Rz: Politolodzy, ekonomiści i politycy zgodnie mówią dziś, że świat stoi na progu wielkich historycznych zmian. Też pan tak uważa?
Jak najbardziej. Najważniejszą rzeczą, jaka się dzieje w tej chwili na świecie, to transformacja, której podlega Unia Europejska, czyli to, co miało być przeciwwagą dla Stanów Zjednoczonych. Jeszcze trzy czy cztery lata temu moglibyśmy myśleć o Stanach Zjednoczonych Europy. Dziś wiemy, że taki twór nie powstanie. Najważniejszą kwestią nie jest zatem teraz ulubiona fantazja Europejczyków: o upadku potęgi Stanów Zjednoczonych, ale kwestia relacji między Niemcami a Francją, roli Polski w Europie, kwestia powrotu europejskich nacjonalizmów, to, co widzimy w Grecji, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii. To sprawy stare jak sama Europa: o tych samych problemach Europejczycy rozmawiali i sto lat temu.
Ale Europejczycy – a przynajmniej polityczne elity Starego Kontynentu – nie do końca chyba porzucili sen o zjednoczonej Europie jako potędze politycznej.
To prawda. Europa się zmieniła, lecz Europejczycy nie do końca zdają sobie sprawę, że już nigdy nie będzie tak, jak w 2005 roku. W porównaniu z tym, jaką pozycję miała Unia jeszcze kilka lat temu, widzimy ogromny spadek jej siły politycznej i wpływu na światową politykę. Jeśli porównamy to, co o Unii w samej Unii mówiło się kilka lat temu, do tego, co mówi się teraz, to zauważymy nieprawdopodobną zmianę. To, że w ogóle mówi się o takich rzeczach jak koniec euro, jest wymowne. Gdyby pięć lat temu ktoś zasugerował taki scenariusz, byłby uznany za wariata.
Jeśli nie ma politycznego ciała, za które ludzie będą chcieli walczyć, to taka struktura nie ma szans, by przezwyciężać kryzysy