Według statystyków w 2004 roku 20 procent zatrudnionych miało tytuł magistra lub równoważny. W 2010 roku ten odsetek wynosił już prawie 30 procent. Statystycznie to niezwykłe osiągnięcie: w ciągu sześciu lat 10 procent populacji zatrudnionych osiągnęło wysokie kwalifikacje. Wśród mężczyzn wskaźnik wzrósł z 15 do 21 procent, wśród kobiet – z 26 do 38. Dokąd idą pracować te świetnie wykształcone kobiety? Otóż aż 54 procent kobiet zatrudnionych w sektorze publicznym miało w 2010 roku wykształcenie magisterskie lub wyższe. Sześć lat wcześniej było to tylko 38 procent.
Możliwe są dwie interpretacje. Albo od momentu wejścia do Unii Europejskiej kobiety zatrudnione w sektorze publicznym (ministry, urzędniczki, nauczycielki) uzupełniły wykształcenie do poziomu magisterskiego. Albo, co pokazują inne statystyki, po wejściu do Unii zatrudnienie w administracji publicznej wszystkich szczebli wzrosło o 200 tysięcy osób, i liczne rzesze nowo magistersko wykształconych podjęły pracę w administracji publicznej. Kobiety często mają większą awersję do ryzyka niż mężczyźni i cenią sobie stabilność, więc nie dziwi parcie wykształconych kobiet na pracę w administracji publicznej, która w powszechnym postrzeganiu jest bardziej stabilna niż w sektorze prywatnym. Najbliższe lata, niestety, boleśnie zweryfikują to przekonanie.
W sektorze publicznym w 2010 roku wyższe wykształcenie miało 48 procent zatrudnionych (wobec 33 procent w 2004 roku), a w sektorze prywatnym 17 procent (wobec 10 procent w 2004 roku). Natychmiast pojawiają się dwa pytania. Czy to nie jest marnotrawstwo kapitału ludzkiego, że tak dużo wykształconych ludzi trafia do sektora publicznego, zamiast trafić do sektora prywatnego i wykorzystać swoją wiedzę do stworzenia firm, zarobienia dużych pieniędzy i stworzenia wielu nowych miejsc pracy? Przecież ludzie pracujący w sektorze publicznym nie stworzą nowych miejsc pracy, chyba że doprowadzą do zatrudnienia kolejnego urzędnika za pieniądze podatników polskich lub niemieckich, czyli ze środków Unii Europejskiej. Drugie pytanie jest następujące: skoro w sektorze publicznym pracuje tak wielu mądrych i wykształconych ludzi, to dlaczego ten sektor tak źle funkcjonuje, co pokazują rankingi lokujące jakość polskiego sektora publicznego na szarym końcu w Europie?
Oba raporty GUS kryją jeszcze wiele informacji o naszym społeczeństwie, które natychmiast prowokują do nowych pytań. W 2004 roku magister zarabiał o 54 procent więcej niż średnia pensja w kraju (mężczyzna o 77, kobieta o 43 procent więcej). W 2010 roku ta różnica stopniała już do, odpowiednio, 40, 58 i 33 procent. Czyli tytuł magistra ciągle pozwala zarabiać więcej niż średnia, ale ta premia za wykształcenie znika, co widać szczególnie silnie w sektorze publicznym.
Dla ekonomisty te dane są wstrząsające. Wykształcenie magistra kosztuje bardzo drogo, szczególnie na tzw. darmowych studiach na uczelniach publicznych, gdzie za wszystko słono płaci podatnik. Zatem skoro społeczeństwo ponosi tak duże koszty wykształcenia młodego człowieka, należałoby oczekiwać, że zwrot z tej inwestycji pojawi się w postaci wysokiego wkładu absolwenta w tworzenie PKB. W sektorze publicznym miarą tego wkładu jest pensja pracownika, która dla magistra jest niewiele wyższa niż dla osoby z niższym wykształceniem. Mamy zatem przykład olbrzymiej, wielomiliardowej inwestycji społeczeństwa w wykształcenie magisterskie młodego pokolenia, która daje ujemną stopę zwrotu.
Mechanizm jest prosty: ponieważ polski system edukacji kształci coraz gorzej i jakość absolwentów spada, sektor publiczny reaguje na to, podnosząc formalne wymogi. Tam, gdzie kiedyś wystarczyło wykształcenie średnie, wpisuje się wymóg magistra. Niedługo sekretarka, zamiast po odpowiednim studium, będzie musiała mieć wyższe wykształcenie, zresztą być może już tak się dzieje w wielu urzędach.