Maciej Urbanowski polemicznie o"De profundis" Wojciecha Wencla

"De profundis" Wojciecha Wencla to treny, poetycki apel poległych, a nie fraszki i oceniajmy je właściwą miarą. Nie ma w nich nekrofilii, lecz świadomość, że ojczyzna to wspólnota żywych i umarłych

Publikacja: 11.12.2010 00:01

Maciej Urbanowski polemicznie o"De profundis" Wojciecha Wencla

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Opublikowany w „Plusie Minusie” szkic Andrzeja Horubały o poezji Wojciecha Wencla jest kuriozalnym przykładem tego, co jakiś czas temu na tych łamach nazwałem „krytyką ułatwioną”. Po jego lekturze, jak i po trosze po lekturze wcześniejszego tekstu o Mrożku zmieniłbym może tylko określenie „krytyka ułatwiona” na „bokserska”.

Oto metoda krytyczna Horubały: wybieramy sobie za cel „celebrytę”, „pupila” czy „prymusa”, a potem obrzucamy go seriami mocnych, apodyktycznych, ciosów-formułek. Do tego obowiązkowo szyderczy uśmieszek, protekcjonalny, nawet autorytarny tonik zadufanego w sobie znawcy, co to wie, jak powinna wyglądać wielka literatura i chętnie udziela na ten temat rad bohaterom swoich tekstów, czasem nawet łaskawie ich chwaląc. No i kilka insynuacji na temat niskich powodów kierujących pisarzami – pieniądze, seksualne obsesje, alkoholizm… Tak spreparowany pisarz łatwo pada na deski.

Zadawanie ciosów poniżej pasa, szarpanie przeciwnika, a nawet szarpanie za bokserki. Tak, moim zdaniem, lubi zwyciężać krytyk Horubała.

Najnowszy tomik Wencla uważam za książkę bardzo ważną, bardzo piękną, potrzebną. „De profundis” znakomicie wpisuje się w tak istotny dla naszej literatury nurt liryki obywatelskiej, zaangażowanej i politycznej, nurt właściwie w niej nieobecny po roku 1989. Tom Wencla jest też jest próbą poetyckiego przeniknięcia sensu polskiej historii, zwłaszcza tego, co wydarzyło się 10 kwietnia w Smoleńsku, a jako całość jest czymś w rodzaju nekrologu, elegii albo trenu dla ofiar tej katastrofy, jak i ofiar XX-wiecznych dziejów Polski.

Wreszcie „De profundis” to niezwykły dialog, chwilami też spór, z polską poezją, od Kochanowskiego przez Mickiewicza, Lechonia, Czechowicza, Miłosza, Grochowiaka, Barańczaka, Polkowskiego do Herberta. To zresztą książka wyjątkowa w dorobku samego Wencla, który do tej pory nie mierzył się z narodową historią, daleki był też – w swoich wierszach – od zaangażowania w sprawy Polaków.

Bardzo ten tom jest według mnie niezwykły, bardzo ważny i bardzo odważny, ciekawy przy tym poetycko.

Ale rozumiem, że może się to wszystko nie podobać Horubale, że inaczej widzi sprawę Smoleńska, że obce jest mu takie widzenie Polski, patriotyzmu i poezji, jakie wyłania się z „De profundis”. Rozumiem, że nie ceni poezji Wencla. Rozumiem, choć jej nie podzielam, obawę Horubały, że świat się zmartwi, gdy przeczyta „De profundis”, choć pewnie uspokoiłaby go myśl, że tymczasem nikt się nie bierze do tłumaczenia tych wierszy na francuski, niemiecki czy grecki, że na razie Wencla nie nominuje się do Nobla i Europa jeszcze o tych obciachowych wierszach nie wie, więc – spoko, można jeszcze bez poczucia wstydu rozbijać się po świecie.

Widzę też, że i książka i cały fenomen pisarstwa Wencla intryguje Horubałę, skoro poświęca im aż tyle miejsca. To jakieś potwierdzenie siły tych wierszy, które wcześniej na łamach „Rzeczpospolitej” zaliczono do „cholernie niebezpiecznych”. Tak jakby poezja miała nas koić do snu…

Nie rozumiem jednak sposobu, w jaki swe oceny uzasadnia Horubała. Nie rozumiem złej woli, pogardy, gołosłownych złośliwości oraz „przezw”, od których roi się w jego tekście. Dlatego – liberum veto!

[srodtytul]***[/srodtytul]

Najpierw są „czytanki dla ministrantów” – nie bardzo wiadomo, co miałoby to w ogóle znaczyć? Czy ministrant to jakiś zły czytelnik? Co mianowicie jest tutaj złego? Jego religijność? Jego młodość? Czy ministrant, jako pewna rola społeczna i metafora sposobu czytania wierszy, to jakaś odmiana nieszczęsnych ubermenschów „moherów”? W czym są oni gorsi od profesorów uniwersytetu albo producentów talk-show? A może ministrantami są ci, którzy Wencla cenią, np. jurorzy Nagrody Kościelskich albo niżej podpisany?

Czemuż to „Oda do św. Cecylii” jest „mdła dość”? Nie wiadomo! Co to są „dość banalne upadki”? Cisza! Kiedy takimi banalnymi owe upadki być przestają? Gdy zabijemy siekierą staruszkę? Czy upadki ludzi mediów z taką lubością opisywane przez Horubałę w jego książkach są niebanalne? Ot, najczęściej „banalne” zdrady. A czemu „niezdarny” jest tytuł najnowszego zbioru felietonów Wencla „Niebo w gębie”? Znowu nie wiemy. Według mnie „Niebo w gębie” to tytuł dowcipny, przekorny w swoim „antykonsumpcjonizmie”, no i bardzo dobry dla książki zawierającej, zabawne felietony, przy tym podejmujące problematyki religijne.

Nasz okrutny Zoil nie widzi związku, jaki łączy szczególne doświadczenie ziemi w „Odzie do śliwowicy” z tym, co stanowi istotę „De profundis”, nie zauważa, że w obu tomach wraca ta sama symbolika „podziemnych motyli”. O tym, że „nie ma zbawienia, jak tylko przez ziemię”, pisze poeta z Matarni od wielu lat, ale też zawsze u niego „ziemia” łączy się ze „zbawieniem”, śmierć z życiem, trupi pył z wiarą w zmartwychwstanie. Gdyby Horubała przeczytał „Ziemię Świętą” (Czemu nie wymienia tej książki? Za dobra?), wiedziałby, skąd Wenclowa, przedziwna teologia ziemi. Zresztą – nie jest ona ideologią, ale poezją, poza tym często i świadomie bardzo stylizowaną na baśniowość, nawet bajkowość. Stąd przykład owo „Śródziemie”, które zbywa kpinkami Horubała, bo jego zdaniem winno być tu „Śródmieście”. Wystarczyło przeczytać zawartą w „De profundis” baśniową parabolę Rosa Canina, by to zrozumieć. Inna rzecz, że Wencel tę baśniowość buduje tylko po to, by na zasadzie kontrastu zderzyć ją z okrucieństwem historii i by to ostatnie podkreślić. „Zamiast mieszkać w baśni/mieszkają w archiwum”, pisze Wencel wpatrując się w zdjęcia pomordowanych żołnierzy NSZ. Zła wola, duchowa ślepota, a może jakaś zwykła poczciwość każe nazywać to wszystko wyrazem chorej fascynacji i nekrofilią. Dziwne też, że Horubała, szukając u Wencla nadaremnie jakiegoś „napięcia”, nie widzi go chociażby w takich momentach. Nie rozumiem zresztą, czemu najpierw utyskuje na „panajezuskowe”, czyli chyba naiwne wierszyki Wencla, a jak dostaje coś „mocnego” w postaci nekrofilii, płoszy się jak „ministrant” albo „pensjonarka”. Ale rozumiem, że gdyby tam była wódka, byłoby OK. Alkoholizm – ten zbawi polską poezję!

Jakimż zresztą nieporozumieniem jest czytanie „De profundis” jako demonstracji epigońskiego do kwadratu patriotyzmu w trupim pyle! Na miłość boską, przecież to jest poezja nagrobna, żałobna, elegijna! To treny, poezja funeralna, poetycki apel poległych, a nie fraszki. Oceniajmy je właściwą miarą. Czy Horubała pisałby o nekrofilii, czytając „Noc listopadową” albo „Wolność tragiczną”, a nawet – z innej nieco beczki – Leśmiana? Czemu nie widzi, że tak intensywny w tym tomie gest patrzenia ma wymiar duchowy? Że poeta wpatruje się w obrazki zamordowanych, bo czuje, iż patrzą na niego polegli? Że wzruszenie budzi w poecie kruchość – ludzi, jednostek, Polaków, narodów?

Wiersze z „De profundis” są lamentem kierowanym do Boga z dna rozpaczy, są pełne bólu, smutku, przerażenia, ale i miłości dla tych, którzy oddali życie. Za Polskę albo „tylko” dlatego, że byli Polakami. Więc nie nekrofilia, lecz świadomość, że ojczyzna to wspólnota żywych i umarłych, że żyjemy dzięki tym, którzy za nas umarli, że należy im się za to nasza pamięć i wdzięczność (Koniński pisał: wdzięczność dziejowa). Ale jest tu i coś jeszcze: umarli w tych wierszach nie są trupami. Oni na nas patrzą, żyją! Wielka jest w „De profundis” wiara w żywotność Polaków, w to, że „płoniemy, a nie giniemy”, jak pisze Wencel w wierszu dedykowanym Trzebińskiemu. Zarażony śmiercią? Tak pisano o poetach pokolenia wojennego, którzy są Wenclowi – jak widać – bliscy, ale to przecież nie to samo, co neobarokowa delectatio morosa.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Zupełnie już nie rozumiem pretensji Horubały wobec otwierającego „De profundis” wiersza „Kołysanka lipowa”. Zabawne zresztą przeczytać, jak gorszyciel się nagle gorszy i płoni, bo jak to, jak tak, panie dziejku, można, bo takie świętości, Kochanowski, Norwid, podpowiedziałbym Horubale jeszcze Tuwim. „Sztubacki żart”? Czemu Horubała nie widzi gorzkiej, wieloznacznej ironii tego wiersza, tego, jak pięknie Wencel odwołuje się do symboliki lipy czarnoleskiej i symboliki drzewa w ogóle. Czemu nie widzi hołdu złożonego przez pisarza naszej poezji, jego wiary w ocalającą moc słowa poetyckiego. Ten wiersz także wyjaśnia coś, co uczenie nazwać by można intertekstualnością „De profundis”, która ma w tym kontekście bardzo głębokie uzasadnienie. „De profundis” to bowiem wywoływanie duchów naszej liryki i zarazem wieniec żałobny utkany z kwiatów polskiej poezji, składany na grobach naszych, często zapomnianych, bohaterów.

Szkoda, że prowadząc krytyczną wiwisekcję duszy prawicowej (bo Wencel jest w tym tekście i ministrantem, i nekrofilem, i alkoholikiem, i prawicowcem, i heretykiem naraz), Horubała lekką ręką odsuwa na bok do narożnika z napisem wiersze „zręcznie” napisane wstrząsające, piękne liryki oddające hołd ofiarom Wołynia ( 1943), żołnierzom NSZ, Andrzejowi Trzebińskiemu, Wojciechowi Menclowi czy Annie Walentynowicz (Pani Cogito)? Jak wstrząsający jest wiersz „Drzwi” pokazujący w poetyckim skrócie polską historię na przykładzie tytułowego motywu-symbolu, drzwi „chroniących Żydów, słuchaczy tajnych kompletów, krematorium komory gazowej ubeckiego więzienia”! Czemu nie widzi polemiki Wencla ze sztuką nowoczesną, czemu nie dostrzega odwagi, z jaką upomina się o nasze Kresy?

No dobrze, a jeżeli nawet „De profundis” to wiersze „oszalałego z rozpaczy patrioty”? Czemuż się wtedy z tej rozpaczy nabijać, czemu z niej kpić? Czyż nie jest to temat równie dla pisarza i krytyka ciekawy, jak picie wódki albo opisywanie upadków duchowych producentów głupawych talk-show w telewizji?

Nie piszę tych polemicznych uwag dla Andrzeja Horubały. Piszę je dla czytelników „Rzeczpospolitej”, mając nadzieję, że docenią niezwykłość „De profundis” i że nie zlękną się tych pięknych wierszy.

[i]Autor jest krytykiem i historykiem literatury, pracuje na UJ, jest zastępcą redaktora naczelnego dwumiesięcznika „Arcana”[/i]

Opublikowany w „Plusie Minusie” szkic Andrzeja Horubały o poezji Wojciecha Wencla jest kuriozalnym przykładem tego, co jakiś czas temu na tych łamach nazwałem „krytyką ułatwioną”. Po jego lekturze, jak i po trosze po lekturze wcześniejszego tekstu o Mrożku zmieniłbym może tylko określenie „krytyka ułatwiona” na „bokserska”.

Oto metoda krytyczna Horubały: wybieramy sobie za cel „celebrytę”, „pupila” czy „prymusa”, a potem obrzucamy go seriami mocnych, apodyktycznych, ciosów-formułek. Do tego obowiązkowo szyderczy uśmieszek, protekcjonalny, nawet autorytarny tonik zadufanego w sobie znawcy, co to wie, jak powinna wyglądać wielka literatura i chętnie udziela na ten temat rad bohaterom swoich tekstów, czasem nawet łaskawie ich chwaląc. No i kilka insynuacji na temat niskich powodów kierujących pisarzami – pieniądze, seksualne obsesje, alkoholizm… Tak spreparowany pisarz łatwo pada na deski.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy