[b]Chłopcom z dobrych domów zawsze imponują chuligani...[/b]
Ma pan rację, w Krakowie z zainteresowaniem przypatrywałem się miejscowym agarom...
[b]Takim krakowskim batiarom, czy tak?[/b]
Mniej więcej, raczej chuliganom. Ale wracając do stosunku mojego bohatera do Ukraińców, ale i Żydów, Niemców czy Rosjan, to brał się on w dużej mierze z wielokulturowości Lwowa, z tego, że w tym tyglu mieszały się od wieków różne nacje i nikogo nie dziwiło, że w jednym domu mówi się tak, a w drugim inaczej.
To wychowaniu w takiej wielonarodowościowej symbiozie zawdzięczam, że okazałem się odporny na wszelkie nacjonalizmy, co więcej, do dziś nie potrafię zrozumieć, jak można poniżać innych ludzi z racji urodzenia, wiary czy języka.
[b]Co nie zmienia faktu, ze gdyby dzieciństwo spędził pan nie we Lwowie, lecz na Wołyniu, i był tam w 1943 roku, pewnie miałby pan do Ukraińców zgoła inny stosunek?[/b]
Oczywiście, z czegoś się w końcu wzięło to wyłupione oko misia.
[b]Matka pańskiego bohatera jeszcze w 1947 roku przy składaniu życzeń świątecznych mówi o tym, że następne święta chce spędzić we Lwowie. Do kiedy utrzymywała się wśród takich jak ona, wygnańców, nadzieja na powrót do rodzinnego miasta?[/b]
Moi rodzice do końca życia, a zmarli w latach 70., mieli tę nadzieję. Ojciec konsekwentnie odmawiał, gdy proponowano mu wycieczkę do Lwowa, co w późniejszych latach było już możliwe. Powtarzał: „Mogę i chcę wrócić, ale w odwiedziny to tam się nigdy nie wybiorę”. Kiedyś we wstępie do tomu poezji lwowskiej napisałem, że z siostrą, młodszą ode mnie o pięć lat, nie wywieźliśmy ze Lwowa tego sentymentu, on narodził się później. Wstyd się przyznać, ale na bazie takiego domowego, szczeniackiego rewolucjonizmu myśmy się z tych lwowskich tęsknot rodziców wyśmiewali. Z lwowskiego akcentu, bo oboje mówili z akcentem, choć używali języka literackiego, nie żadnego bałaku, no ale zaśpiew był.
[b]To istotne, że pan różnicuje te sprawy, bo co młodszym wydaje się dziś, że we Lwowie bałakali wszyscy, a to jest oczywiście nieprawda.[/b]
Bałak to był język ulicy, który przenikał do języka kulturalnego, poszczególne wyrazy do niego wchodziły. Na przykład wie pan, co to były meszty?
[b]Buty[/b].
Tak. A nalik?
[b]Nie wiem. Słyszałem o nakastliku.[/b]
To nocna szafka, a nalik to nocnik. Często te słowa miały niemiecki rodowód i wzięły się z lat, gdy Lwów był austro-węgierski. Ale nie ma w tym niczego dziwnego, każdy region polski ma swoje odmienności, wyjątkowości. Warto je hołubić, bo świadczą o naszej przeszłości. Niebywale złości mnie jednak, gdy ktoś, udając język lwowski, mówi... z wileńska. To zupełnie inny akcent. Do „Małej matury” wprowadziłem postać pochodzącego ze Lwowa złodziejaszka, który siedząc w krakowskim areszcie, przez cały czas mówi bałakiem. W powieści nie miałem z tym problemu, napisałem wszystkie jego kwestie, ale w filmie było trudniej. Nie mogłem przecież uczyć aktora, jak ma każde słowo akcentować, bo wyszłaby z tego karykatura. Pomógł mi dopiero pan Zbigniew Chrzanowski, dyrektor Polskiego Teatru we Lwowie. Pomyślałem, że kto jak kto, ale on mi znajdzie odpowiednią osobę do tej roli. I on znalazł kogoś takiego... w Przemyślu. Człowieka, już tutaj urodzonego, ale akcentującego słowa tak jak jego lwowscy rodzice. W Przemyślu zresztą często można usłyszeć na ulicy ten język.
[b]Nie mylić z bałakiem.[/b]
W żadnym wypadku.
[b]Przypomniało mi się, że Jerzy Janicki przy realizacji „Domu” miał ten sam problem z aktorem mającym zagrać brata postaci kreowanej przez Jerzego Michotka, a niebacznie przez scenarzystów zbyt szybko uśmierconego. Po iluś próbach z zawodowymi aktorami, którzy w żaden sposób nie mówili tak, jak życzył sobie tego wymagający Janicki, sam przecież arcylwowianin, całą konkurencję zakasował Ryszard Mosingiewicz z Gliwic, kompletny amator. I zagrał tak, że daj Boży zdrowi![/b]
No właśnie. Ze swojego „złodziejaszka” też jestem zadowolony.
[b]W którym momencie zdał pan sobie sprawę, że nie ma sensu udawać, nie można wyśmiewać tego, co może dla innych jest święte, słowem, kiedy sam pan odkrył w sobie dziecię lwowskie?[/b]
Znalazłem się na spektaklu, na którym artyści, z Lublina zresztą, śpiewali dobrze znane lwowskie piosenki, inscenizowali też scenki niby-batiarskie. I nagle pomyślałem sobie, jak te piosenki, jak te anegdoty musiały kiedyś bawić i wzruszać moich rodziców i jak bardzo teraz wzruszają mnie. Poruszyła się we mnie jakaś stara, nieużywana struna, i poczułem, jak po policzku ściekają mi łzy. A ja nie jestem łatwo podatny na takie wzruszenia, bardziej reaguję na śmieszność świata niż na jego grozę czy piękno. Te moje łzy zauważył siedzący koło mnie Witold Szolginia...
[b]Też arcylwowianian, znakomity architekt, piewca Lwowa, piszący bałakiem całe poematy![/b]
Tak, i wtedy te moje łzy chyba i jego wzruszyły. Ucieszył się pewnie, że na kogoś jeszcze – poza nim, bo to był wielki lwowski patriota – te słowa, ta muzyka tak oddziałują. No i żeśmy się obaj popłakali. A to wydarzenie, w sumie może błahe, otworzyło mi zupełnie nową perspektywę na całe moje życie. Przy tym proszę pamiętać, że z racji wieku nie mogłem tego swojego miasta nie tylko tak pokochać, ale zwyczajnie poznać, jak mógłbym, gdyby dane mi było żyć w nim dłużej. I inaczej, przez okupację bowiem może kilkanaście razy wszystkiego byłem w mieście, gdy gdzieś tam poszedłem z rodzicami. Siedziało się w domu, bo na zewnątrz groziło niebezpieczeństwo.
[b]Czyli niedaleki będę od prawdy, twierdząc, że stał się pan miłośnikiem Lwowa, arcylwowianinem niejako z drugiej ręki.[/b]
Trochę tak, z tym że potem to już popłynęło i wciąż na sprawy lwowskie jestem otwarty jak na żadne inne. I ani się obejrzałem, a zostałem seniorem wśród lwowiaków, bo jestem z pokolenia, które już jest na wymarciu, a to ostatnie pokolenie urodzonych w wolnym, polskim Lwowie.
[b]Ale w przeciwieństwie do rodziców, pan do Lwowa jeździł.[/b]
Byłem w nim trzy razy. Pierwszy raz, jak kręciłem „Sprawę Gorgonowej” i ze scenografem Alanem Starskim pojechaliśmy zobaczyć, jak to wszystko mogło wyglądać, bo musieliśmy coś w filmie podrobić, np. salę sądową czy willę inżyniera Zaremby w Brzuchowicach, którą u nas udawała willa w Komorowie, nawiasem mówiąc, należąca chyba do rodziny obecnego prezydenta. To była druga połowa lat 70., od naszego przymusowego wyjazdu ze Lwowa minęło ponad 30 lat i przyszedłem pod nasz dom, gdzie natknąłem się na opisanego w „Małej maturze” ojca Aśka, naszego przedwojennego ukraińskiego dozorcę. Spojrzał na mnie i spytał: „Czy ty jesteś ten mały Januszek, synek naszego gospodarza?” – tak się wyraził, patrząc na faceta pod pięćdziesiątkę, jakim już byłem. Ja go ledwie rozpoznałem, był bardzo starym człowiekiem. Jego losy, jak sądzę, są dość charakterystyczne. Przed wojną był on Ukraińcem, nazwisko miał wprawdzie inne, nie Mamczur, jak go nazwałem w książce, ale dość podobne. Mieszkał w suterenie, właściwie to był niski parter, sprzątał posesję. Jak wkroczyli Sowieci, nałożył czerwoną opaskę i stał się obywatelem sowieckim. Patrzył wtedy na nas z góry, jak na „panów”, których prędzej czy później władza ludowa zlikwiduje. Bywał bardzo nieprzyjemny, ale też muszę przyznać, że niczego złego nam nie zrobił. Jak weszli Niemcy, czerwoną opaskę zamienił na żółto-niebieską i stał się nacjonalistą ukraińskim. Kiedy mojemu ojcu ze względu na działalność w AK zagroziło aresztowanie, uciekliśmy ze Lwowa, a nasz „Mamczur” został. Teraz, po latach, zaprosił Starskiego i mnie do swojej dozorcówki, pochwalił się synem, który został inżynierem i pracował na Uralu, w Togliatti, składając samochody, pożalił się natomiast, że kiedyś miał pokój z kuchnią, a teraz dokwaterowali mu jakichś Azjatów i ma dla siebie tylko kuchnię. Tych lokatorów akurat nie było, Alan rozejrzał się po mieszkaniu i nagle pyta: „A to skąd?”, wskazując na duży kafel meissenowski. Ja na to: „To z blatu, jaki mieliśmy w kuchni”. A dozorca tłumaczy: „Ten, co teraz po was mieszka, wyrzucił kafel, więc wziąłem go na pamiątkę”. Dał mi zresztą ten kafel, a także wyciągnął z szuflady przepiękne zdjęcie mojej matki w tak zwanym gabinetowym formacie. Uciekaliśmy w popłochu, zostawiając niemal wszystkie rzeczy, które pierwszy splądrował pewnie nie kto inny, tylko ten dozorca. Ale byłem mu za tę fotografię wdzięczny, mam ją do dziś. Po co ją wziął i przechowywał – nie wiem. Matka była w młodości piękną kobietą, może się w niej podkochiwał? W każdym razie już się żegnamy, a on mi na do widzenia mówi: „No i popatrz, co z nami, Polakami, ci Ukraińcy wyprawiają”.
[b]A jak wyglądały pańskie następne wizyty we Lwowie? Jakie wrażenie zrobiło na panu to miasto?[/b]
Pierwsze wrażenie było takie, że jest to jednak znacznie większe miasto od Krakowa. To, co w Krakowie się kończy na piątym piętrze, to tam na siódmym. Natomiast stan Lwowa wtedy, w latach 70., był opłakany. Wszystko było zaniedbane, zapuszczone, przykro było na to patrzeć. Ale nagle gdzieś w bruku zobaczyłem taki mosiężny talerzyk kiedyś wyznaczający przejście dla pieszych, z polskim napisem. Pokrywał go jednak wszechobecny sowiecki brud. Drugi raz byłem we Lwowie w połowie następnej dekady, kiedy urządzono we Lwowie retrospektywę moich filmów. Zamieszkałem w „George’u”, który był w makabrycznym stanie, ale krany miał jeszcze przedwojenne...
[b]Tyle że woda płynęła z nich pewnie dwie godziny dziennie.[/b]
Coś koło tego. Ale ślady świetności były. I trzeci raz pojechałem do Lwowa dwa lata temu z moim przyjacielem, znaną postacią, bo naszym byłym ministrem Danielem Rotfeldem, który pokazał mi klasztor unicki, w którym ukrywano go w czasie okupacji niemieckiej. Jego ojciec był adwokatem w małej miejscowości Przemyślany, w której przed wojną było 18 adwokatów. Samych Żydów, a jego ojciec był dziekanem tej palestry. Z kolei stryj, adwokat warszawski, był posłem na Sejm, w każdym razie sprawę ukrycia chłopca, małego Daniela Rotfelda, pilotował, czuwał nad nią metropolita Szeptycki. Myślałem o filmie nawiązującym do tej historii. I wtedy kolejny raz byłem też we Lwowie, gdzie zobaczyłem jeszcze inne obli-cze tego miasta. Ukraińcy zorientowali się już, że trzeba zadbać o Lwów, że to jest skarb, i dokonali renowacji wielu zabytkowych obiektów, z tym że odremontowano fasady, ale gdy wchodziło się w bramy, w oczy rzucał się nieprawdopodobny syf, z jakim nawet na warszawskiej Pradze już się nie zetkniemy. No ale coś zaczęło się tam zmieniać.
Kluczowa dla pańskiej książki, a myślę, że i dla filmu, jest tytułowa mała matura zdawana przez uczniów tyleż w szkole, ile na sali sądowej. Czy rzeczywiście był pan zamieszany w sprawę gimnazjalistów oskarżonych o spisek antypaństwowy, z których jednego zastrzelono na ulicy, a drugiego skazano na karę śmierci?
To byli moi starsi koledzy, dziś mają tablicę pamiątkową w gmachu szkolnym. Ze względów dramaturgicznych przesunąłem to zdarzenie w czasie. W istocie sprawa miała miejsce dwa lata później, gdy naprawdę zdawaliśmy już „dużą maturę” i szliśmy na studia. To działo się na wiosnę 1950 roku. Ci chłopcy są postaciami historycznymi, to byli Marek Kubliński i Bogdan Różycki. U mnie noszą inne nazwiska.
To wstrząsająca sprawa. Nie było mowy o żadnej nielegalnej organizacji, jeden chłopak chciał założyć kółko samokształceniowe, drugi pomóc więzionemu ojcu. Cała reszta to był sztubacki wybryk i kwestia przypadku, który miał tak tragiczne następstwa. Ale też to był już inny Kraków, po rozgromieniu PSL Mikołajczyka i zaprowadzeniu totalnego terroru.
[b]Czy naprawdę było tak, że sąd orzekł karę śmierci – wyrok został wykonany – choć prokurator żądał „tylko” kary więzienia?[/b]
Tak. W krakowskim IPN udostępniono mi akta sprawy, z których się dowiedziałem, że matce Marka Kublińskiego pozwolono spędzić z synem noc przed egzekucją. Nie wiem, czy to był akt łaski czy dodatkowa kara. A jeden z uczniów mojej klasy poszedł po maturze na skrócony kurs kształcący prokuratorów wojskowych i spotkawszy parę lat później klasowego kolegę, chwalił mu się, że ma już na koncie siedem wyroków śmierci.
[b]Żyje?[/b]
Nie. Popełnił samobójstwo.
[b]Czas stalinizmu po polsku, który na dobrą sprawę zaczyna się, gdy kończy się pańska „Mała matura”, był z każdego punktu widzenia wyjątkowy. Nawet ci, którzy przeżyli go względnie bezboleśnie, nie wyszli z niego nieokaleczeni.[/b]
Proszę pana, mój ojciec był przed wojną zdecydowanym zwolennikiem narodowców. W domu czytało się „Wiek Nowy” i ojciec sympatyzował z prawicową orientacją. Był gorliwym katolikiem, może nawet dewotem; wzięło się to z tego, że lubił śpiewać, a kościół stwarzał mu do tego liczne okazje. Oczywiście, wojna, podczas której był w Armii Krajowej, wiele zmieniła, przeorała nie tylko jego myślenie. Ale wrócił do pracy i w pewnej chwili dano mu do zrozumienia, że jeśli chce, by jego syn studiował, niech wstąpi do partii. I on to zrobił. Matka była wtedy już chora, on sam musiał utrzymać dom i wykształcić dzieci, co mu się udało. Żywił naiwne przekonanie, że jeśli więcej takich jak on będzie w PZPR, to ta partia się zmieni...
[b]No tak, to powtarzano jak mantrę, tłumacząc się z posiadania czerwonych legitymacji.[/b]
Ale zabawne jest, że zanim on się zapisał do partii, to ja byłem małym komunistą domowym, wymądrzającym się w dyskusjach przy obiedzie, przekonującym ojca o wyższości komunistycznego systemu – na zasadzie przekory charakterystycznej dla młodego wieku. Po czym mnie w okolicach Października „56 całkiem już otworzyły się oczy i w żadnym wypadku nie chciałem do niczego należeć, a on pozostał w partii. Ale jak już miał wnuki, czyli moje dzieci, uprawiał – głównie wobec nich – tak zajadłą propagandę antykomunistyczną, chował ich na takich małych antybolszewików, że mieliśmy kłopoty. Wzywano mnie do szkoły córki, bym wytłumaczył się, dlaczego w wypracowaniu o tym, jak wyobraża sobie Warszawę za 50 lat, napisała, że nie będzie już w niej Pałacu Kultury, tego wstrętnego symbolu sowieckiej dominacji nad Polską.
[b]Panie Januszu, urodził się pan we Lwowie, spędzając tam pierwszych 13 lat, potem była szkoła w Krakowie, studia w Łodzi, następnie mieszkanie w Warszawie i na Mazurach. Które z tych miejsc uważa pan za swoje, najbliższe pańskiemu sercu?[/b]
Do niedawna wydawało mi się, że tę swoją małą ojczyznę znalazłem na Mazurach, że to dla mnie taki zastępczy Lwów, ale okazało się to złudne, bo gdy żona zachorowała, musieliśmy to nasze miejsce opuścić. A moja miłość do Lwowa, do utraconej ojczyzny, jest coraz większa, ogromnieje z dnia na dzień.
[b]Pan jednak podkreśla często też swoje przywiązanie do nieco szerszego obszaru – Europy Środkowej.[/b]
Bo czuję się w niej u siebie: w Pradze, Budapeszcie, Wiedniu, w Trieście także. Ale jak już pojadę dalej, bardziej na zachód, wschód czy północ, to moje dobre samopoczucie znika. To wszystko da się łatwo wytłumaczyć. Kiedyś w Austrii zatrzymaliśmy się przy małym barokowym kościółku. Był to kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej, a ja zostałem ochrzczony w kościele matki Boskiej Śnieżnej we Lwowie. Oczywiście, to Austriacy ją nam przywieźli do Lwowa, co przypomina mi pewną góralkę, która mojej siostrze, mającej domek za Myślenicami, wytłumaczyła pochodzenie Matki Boskiej, tak jak je rozumiała. Otóż, moja siostra po zupełnie nieprzytomnych antysemickich tekstach tej góralki, jej sąsiadki zresztą, spytała ją: „A czy pani zna jakiegoś Żyda?”. Zaprzeczyła, ale pomstowała na Żydów dalej. No to siostra powiada, że Jezus i Jego Matka to byli Żydzi. A ta na to: „Pani Zofio, co też pani mówi. Toż Matka Boska była Polką, z Częstochowy”.
[b]Wilniucy utrzymują, że pochodziła z Wilna, wprost spod Ostrej Bramy.[/b]
To też możliwe.
[ramka][srodtytul]Janusz Majewski[/srodtytul]
(ur. 1931 r. we Lwowie). Reżyser i scenarzysta, honorowy prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Absolwent Wydziału Reżyserii łódzkiej szkoły filmowej. Debiutem pełnometrażowym był „Sublokator” (1967). Wyreżyserował ponad 30 filmów fabularnych, (m.in. „Lokis”, „Zazdrość i medycyna”, „Zaklęte rewiry”, „Sprawa Gorgonowej”, „C.K. Dezerterzy”, „Lekcja martwego języka”). Najnowszy film to „Mała matura 1947”. W swoim dorobku ma także filmy krótkometrażowe. Autor książek „Exhibicjonista” i „Mała matura”. [/ramka]