Apetyt z ekranu

Dziś gotowanie w telewizji oznacza show. Jeśli chcemy poznać nowy przepis, zdecydowanie częściej wybieramy Internet.

Publikacja: 04.05.2013 01:01

Robert Makłowicz zaostrza apetyt erudycją

Robert Makłowicz zaostrza apetyt erudycją

Foto: Forum

Już samo określenie „telewizyjne programy kulinarne" jest jednym z najlepszych przykładów tego, jak język nie nadąża za przemianami w mediach. To, co dziś możemy oglądać w telewizorze jako programy poświęcone jedzeniu, jest przecież tak zróżnicowane, że ciężko podciągać je pod wspólny mianownik. Bo jak porównać wielki show „MasterChef" z kameralnym domowym gotowaniem Nigelli Lawson? Coraz bardziej zaciera się też granica pomiędzy programem a reklamą.

Nie myślę tu o product placemencie, który z oczywistych powodów wypełnia większość programów poświęconych gotowaniu, ale o samej formule. Programy z przepisami kulinarnymi stają się coraz krótsze i coraz mocniej obrandowane: z kolei reklamy zbudowane są w oparciu o szybką, nadzwyczaj intensywną konstrukcję, w której mieści się cały przepis kulinarny (jego podstawowym elementem jest reklamowany produkt, czy sieć sklepów, w których można je nabyć). A skoro jeszcze jedne i drugie posługują się tymi samymi, sprawdzonymi twarzami prowadzących/gotujących, czasem jedynym, co umożliwia odróżnienie programu stanowiącego osobny punkt w ramówce od reklamy jest banner, który wciąż jeszcze obowiązuje w telewizji na początku i końcu pasma reklamowego.

Z kamerą wśród garnków

Skąd w ogóle moda na „kulinarność" w telewizji? To równie ciekawe, jak źle postawione pytanie. Ciekawe, bo rzeczywiście w ostatnich latach temat gotowania, biesiadowania i wszystkiego, co się z tym łączy, jest przez wszelkie stacje telewizyjne eksploatowany mocniej niż dawniej. Po pierwsze, współcześni twórcy telewizji nauczyli się atrakcyjnie i ciekawie pokazywać, jak przygotowuje się potrawy i jak znikają one później z talerzy. Po drugie – jedzenie jest tematem praktycznie neutralnym. W rzeczywistości tak spolaryzowanej, że niemal każdy program, fabułę, wiadomości, publicystykę traktuje się jako głos za jakąś sprawą (lub przeciw niej), „gotowanie na ekranie" znajduje się gdzieś obok. Jedzenie dotyczy nas wszystkich i powoduje, że gdzieś, jakoś, na chwilę milkną spory i konflikty. Antagonizmy przynajmniej na chwilę się cywilizują i hasło „dajcie chociaż spokojnie zjeść" zaczyna obowiązywać największych przeciwników ideowych.

Nie bez przyczyny wiele weekendowych programów publicystycznych w radiu i telewizji ma w tytule „śniadanie". Na czas wspólnego posiłku ogłaszamy rozejm. I ten spokój przenosi się na wszelkie programy związane z kulinariami. Spokój ideowy. Bo przecież te programy same w sobie mogą wywoływać poważne emocje – wystarczy pooglądać Gordona Ramsaya, Adama Gesslera czy Magdę tegoż samego nazwiska.

Napisałem wyżej, że pytanie o powody mody na „kulinarność" to również źle postawione pytanie. Dlaczego? Bo to pytanie postawione odwrotnie. To nie moda na gotowanie w telewizji. To moda na telewizję w gotowaniu. Jeśli spojrzeć szerzej, to przecież telewizja jest tu przejściową formą, nowinką, czymś, co się pojawiło, i co zniknie, a tematyka kulinarna była, jest i będzie.

Wszak przekazywanie sobie metod przyrządzania żywności jest u samych podstaw naszej cywilizacji. Kiedyś ustnie z pokolenia na pokolenie, z czasem za pomocą pisma, książek, gazet, radia, dziś jeszcze telewizji, ale już całe to zjawisko przenosi się coraz bardziej do internetu, a blogi o gotowaniu i na świecie, i w Polsce stają się potęgą, której nie sposób lekceważyć.

Na blogu aż skwierczy

Jak ważne jest oddziaływanie blogów pokazuje chociażby film „Julie i Julia" – opowieść o młodej amerykańskiej blogerce Julii Powell, która zafascynowana postacią słynnej amerykańskiej kucharki Julii Child, pod wpływem jej książek i programów telewizyjnych, zdecydowała się w ciągu roku przyrządzić kolejno 365 przepisów kuchni francuskiej opisanych przez Child w książce „Mastering the Art of French Cooking". Swe zmagania opisywała na bieżąco na blogu, który zdobył wielką popularność, a dalszymi efektami była jej własna książka podsumowująca ten rok i nominowany do Oscara film z Meryl Streep i Amy Adams. Oto, jak jedna kulinarna historia połączyła literaturę, telewizję, internet i Hollywood.

Julia Child to pierwsze wielkie nazwisko w historii telewizyjnego gotowania. To jej demonstracja przygotowywania omleta w jednym z programów telewizyjnych w 1962 r. wywołała tak entuzjastyczne reakcje widzów, że zaproponowano jej stworzenie i poprowadzenie pierwszego programu kulinarnego w historii amerykańskiej telewizji. „The French Chief" utrzymał się na antenie przez dekadę (1963-1973) i przyniósł Child m.in. nagrodę Emmy.

Moda na programy tego typu błyskawicznie rozlała się po całym świecie. Zaledwie kilka lat później były już tak oczywistym punktem ramówki, że tu w Polsce w komedii Tadeusza Chmielewskiego „Nie lubię poniedziałku" z 1971 r. robiono sobie z nich żarty. Jednym z wielu powracających tam wątków jest gospodyni domowa (grana przez Krystynę Borowicz), która stara się z dość żałosnym skutkiem nadążać za widocznym na ekranie jej telewizora telewizyjnym kucharzem (Mieczysław Pawlikowski).

Przez dekady tak właśnie wyglądał standard – pan (bądź pani) i gotowanie w telewizyjnej kuchni. Proste, łatwe, przejrzyste i aż proszące się o sparodiowanie (i nie tylko my to robiliśmy, pamiętacie Szwedzkiego Kucharza z „Muppet Show"?). Tym, co odróżniało programy lepsze od gorszych, była oczywiście osobowość prowadzącego. To jego charyzma powodowała, że wierzyliśmy w to, co on pichci, to pasja, z którą gotował, sprawiała, że aż chciało się spróbować. To jak sam próbował, powodowało, że już biegliśmy do sklepu po składniki.

Czy mamy takich w Polsce? Oczywiście – mieliśmy i mamy. Kimś takim był Maciej Kuroń, jest Robert Makłowicz, kulinarne i nie tylko emocje wzbudzają Adam Gessler i Magda Gessler, ciekawie i przekonująco wypadają przed kamerą Karol Okrasa, Robert Sowa, Pascal Brodnicki, Kurt Scheller. To wszystko profesjonaliści, których gustom wierzymy. Nieważne, czy prezentują nam cały przepis, czy biegają po restauracji i tylko czasem rzucą jakąś sprytną poradą. Oni jeszcze opierają swe programy na sztuce kulinarnej. Czasem (jak w przypadku Magdy Gessler) to już ociera się coraz bardziej o show, ale w większości wypadków chodzi o autentyczne gotowanie. Kiedy Robert Makłowicz podczas swych podróży po prostu wyciąga naczynia i zaczyna delektować się przyrządzaniem i próbowaniem lokalnych specjałów, to trochę zazdrościmy mu tych podróży, ale bardziej zastanawiamy się, czy uda nam się powtórzyć ten przepis w domu. Bo wierzymy mu, że warto.

Linda topi masełko

A przecież nie każdemu wierzymy. Dziesiątki, a może nawet setki programów kulinarnych okazały się porażkami właśnie ze względu na prowadzących. Tak często pojawiający się w rozmaitych porannych show rozmaici celebryci przyrządzający tam swoje ulubione dania nie są w stanie udźwignąć własnego programu. Ot, utrzymają naszą uwagę na te kilka minut przy śniadaniu pomiędzy wiadomościami a kolejną rozmową o problemach z cerą, ale własny program wymaga znacznie więcej. Czy ktoś dziś pamięta telewizyjne kulinarne przygody Bogusława Lindy czy Joanny Brodzik? To nie teatr, tu nie można wszystkiego zagrać.

Kulinarna osobowość to zresztą coś, co przekracza granicę krajów i kultur. Wszak Nigella Lawson, Jamie Oliver, Jose Andres, Anthony Bourdain czy Gordon Ramsay to marki rozpoznawane na całym świecie. Każdy z nich zajmuje się gotowaniem na ekranie zupełnie inaczej: Nigella to królowa zmysłowej kuchni, styl w jakim gotuje, próbuje dania czy mówi o jedzeniu, określa się wręcz czasem jako „food porn".

Do pewnego stopnia jej przeciwieństwem jest inny brytyjski kucharz Jamie Oliver, którego paradoksalnie nazywa się czasem „The Naked Chef" (od tytułu jego pierwszego programu – nie chodziło w nim o strój kucharza, ale o prostotę i przejrzystość przepisów). Oliver od lat jest wielkim zwolennikiem kuchni ekologicznej i przeciwnikiem fast foodów. Z kolei Jose Andres najpierw rozpropagował w USA modę na kuchnię hiszpańską (program „Made in Spain"), a teraz promuje kuchnię molekularną i współpracuje z twórcami serialu „Hannibal".

Zupełnie inaczej do przedstawiania tematyki kulinarnej w telewizji podchodzi Anthony Bourdain, który wielką popularność zdobył dzięki programowi „Anthony Bourdain: bez rezerwacji" produkowanym przez Travel Channel i pokazującym jego wędrówki po świecie w poszukiwaniu nowych specyficznych smaków i odmiennych tradycji. (Był wszędzie, nawet w molekularnej restauracji Andresa).

I wreszcie Gordon Ramsey – kontrowersyjna gwiazda telewizji i jeden z najsłynniejszych restauratorów. Magazyn „Forbes" uznał go za najlepiej zarabiającego szefa kuchni na świecie a jego restauracje zdobyły dotąd łącznie 15 gwiazdek Michelina. Restauracje, procesy sądowe, wypowiedzi Ramsaya nie schodzą od lat z pierwszych stron gazet i to jego „Hell's Kitchen" było pierwszym kulinarnym show, w którym proporcje kulinarności i show dobrane były idealnie.

Już wcześniej istniały przecież rozmaite „reality show" bazujące na kucharzeniu, ale dopiero w połączeniu z ostrą i merytoryczną zarazem osobowością Ramsaya dało to efekt  telewizyjnego widowiska. To na jego popularności i osobowości udało się zbudować kolejną wielką światową markę kulinarnych show – „MasterChef" (pierwotnie znacznie prostszy program BBC, który zadebiutował w 1990 r.). Na całym świecie lokalne telewizje zaczęły poszukiwać swoich Ramsay'ów i kupować licencje na jego starsze i nowsze programy – tym właśnie są „Kuchenne rewolucje" z Magdą Gessler (org. „Ramsay's Kitchen Nightmares" z 2004 r.)

Jak daleko można pójść już w show związanych z kuchnią? Dobrym przykładem jest kanadyjski program „Conviction Kitchen" z 2009 r., w którym szef kuchni Marc Thuet wraz z żoną w ciągu trzech tygodni tworzą od podstaw całą restaurację, mając do pomocy dwudziestu czterech eksskazańców świeżo wypuszczonych z więzienia. Gotowanie i resocjalizacja w jednym! Program ten miał dwie edycje w Kanadzie i jedną w Australii.

Coraz częściej kulinarność jest już przede wszystkim „show", a samo pokazywanie przepisów na telewizyjnym ekranie wycofało się do mniejszych niszowych, tematycznych stacji, do programów porannych, do reklam. Ale ocalało jeszcze w jednym telewizyjnym miejscu, o którym mało kto pamięta – w programach dziecięcych. Na stronie TVP można sobie przypomnieć nadawany kiedyś program „Kuchcikowo", na innych kanałach można czasem zobaczyć „LittleChef", „Deserownię", „Gotowanie dla dzieci z Louisem", ale tu (jak w wielu innych telewizyjnych gatunkach) najlepiej liczyć na BBC. Ich „Kucharz duży, kucharz mały" to program idealny i do dziś pamiętam jak fascynował mojego kilkuletniego syna – płyty DVD z odcinkami tego programu były u mnie w domu popularniejsze niż filmy Disneya.

Suspens pod przykrywką

Z potencjału „kulinarności" coraz bardziej też zdają sobie sprawę twórcy telewizyjnych seriali. Jeszcze niedawno standardem była rodzina jedząca zupę (najpewniej na chwilę przed ujęciem nalaną do talerzy z kartonu), albo dobrze wyeksponowany olej spożywczy (który sponsorował dany serial). Nic z tego jednak nie wynikało. Nic nie skwierczało na patelni, nic nie krojono, dym nie buchał spod przykrywki, nic się nie przypalało – a zobaczcie, ile pomysłów na filmowe fabularne metafory jest w tych kilku codziennych kuchennych obrazkach!

Ale ostatnio i tu coś drgnęło. Jak wspomniałem wyżej, twórcy debiutującego kilka tygodni temu serialu „Hannibal" zatrudnili jako konsultanta kulinarnego samego Jose Andresa. I dbają o to, by w tej opowieści o wcześniejszych przygodach znanego z „Milczenia owiec" Hannibala Lectera wszystko wyglądało naprawdę smacznie. Wszak ten esteta i kanibal naprawdę przejmował się tym, co je. Gdy byłem na planie tego serialu w Toronto widziałem, że zbudowana w telewizyjnym studio kuchnia Hannibala jest w pełni funkcjonalna, a wszystkie potrawy są prawdziwe i naprawdę dobre (twórcy, częstując, zapewniali, że tak naprawdę nie używają ludzkiego mięsa). Podobnie smacznie jest na planie polskiego „Przepisu na życie" – tu też dużo i wiarygodnie dzieje się w kuchni. Konsultantka kulinarna na planie Anna Chwilczyńska przygotowuje potrawy tak dobre, że zwykle zaraz po zdjęciach znikają one natychmiast w żołądkach aktorów – trudno o lepszą rekomendację.

Rownież książki telewizyjnych kulinarnych celebrytów i osobowości to naprawdę wielki biznes. W każdej księgarni na półce „kulinaria" znajdziecie przede wszystkim tomy autorstwa Magdy Gessler, Ewy Wachowicz, Nigelli Lawson, Jamie Olivera. Takie książki świetnie się sprzedają, bo przecież znamy te twarze, bo może nie zdążyliśmy zanotować ich przepisu, a tu z pewnością będzie, bo to często także bardzo atrakcyjne wizualnie woluminy.

I to właśnie ich największym przeciwieństwem są kulinarne blogi.

A są ich już tysiące. Nie znamy często ich autorów, zdjęcia tam pokazywane bywają amatorskie, przepisy i opisy nie zawsze finezyjnie zredagowane (choć zawsze rzeczowe), ale tam właśnie dziś coraz częściej bywają prawdziwi miłośnicy kuchni. I to one generują największy ruch we współczesnej polskiej blogosferze. Kwestiasmaku.com, kotlet.tv, mojewypieki.com to najpopularniejsze blogi w Polsce pozostawiające daleko w tyle te traktujące o modzie, polityce czy osobiste wynurzenia rozmaitych gwiazd. Z całą pewnością tu właśnie leży przyszłość medialnej kulinarności. Już dziś w Polsce istnieje grubo ponad tysiąc kulinarnych blogów a dwa i pół miliona osób regularnie szuka tam przepisów. Kuchnia bez najmniejszego problemu zaadaptowała się w nowym medium i świetnie się tu czuje. Dlaczego? Bo jest interaktywnie, wiarygodnie, różnorodnie, łatwo do wyszukania i z pasją.

Oczywiście kulinaria nie znikną z telewizji. Będą w niej do  końca. Ale coraz bardziej jako element różnych show, seriali, programów dla dzieci. Ich pierwotna, podstawowa funkcja – poznawania nowych przepisów, metod, potraw jest już w Internecie. Każdego miesiąca dziewięć milionów Polaków zagląda na kulinarne blogi. I coraz rzadziej wraca do oglądania telewizji.

Autor jest badaczem kultury popularnej, publicystą i scenarzystą m.in. telewizyjnych programów kulinarnych. Autor m.in. „Bond. Leksykon" i „Wampir. Leksykon". Twórca antynagrody filmowej Węże.

Już samo określenie „telewizyjne programy kulinarne" jest jednym z najlepszych przykładów tego, jak język nie nadąża za przemianami w mediach. To, co dziś możemy oglądać w telewizorze jako programy poświęcone jedzeniu, jest przecież tak zróżnicowane, że ciężko podciągać je pod wspólny mianownik. Bo jak porównać wielki show „MasterChef" z kameralnym domowym gotowaniem Nigelli Lawson? Coraz bardziej zaciera się też granica pomiędzy programem a reklamą.

Nie myślę tu o product placemencie, który z oczywistych powodów wypełnia większość programów poświęconych gotowaniu, ale o samej formule. Programy z przepisami kulinarnymi stają się coraz krótsze i coraz mocniej obrandowane: z kolei reklamy zbudowane są w oparciu o szybką, nadzwyczaj intensywną konstrukcję, w której mieści się cały przepis kulinarny (jego podstawowym elementem jest reklamowany produkt, czy sieć sklepów, w których można je nabyć). A skoro jeszcze jedne i drugie posługują się tymi samymi, sprawdzonymi twarzami prowadzących/gotujących, czasem jedynym, co umożliwia odróżnienie programu stanowiącego osobny punkt w ramówce od reklamy jest banner, który wciąż jeszcze obowiązuje w telewizji na początku i końcu pasma reklamowego.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości