A on się bronił przed spełnieniem przepowiedni Batii Weksler, księdza rodzonej matki.
Tak. On się bronił przed tym, że na jego oczach mają się wypełnić słowa mojej biologicznej mamy, która jak mnie oddawała, powiedziała mojej polskiej mamie: „Pani jest chrześcijanką, pani wierzy w Jezusa, niech pani ratuje moje żydowskie niemowlę w imię tego Żyda, w którego pani wierzy. Jak on wyrośnie, będzie księdzem". Potem moja polska mama mówiła mi: „To jak ja mogłam ciebie nie wziąć? To był dla mnie egzamin z wiary w Jezusa, z człowieczeństwa".
Polski ojciec księdza umarł tuż po rozpoczęciu przez księdza studiów seminaryjnych w 1960 roku.
On nie wytrzymał tego ciśnienia. Przyjechał do mnie w niedzielę i pamiętam, że strasznie płakał w kaplicy seminaryjnej. Wyszedł z kaplicy, ja pytam: „Tatuś, o co chodzi? Jeżeli ja robię coś złego, to mi powiedz". A on mówi: „Nic złego nie robisz, ale twoje życie będzie bardzo ciężkie". Wrócił do domu i w czwartek nie żył.
Dla mnie to był szok. Pierwsza moja reakcja – uciec z seminarium. Przyjechałem na pogrzeb i mówię: „Mamo, ja nie wracam. Zabiłem ojca". Potem, po latach, gdy już ujawniła mi, że jestem Żydem – mama to przyznała. Powiedziała mi: „On nie mógł wytrzymać, że ty robisz to, co przepowiedziała twoja rodzona matka". Ja się bałem być Żydem, jak ja nie chciałem być Żydem!
Kiedy się ten strach zaczął?
W szkole, na lekcjach religii. Mówię to z największą przykrością, wiem, że Kościół się zmienił, ale w mojej katechezie to Żydzi zamordowali Pana Jezusa. Żydzi to było samo zło. W domu było inaczej. W domu wisiał taki duży obraz Serce Pana Jezusa i tatuś mówił: „To jest Żyd". W domu nigdy nie usłyszałem złego słowa pod adresem Żydów, ale w kościele, na rekolekcjach, na religii – to była reguła. A potem bardzo dobrze się uczyłem – no to Żyd. Pamiętam to pytanie dzieci, z którym latami nie umiałem sobie poradzić: „Do kogo ty jesteś podobny?". To było dla mnie dramatyczne pytanie. Ja bardzo chciałem być podobny do ojca i matki, ale nie byłem. Nie byłem też podobny do żadnego dziecka z klasy. Dziś wiem, że mam bardzo semickie rysy.
Pamiętam, w piątej klasie to moje niepodobieństwo wykrzyczałem przed lustrem. To było popołudnie, stałem przed lustrem, mama siedziała, chyba coś cerowała, i mnie się wydało, że zauważyłem coś u siebie z rysów ojca. I krzyknąłem uradowany: „Mamo, mamo, zobacz, ja jestem podobny do tatusia! Prawda?!". Ale zamiast odpowiedzi była cisza. Matka nigdy mnie nie oszukała, ojciec też nigdy mnie nie okłamał. Ale zamiast odpowiedzi była cisza. I ja wtedy tak wrzasnąłem: „Bo jak ja jestem Żydem, to zobaczycie, co sobie zrobię!".
Chrześcijaństwo i judaizm to jest relacja głębokiej więzi, na końcu tego dialogu nie ma nawrócenia jednego ani drugiego
Kiedy wiele lat później moja mama wyznała, że jestem Żydem, moje pierwsze pytanie było: „Mamo, dlaczego dopiero teraz?". A ona przypomniała mi tę scenę: „Pamiętasz, coś krzyczał przed lustrem? – mówiła. – Myśmy się po prostu bali powiedzieć ci prawdę". Miała rację: gdyby mi powiedzieli wcześniej, nawet jeszcze w klasie maturalnej, to ja bym oszalał. Moje żydostwo to dla mnie był powód paraliżującego strachu.
Co takiego wydarzyło się w seminarium, że ten strach minął?
Czytałem Pismo Święte i zrozumiałem, że żaden Żyd nie zamordował Jezusa. On sam swoje życie oddał. To był dar z życia uczyniony zgodnie z wolą Boga. U św. Jana czytamy: „Bóg tak umiłował świat, że Syna Swego dał". To „dał" to jest Krzyż. I dlatego – jak mówił Jan Paweł II – „kto spotyka Jezusa, spotyka judaizm". Judaizm jest dla chrześcijanina wezwaniem, a nawrócony chrześcijanin może być dla wyznawcy judaizmu wyzwaniem, bo wierzący żyd patrzy na ucznia Jezusa i może zadaje sobie pytanie o Jezusa. I o to chodzi: by żyd zapytał o Jezusa, widząc chrześcijanina. Ja nie marzę o nawróceniu Izraela, bo to jest bezsens. Izrael niech zostanie Izraelem, żyd niech zostanie żydem, żydzi są potrzebni chrześcijaństwu. Chrześcijaństwo i judaizm to jest relacja głębokiej więzi, dialog w sensie porozumienia z drugim człowiekiem, na końcu tego dialogu nie ma nawrócenia jednego ani drugiego. Dobry żyd po spotkaniu z chrześcijaninem powinien zostać jeszcze lepszym żydem, a chrześcijanin po spotkaniu z żydem powinien zostać jeszcze lepszym chrześcijaninem.
To nie jest, oględnie mówiąc, najbardziej popularne rozumienie tej relacji zarówno wśród Żydów, jak i chrześcijan, zwłaszcza w Polsce.
Kiedyś, jak już wykładałem w seminarium, pewien kleryk mnie spytał: „Dlaczego ksiądz tak podkreśla, że Chrystus był Żydem?". „A kim był?" – pytam. „Synem Bożym". „A kto był jego matką?" „Królowa Polski!". To jest autentyczna odpowiedź, jakiej udzielił mi kleryk z drugiego czy trzeciego roku studiów. Ja mu na to: „To Pan Jezus w takim razie jest księciem Polski". Wszyscy wybuchli śmiechem i w tym śmiechu dopiero zauważyli, że Pan Jezus jednak nie był księciem Polski, tylko Żydem, a Jego Matka była Żydówką, „młodą Żydówką z Nazaretu", jak określa ją Katechizm Kościoła katolickiego.
Jak ksiądz przeżył 68 rok?
To był dla mnie bardzo ważny rok, ale nie ze względu na wypadki marcowe. Ja na to patrzyłem jak na spory wewnątrz partii, to nie był mój świat. Na Wszystkich Świętych poszedłem na cmentarz, trafiłem do kwatery żołnierzy radzieckich i zobaczyłem tablicę: poległym w wojnie 1941 – 1945. I zacząłem sobie zadawać pytania: jak to? A co żołnierze radzieccy robili do 41 roku? W wieku 25 lat nie miałem pojęcia o pakcie Ribbentrop – Mołotow. To pewnie świadczy o mnie źle, źle o mojej szkole, o seminarium, ale ja nie wiedziałem nic ani o 17 września, ani o Zagładzie. Poszedłem do kolegi i mówię: „Wiesz, ja chyba mam jakieś luki w wiedzy. Dlaczego Rosjanie zaczęli wojnę w 1941?". Mój kolega był studentem historii na KUL i dał mi jakiś dobry podręcznik, zdaje się Oskara Haleckiego, i ja całą noc czytałem i płakałem. Po raz pierwszy uprzytomniłem sobie, że ja mogę być żydowskim dzieckiem uratowanym przez moich polskich rodziców. Ta wiedza zaczęła dojrzewać; na KUL pojawiło się paru studentów żydowskiego pochodzenia wyrzuconych z innych uczelni. Ja im się zacząłem przyglądać i mówię: „No, wyglądają jak ja, chyba jestem na tropie swojego pochodzenia". Ale wtedy jeszcze nie odważyłem się powiedzieć tego matce, tylko zacząłem szukać sam. Dotarłem do informacji o Święcianach, dowiedziałem się, że tam przed wojną było najwięcej Żydów w okolicy, i tak to wszystko zaczęło składać się do kupy.
W 1975 roku mama zamieszkała ze mną i wtedy zacząłem ją pytać o wojnę, zacząłem jej czytać świadectwa ocalałych Żydów, ona płakała. Pytam: „Mamo, dlaczego ty płaczesz? Czy ja jestem Żydem?". A ona w krzyk: „Czy ja ciebie nie kocham?!". Potem zabroniła mi czytać takie teksty. To ja potem nie pytałem o Żydów, tylko o Święciany, o przeżycia rodziców w czasie wojny. Tam Niemcy zabijali Żydów już od 41 roku, jeszcze nie było planu Zagłady, ale tam już były masakry. Mojego rodzonego ojca z rodziną zostawiono przy życiu, bo Niemcy wtedy oszczędzili kilka rodzin. Mój ojciec Jakub był najlepszym krawcem w mieście, Niemcy zostawili przy życiu jeszcze rodziny malarza, szewca, urządzili dla nich małe getto pod kościołem i tam ci Żydzi żyli. Pewnie stamtąd trafiłem do domu moich polskich rodziców.
W seminarium nie podejrzewali księdza, że jest Żydem?
Były plotki. Przed święceniami w 66 roku poszedłem do rektora i on mi mówi: „Są poważne zarzuty, że nie jesteś ochrzczony". Od razu żydowski dzwonek we mnie zadzwonił. Ja mówię: „Księże biskupie, to bardzo interesujące, bo ja o to ocierałem się od lat dziecięcych, jeżeli są jakieś dowody przeciwko mnie, to proszę je ujawnić". Oczywiście nie było nic, były tylko plotki, które teraz wylazły na wierzch. Pewnie ktoś po prostu poszedł do mojego proboszcza i powiedział: „A bo o nim mówi się, że jest Żydem". Na szczęście żyła jeszcze moja chrzestna matka, pani Krystyna Gapikowa, która zresztą nie wiedziała, że jestem Żydem. Przyjechała do Olsztyna, potwierdziła wobec biskupa, że trzymała mnie do chrztu, i wszystko wyparowało na jakiś czas. Ale potem, już gdy znalazłem się na parafii w Kwidzynie, jechałem do chorego, wiózł mnie taksówkarz i mówi: „Wie ksiądz, jak księdza tu nazywają? Żydek. Nie wie ksiądz o tym?". Ja mówię: „To fajnie, bo Jezus też był Żydek". I martwa cisza zapadła.
Już po ujawnieniu swojego pochodzenia mówi ksiądz, że spotykał się ksiądz z wyrazami niechęci. Na czym to polegało?
Wie pan, dlaczego ja jestem w Izraelu? Bo nie wytrzymałem w Polsce. Nie chciałem odchodzić z KUL, ale jednocześnie nie mogłem się zgodzić na to, że np. wykłada się tam bezkrytycznie „Cywilizację żydowską" Konecznego. Nie mogę czytać autora, który nawołuje do „odżydzenia" Polski. Arcybiskup Życiński w ostatniej rozmowie ze mną mówił mi: „Trzeba było coś napisać, jakoś zaprotestować". A ja mu mówię: „Księże arcybiskupie, mnie Polacy ratowali, ja nie będę się bronił, atakując Polaków".
Na KUL byli ludzie niekryjący swego antysemityzmu; dla mnie nie było tam miejsca. Gdybym chwalił moich polskich rodziców i na tym poprzestał, to może by mnie zaakceptowali, ale ja nie chciałem siedzieć cicho. Przy każdej okazji podkreślałem swoje pochodzenie. Mnie przeszkadza, jeśli w Wielki Piątek modlimy się w kościołach, „aby lud, który niegdyś był narodem wybranym, mógł osiągnąć pełnię odkupienia". A powinno być „lud, który jako pierwszy został wybrany", jak w łacińskiej wersji mszału. Żydzi nigdy nie przestali być narodem wybranym. Przeszkadzają mi śródtytuły w Biblii takie jak „Jezus odrzucony przez swój naród". Niektórych katolików w Polsce to nie boli, nie zwracają na to uwagi, tak jak nie zwracają uwagi na antysemickie napisy na murach: „Żydzi do gazu" albo ostatnio „Jihad Legia". Mówi się, że to idioci piszą. Co z tego, że idioci? Mnie to boli. I jeżeli moich przyjaciół w Polsce to nie boli, to ja zaczynam się bać.
W swoim pożegnalnym wykładzie w KUL mówiłem o antysemityzmie, któremu niepotrzebni są Żydzi, bo antysemityzm rodzi się z chorego chrześcijaństwa. A chore chrześcijaństwo to jest takie, które odrzuca nauczanie Soboru. W dokumencie „Nostra aetate" jest wyraźnie napisane: „Kościół, (...) pomnąc na wspólne z Żydami dziedzictwo, opłakuje, nie z pobudek politycznych, ale pod wpływem religijnej miłości ewangelicznej akty nienawiści, prześladowania, przejawy antysemityzmu, które kiedykolwiek i przez kogokolwiek kierowane były przeciw Żydom". Kościół opłakuje – Ecclesia deplorat. Jan Paweł II, przemawiając w synagodze rzymskiej, powtórzył to: „kiedykolwiek i przez kogokolwiek", dając do zrozumienia, że nie ma znaczenia, czy to mówił papież, polityk czy jakikolwiek inny katolik – Kościół opłakuje i potępia. I ciągle tego właśnie Kościołowi potrzeba – nie bić się w cudze piersi, tylko we własne.
Nie myślał ksiądz o tym, żeby odejść? Inni odchodzą.
Ani przez chwilę. Nie, nie, nie. Mnie w głowie się w ogóle nie mieści taka możliwość. Wie pan, ja może nawet mógłbym zostawić Kościół, ale Jezusa nie mogę zostawić. Kościół to są tylko ludzie, ale Jezus? Co on jest winien, że my Go wciąż nie rozumiemy. Być może niektórzy ludzie w Polsce cieszyliby się, gdybym odszedł, ale ja im tej satysfakcji nie dam. Bardzo boli mnie to, że polski Kościół przegapił szansę, jaka pojawiła się przy okazji beatyfikacji Jana Pawła II. Nic z jego nauczania w tym Kościele nie zostało.
Nic zupełnie?
A co zostało? Kult papieskiego zęba?
Nie widzi ksiądz zmian, które zachodzą w polskim Kościele i szerzej w polskim społeczeństwie w ostatnich latach, zwłaszcza po debacie wokół Jedwabnego?
Oczywiście, że widzę. I cieszę się, kiedy się czyści rany, bo rana nieoczyszczona ropieje. Książki Jana Grossa budzą kontrowersje i ja te obawy w pewnym stopniu rozumiem. Przy „Sąsiadach" nie miałem wątpliwości, zresztą uważam, że lepszą książką, choć mniej znaną, jest „My z Jedwabnego" Anny Bikont. Po Jedwabnem podobała mi się postawa episkopatu, bo w niej właśnie nie było apologetyki, było wyznanie żalu. To się zmieniło po drugiej książce Grossa „Strach". Od razu pojawił się strach właśnie. Ja pytam: po co? Jeśli Gross myli się w szczegółach albo przesadza, to trzeba o tym mówić, pisać. Ale nie mówmy, że Gross jest kłamcą, bo on nie jest kłamcą. On pisze, używając być może niedobrej metody. To jest metoda, która drażni, zaostrza spór, zamiast go łagodzić. Ale ona nie unieważnia faktów, które ten autor opisuje.
A jednak w Polsce nastąpił ogromny przełom. Jeszcze kilka lat temu nie mogłyby się ukazać książki Barbary Engelking Boni czy Andrzeja Grabowskiego. To, co robi Centrum Badań nad Zagładą Żydów, wydawnictwo Karta w serii „Żydzi Polscy" czy choćby „Rzeczpospolita" w swojej serii o Żydach polskich – to są wszystko drogocenne rzeczy.
Dlaczego księdza nie ma z nami w Polsce? Dlaczego nie mówi ksiądz wiernym w Polsce tego, co mnie teraz w Jerozolimie?
Być może tam powinienem być. Moją ojczyzną jest Izrael i Polska. Może mam teraz taki moment, kiedy chcę się nacieszyć Izraelem, moja mam była syjonistką, jeszcze przed wojną tęskniła za Palestyną, więc ja dzisiaj po trosze spełniam te jej marzenia.
Czy pobyt w Izraelu wzmacnia księdza jako kapłana?
Tego nie wiem. To jest tak: powołanie nie jest od Kościoła, tylko od Jezusa Chrystusa, ale żeby być księdzem, trzeba mieć biskupa. A ja nie mam biskupa, nie należę tutaj do żadnej diecezji, jestem ciągle księdzem diecezji warmińskiej. Nie znalazłem tutaj dla siebie miejsca jako ksiądz. Nie mówię, że to wina Kościoła, może to jest moja wina, ale nie poradziłem sobie. Przez rok żyłem w kibucu religijnym Sde Eliyahu koło Bet Shean, przy granicy z Jordanią. To był wspaniały czas: nauka hebrajskiego, spotkania z ludźmi, modlitwa żydowska...
Jak przyjęli księdza kibucnicy?
Na początku były obawy, takie pytania wiszące w powietrzu: „Czego ty tutaj chcesz? Czego szukasz?". Ale jak ci ludzie zobaczyli, że ja ich po prostu kocham, to się otworzyli. To miejsce przypomina mi klasztor benedyktynów: „Ora et labora". To rzeczywiście była modlitwa i praca, bardzo liczne rodziny, dobrzy ludzie, potrafiący zaprosić do siebie, podzielić się swoim czasem, jedzeniem, zwierzeniem. Czasem wracałem od nich do domu, trochę sobie popłakałem, bo to przecież moi rodacy, moja rodzina w pewnym sensie. Jak wyjeżdżałem z kibuca, zafundowali mi radio. Ja ciągle za mało mam tego Izraela. Ja nie mówię, że nie wrócę do Polski, ale jak ktoś mnie pyta: kiedy, to mówię: zostawmy to. Niech Pan Bóg zdecyduje.
Ja mam piękne życie. Pan Bóg je pisze, a ja mówię tylko: „Bądź wola Twoja". Po pierwszej wizycie w Izraelu w 1992 roku pojechałem do nuncjusza, arcybiskupa Kowalczyka, zresztą kolegi z seminarium, i mówię mu: „Wiesz, myślałem, że kapłaństwo to tylko „ja". Ja to, ja tamto, ja siamto. A okazuje się, że ja przez cały czas siedzę na tylnym siedzeniu, ktoś inny trzyma kierownicę". I odchodząc, prosiłem arcybiskupa, żeby się modlił na wypadek, gdybym kiedykolwiek próbował łapać za tę kierownicę. Mam nadzieję, że mój przyjazd do Izraela to nie jest próba łapania za kierownicę. Ja po prostu chcę być bliżej Boga. Alicja miała lustro, przez które przechodziła na drugą stronę, ja dostałem okno, przez które patrzę w dzieje, których w ogóle nie znałem. To okno zbliża mnie do źródła.
Romuald Jakub Weksler-Waszkinel
Polak, Żyd, ksiądz katolicki. Urodził się w 1943 roku w getcie w Starych Święcianach koło Wilna, jako syn Jakuba i Batii Wekslerów. Matka oddała go polskiej rodzinie Piotra i Emilii Waszkinelów. Jego rodzony ojciec został prawdopodobnie zamordowany podczas marszu śmierci z KL Stutthof, a matka i brat zginęli w Sobiborze. Po wojnie mieszkał w Pasłęku. Wyświęcony w 1966 r. w seminarium Duchownym w Olsztynie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, następnie pracował naukowo w Instytucie Filozofii Teoretycznej. O swoim prawdziwym pochodzeniu dowiedział się 23 lutego 1978 r. w Lublinie podczas rozmowy z matką, a do prawdziwego nazwiska dotarł w roku 1992. Wtedy do swojego polskiego imienia i nazwiska dodał nazwisko rodowe – Weksler oraz imię ojca – Jakub. W 2009 wyjechał do Izraela, przez rok żył w kibucu religijnym Sde Eliyahu, obecnie mieszka w Jerozolimie. Pracuje w instytucie Yad Vashem jako archiwista.