mówić, że na pewno leżą tam pomordowani w czasie obławy augustowskiej. Stawiali w tym miejscu krzyże, zapalali znicze.

Dla władzy to wydarzenie było ogromnym problemem. Szybko zorganizowano konferencję prasową, na której ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban twierdził, że władze polskie nie posiadają żadnej informacji o tym, że w lipcu 1945 roku zaginęła kilkusetosobowa grupa obywateli. Ludzie mu nie wierzyli. – Zaczęły nawet krążyć plotki, że tam znaleziono kolczyk i że to był kolczyk tej i tej, a znaleziono też kożuch, a w kożuchu to zabrali tamtego – wspomina Alicja Maciejowska. Władza przeprowadziła ekshumację, z której wynikało, że w grobach leżą żołnierze niemieccy. Ludzie znowu nie uwierzyli. – Może nawet by uwierzyli, gdyby nie to, że Jerzy Urban opowiadał straszne głupoty – wspomina Maciejowska.

W tym czasie utworzony został Obywatelski Komitet Poszukiwań Mieszkańców Suwalszczyzny Zaginionych w 1945 Roku, który chciał zebrać dokumentację na temat ofiar. Pomimo szykan ze strony Służby Bezpieczeństwa komitet wykonał ogromną pracę, którą później wykorzystano podczas śledztwa. Członkowie komitetu ustalili 490 nazwisk osób wywiezionych przez NKWD, stworzono ich biogramy. Działacze komitetu odwiedzili wtedy sto kilkadziesiąt miejscowości, przeprowadzili tysiące rozmów. – Z niezależnymi badaczami przeprowadziliśmy jeszcze raz ekshumację, która potwierdziła, że w Puszczy Augustowskiej koło Gib odkopano groby żołnierzy niemieckich. Wtedy powoli ludzie zaczęli się przekonywać. Na początku nie mieli do nas zaufania, bo przez czterdzieści kilka lat byli przyzwyczajeni, że nie można na temat obławy nic mówić – wspomina Maciejowska.

Dokładne opowiedzenie o losach osób zaginionych i wskazanie miejsca ich pochówku będzie możliwe tylko wtedy, kiedy polska prokuratura dotrze do informacji w archiwach rosyjskich. Do tej pory nie jest to możliwe. W 1992 r. śledztwo podjęła Prokuratura Wojewódzka w Suwałkach, ale przerwała je ze względu na utrudniony dostęp do informacji z Rosji. Dopiero w 2001 roku materiały sprawy zostały przekazanie do Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku, gdzie śledztwo jest prowadzone do dziś. Dlaczego nic więcej nie udało się ustalić? – Zwracamy się wciąż konsekwentnie z prośbą o pomoc prawną do Rosji, a Rosja konsekwentnie odpowiada, że los tych osób nie jest znany – twierdzi prokurator Zbigniew Kulikowski.

[srodtytul]Mały Katyń[/srodtytul]

Jedynym symbolicznym miejscem, gdzie można uczcić pamięć ofiar, jest tablica i krzyż w Gibach, przy którym odbywają się obchody rocznicowe. Przychodzą tam też rodziny pomordowanych. – Od 1989 roku nikt z naszych władz nie upomniał się oficjalnie u władz rosyjskich o tych ludzi. To wszystko dzieje się w cieniu Katynia. Dopóki sprawa Katynia nie zostanie rozwiązana, nie ma co liczyć na rozwiązanie naszej. Przecież ta zbrodnia jest często nazywana małym Katyniem – twierdzi Alicja Maciejowska.

Na początku lipca prezydent elekt Bronisław Komorowski otworzył w Sejmie wystawę poświęconą obławie, pojawiły się niepotwierdzone oficjalnie zapowiedzi, że miał się też pojawić na rocznicowych obchodach w Gibach. W biurze prasowym Kancelarii Prezydenta nikt nie wie, czy taka wizyta miała się odbyć. – Pojawiła się minister Barbara Kudrycka jako przedstawiciel premiera – mówi historyk Jan Jerzy Milewski. – Zawsze są u nas przedstawiciele władz, ale efektów tych wizyt jakoś nie widać – dodaje.

Rodziny ofiar pokładają w nowym prezydencie ogromne nadzieje. Wierzą, że on pomoże sprawę rozwiązać, upomni się o „zaginionych”, od lat jest przecież związany z tamtymi terenami, ma dom letniskowy w Budzie Ruskiej w powiecie sejneńskim. – On zna tę historię od sąsiadów, a los znajomych wzrusza zawsze najbardziej – twierdzi Milewski. Podczas otwarcia wystawy w Sejmie zwrócił uwagę, że kiedy mówi się o obławie augustowskiej, używa się terminu „zaginieni”. – Co to znaczy po kilkudziesięciu latach? Nierozpoznany do końca jest tylko ich los w ostatnich dniach, godzinach ich życia. Wszyscy wiemy, że „zaginęli” oznacza „zginęli” – mówił Komorowski. – Tak się złożyło, że w mojej rodzinie przez wiele lat żyło się z tym terminem. O moim stryju, po którym noszę imię Bronisław, mówiło się, że „zaginął”. Jako żołnierz AK został skazany na śmierć w Wilnie i prawdopodobnie rozstrzelany w 1943 roku, ale mój ojciec (...) do końca wierzył, że gdzieś żyje – nigdy nie użył terminu „zginął” – opowiadał Komorowski.

Na razie krewni „zaginionych” muszą się zadowolić kilkoma książkami i działaniami regionalnymi. – Staram się, żeby pamięć po ojcu nie zaginęła. Kupuję książki, co się tylko gdzieś ukaże na temat obławy zachowuję i zbieram. Żeby dzieciom zostawić pamiątkę po dziadku, bo to zaszczyt mieć takiego dziadka – mówi Krystyna Sołtys, córka Stanisława Wasilewskiego.

– Jeden z nich wyjął listę i zaczął odczytywać: „Wysocki Ludwik, który to?”. Tata odpowiedział, że to on, potem była jeszcze Wysocka Kazimiera (starsza siostra), młodsza Wysocka Aniela i zabrano jeszcze narzeczonego siostry. Od tego momentu rozpoczął się czas szalenie trudny – opowiada ksiądz prałat Stanisław Wysocki z Suwałk. – Mój ojciec miał przygotowane takie drewno na budowę i jak były jakieś łapanki, to się chował w to drewno. Tym razem był chory, więc położył się do łóżka, no i przyszli i z łóżka go zabrali – mówi Edward Janik z Augustowa. – Zabrali tatę i jego dwóch braci, trzech synów babci w jednym dniu zabrali. We wsi moją babcię nazywali żelazna babka, dlatego że miała dziesięcioro dzieci. Jedna córka zginęła wcześnie, dziadek zginął podczas I wojny światowej i babcia z taką gromadą dzieci sobie poradziła – opowiada Krystyna Sołtys z Augustowa.

W 1945 roku byli dziećmi, nie wszystko pamiętają, wiele w ich wspomnieniach to opowieści mamy czy babci. W okolicach Puszczy Augustowskiej historia tzw. obławy augustowskiej z lipca 1945 jest wciąż przekazywana, bo ludzie nie chcą, żeby pamięć o ich najbliższych tak łatwo zaginęła.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy