Woda czysta, tylko muł na dnie

O 5 rano Stach z Pobondzia traktorem na pole wjeżdża. Bociany, myślę, klekocą, one też zwykle od samego rana klaszczą dziobami Panu Bogu w podzięce za słońce, ale nie, to tylko Stachu kartofle obsypuje.

Publikacja: 23.07.2010 13:49

Woda czysta, tylko muł na dnie

Foto: Fotorzepa, Dariusz Rosiak DR Dariusz Rosiak

Wychodzę przed chałupę, idę na pole, bo blisko. – Stachu – mówię – co ty robisz? Przecież na ekologiczne przeszedłeś. Jak cię złapią, to dopłaty unijne zabiorą. Przepadnie wszystko.

– Jak nie posypię, to nic nie zbiorę. A zresztą kontrol była niedawno, szybko nie wrócą.

[srodtytul]Wahania nad żywokostem[/srodtytul]

Siedzimy potem przy piwie i pasztecie, tłustym, domowej roboty, i Stachu tłumaczy: – Jeden pod Wiżajnami całkiem na ekologizm przeszedł. Ze 30 hektarów ma. Dwa lata dobrze ciągnął, dopłaty 300 – 400 złotych wyższe od hektara niż normalnie. Ale całe pola zarosły mu chwastami, bo na własne ekologiczne nawozy pieniędzy nie ma. Ile krowy mu gówna wyprodukują? Nie starczy przecież nawet na małe pole. Za rok już nic nie zbierze, a za trzy lata program mu się skończy i zostanie z tym nieużytkiem.

– Ale Stasiu – mówię – w Warszawie to nawet 15 złotych ludzie zapłacą za kilo kartofli, byle tylko robaczywe były, pachniały jak kartofle i miały certyfikat, że ekologiczne. A jakbyś szynkę uwędził, taką nieszprycowaną wodą i chemią, to i 50 za kilo ci zapłacą.

– A jak ja to sprzedam? W rzeźni nie ubiję, bo jak w rzeźni biję, na przemysłową produkcję musi iść. A jak w domu biję, to nie mogę sprzedawać. Takie teraz są przepisy... chyba żeby szmuglować do miasta jak za komuny. Może to i pomysł. Albo sklep własny otworzyć w Białymstoku. Bo w Suwałkach ludzie pieniędzy nie mają. W Suwałkach normalne jedzenie jedzą, ale w Białymstoku to już prędzej te ekologiczne. Tylko skąd pieniądze wziąć na taki sklep?

Gienek z Postaweli myśli, czy nie przejść na ekologię, ale się boi. Posadził już kilka krzaków żywokostu, o którym Jose Saramago pisał, że jest najlepszy na wszystko, choć żadnej choroby nie leczy. Gienek książek Saramago nie czytał, choć oczytany to on jest, zwłaszcza w literaturze regionalnej, od 150 lat jego rodzina tu mieszka, papiery mi pokazuje, o dziadku opowiada, co go bolszewik bagnetem przebił w 1920, a teraz o tym żywokoście myśli. Wie, że dobry jest na krew, na stawy, na choroby wewnętrzne, na wszystko najlepszy jest żywokost. Całą łąkę chce nim obsiać, wypuścić to pod dopłaty, a sam u brata w Suwałkach zatrudni się na budowie, ale się boi. – A jak przestaną płacić w połowie programu? – pyta.

– Nie mogą przestać – tłumaczę.

– Jak umowę podpiszesz, to muszą ją wypełnić.

– A kto im tam nakaże? Zmienią przepisy, a ja potem będę ziemię naprawiał następne pięć lat. I z czego będziemy żyć?

Gienek tłumaczy, że jak kto na ekologiczne przechodzi, to ma teraz życie jak u Pana Boga za piecem. Nic nie musi robić: ziemi nie nawozi, bo mu nie wolno, przy zbiorach też się nie namęczy, bo wątłe, nic przecież nie rośnie. Ale kogo to obchodzi, przecież nie dla zbiorów na ekologizm się przechodzi, tylko dla dopłat.

– Jak to, nie dostajesz więcej w skupie za ekologiczne? – pytam.

– A gdzie tam! Krowa jak 6 złotych za kilo jest to 6, ekologiczna czy normalna. A jak moja wątlutka będzie i chudzina, to mniej zarobię. A urzędnik powie, że w dopłatach sobie za nią odebrałem.

– To Gieniu, to jest bez sensu – mówię, jakbym właśnie odkrył Amerykę. – Ale jakbyś ten żywokost produkował, to każda ilość ci zejdzie w Warszawie.

[srodtytul]Potyczki z naturą[/srodtytul]

Bartoszewicze, Gibowicze, Brzozowscy, Borkowscy, Jabłońscy, Nasierowicze, Sienkiewicze, Czyżewscy – żadnych Kłonic, Motyk i Furmanów. Na tym samym polu te same rodziny od kilku, czasem kilkunastu pokoleń, zubożała szlachta małorolna, z upływem czasu coraz mniej szlachta, coraz bardziej małorolna, choć oni lubią wspominać czasy świetności tej ziemi, swoich bohaterów sprzed lat, swoje potyczki z Litwinami i Ruskimi. Teraz biją się z Unią Europejską i naturą.

Okińczyce z Jodoziorów długo nie mogli trawy skosić na bagnach, bo nie wysychały. – Takie słońce i bagna nie wyschły? – pytam z niedowierzaniem.

– Nie wyschły, bo wszystkie drzewa z bagien bobry ukradły. Ani jednego nie zostawiły. Sama trawa została, a trawa wody nie wypije. To ciągnikiem nie wjadę, zatopi się.

– A jak one te drzewa kradną?

– Podgryzają pień, każdy zeżrą, żeby nie wiem jak gruby. I tak to juchy gryzą, że zawsze pada jak chcą. Człowieka by takie drzewo zabiło, a bóbr podgryzie jak fachowiec i ucieknie w porę. I potem ciągną te pnie na tamy i żeremia.

Pytam, czy tępią bobry. – Nie wolno, panie, pod sąd wezmą za mordowanie bobrów. Może i jacyś pułapki zastawiają, ale nie my. A trawę z bagien skosić trzeba, choć to zgnilizna i do niczego się nie nadaje. Ale jak nie skosisz, to dopłat unijnych nie będzie, no to kosimy.

Okińczyce staw mają zarybiony, ale zimą wydra wlazła pod lód. Darek opowiada, jak ze szwagrem dziury w lodzie porobili i siedzieli z kijami godzinami, a wydra taka mądra, że łba nie pokazała. – Ale była tam, jak Boga kocham, wlazła rurą odpływową i całą zimę przesiedziała i tylko ryby wyżerała. A myśmy siedzieli jak te głąby i czekali na nią z kijami.

Na wiosnę Darek ogrodzenie wokół stawu wybudował. 7 ton cementu w ziemię wpuścił na pół metra, żeby żadne paskudztwo nie przelazło, do tego jeszcze paliki metalowe i siatka. – 15 tysięcy zapłaciłem – mówi. – I to bez robocizny, bo sam budowałem. To tyle mnie ta wydra kosztowała.

Tadeuszowi spod Puńska, co jest wujkiem Mirka z Lizdejków, konie ukradli. – Trzy konie, ze 17 tysięcy warte – mówi Mirek – nie licząc strat moralnych, bo chłop przecież do konia się przyzwyczai.

Tadeusz, którego w 1976 trafił piorun w polu, ale przeżył, bo żona była blisko i wezwała zaraz pogotowie, potem wzdłuż nogi miał taki ślad do krwi, jakby tej drogi pioruna do ziemi, dwa dni leżał nieprzytomny w szpitalu, ale przeżył, widać tak miało być – no więc Tadeusz jest pewny, że to Litwini ukradli i zabrali te konie na Litwę. Wezwał zaraz policję i do granicy szli po śladach, potem weszli na Litwę, ale polska policja ma prawo tylko godzinę ścigać przestępców za granicą.

– Litwini powinni przejąć pościg, ale im tam nie zależy. Już pewno te konie na kiełbasy przerobili.

– Albo sprzedali je z powrotem do Polski. – Mirek pokazuje mi paszport konia z jego gospodarstwa. – Niby wszystkie konie takie dokumenty mają, ale jak ci konia ukradną, to dupę se możesz tym podetrzeć. Może jak czipy koniom będą zakładać, to złodziejstwo ustanie. A tak nikomu się koni nie chce hodować, bo kradną. My mamy konie, jeden jeszcze gospodarz w Cisówku i to wszystko w okolicy – więcej aż do Suwałk nie ma.

Pytam Tadeusza, jak mu się żyje z Litwinami pod Puńskiem.

– U nas wieś polska, a oni oddzielnie się trzymają.

– Nie lubię Litwinów – mówi Mirek. – Jak Ruskie byli na Litwie, to łatwiej szło się dogadać. Mili byli, za łapówkę wszystko człowiek załatwił. A te Litwini fałszywe są. I nie lubią Polaków, nie wierzę im.

Oglądamy razem finał mistrzostw świata. Mirek denerwuje się oburzony brutalnością Holendrów. – Czerwona kartka! – wrzeszczy cały czerwony po tym, jak De Jong próbuje rozkrwawić butami serce Alonso.

Mirek ma 2 metry wzrostu i ze 120 kilo waży, ale rękę podaje jak panienka, jakby się bał zmiażdżyć. Nie pije, kiedyś – jak jeszcze pił – nie panował nad sobą, założył na wsi klub wschodnich sportów walki, karate, kung-fu, z jakimiś łańcuchami chodził po Smolnikach, potem awanturował się na zabawach, popłoch siał w okolicy, teraz jest łagodniejszy, mówią, że się zaszył na prośbę rodziny, ale ja wolałbym, żeby Holendrzy przestali faulować, bo Mirek się denerwuje. On należy do tych kibiców, którzy w trakcie meczu cały czas mówią. – Nie lubię tych holenderskich kurwów – mówi Mirek. – Sami rasiści. – Szwagier mojej ciotki ma firmę w Holandii, to musiał nazwisko zmienić, bo zleceń mu nie dawali. A jak się przechrzcił na Holendra, to firma dobrze prosperuje.

[srodtytul]Na swoim, więc dobrze[/srodtytul]

Sienkiewicze z Palimoni płot drewniany budują wokół domu przyjaciół, u których mieszkam. Ojciec i syn, najlepsi cieśle w okolicy, wszyscy robią u Sienkiewiczów. Rano przychodzą, zanim jeszcze słońce zacznie grzać, i kopią doły – co pięć metrów dwa duże pale, zasmołowane od dołu na 55 centymetrów, nie zgniją co najmniej przez 20 lat. Na to poprzeczki kładą, ładnie odkorowane długie żerdzie lśnią czyste i świeże. Teren pagórkowaty, a pale prosto stoją, żerdzie równo przytulone do siebie, jakby od linijki wyrysował. Patrzę z podziwem na ich pracę. Tutaj ludzie nie nauczyli się źle robić. PGR-ów nie było, nie miał ich kto zdemoralizować. Na swojej ziemi zawsze pracowali, dla siebie.

Cieśle wbijają się z mozołem w twardą ziemię, zwilżają ją wodą z wiadra, bo inaczej tylko szpadel połamiesz, rozcinają siekierą pokręcone korzenie, najgorszy jest świerk, bo sosna rośnie w ziemię jak w niebo – prosto jak świeca, ale świerk kręci się na boki, gruby czasem jak pięść. Rozbijają kamień. Tutaj, w okolicy tylko kamień i piach, drzewa, trawa, nawet zboża na piachu rosną.

Nad Czarnem pomost dziurawy, jeśli nikt go nie zreperuje, to całkiem się zawali, nikomu nie zależy. Od czasu, gdy Smolniki pod gminę w Rutce przeszły, wszystko niszczeje. Szkoła wystawiona na sprzedaż, ale kto to ma kupić, skoro nawet nie wiadomo, kto jest właścicielem? Wybory trzeba było organizować w piwnicy kościoła, bo nie ma ani jednego miejsca publicznego w całej wsi, nie licząc sklepu i baru Jaćwing, ale w knajpie nie wypada przecież wyborów robić. Nawiasem mówiąc w Smolnikach Kaczyński wygrał, ledwo ledwo 132 do 114 głosów.

Pomost w każdym razie się wali, gwoździe wystają z desek, chłopakom stopy krwawią, kolonii mniej w tym roku, harcerze w ogóle nie przyjechali, bo dzierżawca chce za dużo za pole biwakowe. 4 tysiące podobno za pole plus sklepik nad jeziorem. Ale w tym roku sklepik nieczynny, bo sprzedawca zrezygnował. Dopłacał do interesu, zamiast zarabiać. Ryb też mało w Czarnym i Białym, bo dzierżawca nie zarybia. – 12 złotych bierze od wędkarzy za dzień łowienia, ale nie zarybia – mówi Heniek ze Smolnik. – To nieuczciwe.

Stoję na pomoście, to plecy, to buzię do słońca wypinam, zajeżdża terenówka z Warszawy, mężczyzna pyta:

– Czy tu w okolicy jest gdzieś czyste jezioro?

– Tu same czyste są na szczęście – mówię.

– Ale żeby tak dno było widać.

– Dna nigdzie nie widać, może w niektórych miejscach na Hańczy, ale wszędzie woda czysta, tylko muł na dnie zalega, to dlatego woda brudna się wydaje.

– No właśnie bez mułu czegoś szukamy w okolicy – mówi mężczyzna z Warszawy z kobietą u boku.

– No to powodzenia życzę – mówię – ale tu tylko jeziora z mułem. Innych nie ma.

[srodtytul]Którędy do Palikota?[/srodtytul]

Urlop na Suwalszczyźnie: słońce, rower, jezioro. Zwłaszcza rower. Jestem w lesie koło Dzierwan, wyczerpany, już ze 20 kilometrów w nogach, bo ze Smolnik przez Dzierwany, dalej w bok obok wiatraka szosą przez Okliny, gdzie kobiety w swojej kooperatywie najlepsze sery robią w okolicy, do Starej Hańczy dojechałem, potem z powrotem pod górę, do Cisówka, tam skręciłem w prawo, potem drogą wzdłuż Hańczy do Błaskowizny i Bachanowa, ale nie jechałem dalej do Turtula, tylko skręciłem w lewo na Wodziłki i tam obok molenny staroobrzędowców, przez Łopuchowo, wzdłuż jeziora Kamenduł, znowu w las i pod górę aż do Dzierwan znowu. Kamienie, piasek i góry. Krew, pot i łzy, jak mówił klasyk, ale jak dobrze poczuć te kamienie w udach, ten wrzątek na plecach, jak pięknie woda smakuje, jak proste marzenie o zimnym piwie w domu uspokaja oddech. Nie dam rady podjechać, zejść muszę, podprowadzić pod górę. I nagle kobieta się zbliża, widzę, że z miasta, bo rower górski wypasiony. – Którędy do Palikota? – pyta.

Wiedziałem, że pielgrzymi wędrują w sezonie do posiadłości posła nad Jacznem. Każdy chciałby uszczknąć widoku tego Kazimierza Odnowiciela polskiej polityki współczesnej, ostatniego Jaćwinga Suwalszczyzny zatopionego w malinowym chruśniaku, nad tomikiem Leśmiana pochylonego w zadumie, albo w niebo rozgwieżdżone wpatrzonego w ekstazie (jeśli byłaby to noc), dziewczynami otoczonego płowemi, snującego program naprawy państwa i kreślącego jego główne punkty w formie poetycko-literackiej w osobistym blogu, a w formie państwowotwórczej w codziennej orce politycznej na licznych miejskich barykadach budowanych w obronie ojczyzny przed Hunami jej zagrażającymi.

– Nie wiem – mówię zgodnie z prawdą, bo nie wiem. – Ale w barze Pod Klonem w Dzierwanach pani powiedzą. A na pewno piwo tam jest w każdym razie.

Mariana z Bondziszek pytam, co będzie, jak KRUS zlikwidują. – A niech likwidują – mówi. – My wszyscy na zasiłek pójdziemy. Pawlak wyliczył ostatnio, że 80 procent rolników nie zarobi na utrzymanie. Ktoś ich przecież będzie musiał utrzymać przy życiu.

– A ci, co mają gospodarstwa po kilka tysięcy hektarów?

– Tutaj na Suwalszczyźnie takich nie ma – mówi Marian. – U nas pany to Palikot, co ma dom nad Jacznem, i jego sąsiad Miller. I Komorowski w Ruskiej Budzie, nawet tam głosował, i Gronkiewicz-Waltz też coś ma podobno nad Wigrami, ale to nie jest pewne. A normalni ludzie mają po 15, 30 hektarów i 20 krów. I z tego żyją.

Mówię mu, że płacę co miesiąc 800 złotych na ZUS, i pytam, czy to sprawiedliwie, że rolnik płaci 1200 rocznie. – Jak to jest niesprawiedliwe, to daj mi swoją pensję i weź moją z moją robotą, z moim polem, z moją chałupą i z całym tym krusem – mówi Marian. Ale tak tylko się stawia na pokaz. Nigdy nie oddałby mi pola ani swoich bagien, gdzie rosną najlepsze jagody na świecie, a miejscami jest też żurawina. ?

Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą