Już samo określenie „telewizyjne programy kulinarne" jest jednym z najlepszych przykładów tego, jak język nie nadąża za przemianami w mediach. To, co dziś możemy oglądać w telewizorze jako programy poświęcone jedzeniu, jest przecież tak zróżnicowane, że ciężko podciągać je pod wspólny mianownik. Bo jak porównać wielki show „MasterChef" z kameralnym domowym gotowaniem Nigelli Lawson? Coraz bardziej zaciera się też granica pomiędzy programem a reklamą.
Nie myślę tu o product placemencie, który z oczywistych powodów wypełnia większość programów poświęconych gotowaniu, ale o samej formule. Programy z przepisami kulinarnymi stają się coraz krótsze i coraz mocniej obrandowane: z kolei reklamy zbudowane są w oparciu o szybką, nadzwyczaj intensywną konstrukcję, w której mieści się cały przepis kulinarny (jego podstawowym elementem jest reklamowany produkt, czy sieć sklepów, w których można je nabyć). A skoro jeszcze jedne i drugie posługują się tymi samymi, sprawdzonymi twarzami prowadzących/gotujących, czasem jedynym, co umożliwia odróżnienie programu stanowiącego osobny punkt w ramówce od reklamy jest banner, który wciąż jeszcze obowiązuje w telewizji na początku i końcu pasma reklamowego.
Z kamerą wśród garnków
Skąd w ogóle moda na „kulinarność" w telewizji? To równie ciekawe, jak źle postawione pytanie. Ciekawe, bo rzeczywiście w ostatnich latach temat gotowania, biesiadowania i wszystkiego, co się z tym łączy, jest przez wszelkie stacje telewizyjne eksploatowany mocniej niż dawniej. Po pierwsze, współcześni twórcy telewizji nauczyli się atrakcyjnie i ciekawie pokazywać, jak przygotowuje się potrawy i jak znikają one później z talerzy. Po drugie – jedzenie jest tematem praktycznie neutralnym. W rzeczywistości tak spolaryzowanej, że niemal każdy program, fabułę, wiadomości, publicystykę traktuje się jako głos za jakąś sprawą (lub przeciw niej), „gotowanie na ekranie" znajduje się gdzieś obok. Jedzenie dotyczy nas wszystkich i powoduje, że gdzieś, jakoś, na chwilę milkną spory i konflikty. Antagonizmy przynajmniej na chwilę się cywilizują i hasło „dajcie chociaż spokojnie zjeść" zaczyna obowiązywać największych przeciwników ideowych.
Nie bez przyczyny wiele weekendowych programów publicystycznych w radiu i telewizji ma w tytule „śniadanie". Na czas wspólnego posiłku ogłaszamy rozejm. I ten spokój przenosi się na wszelkie programy związane z kulinariami. Spokój ideowy. Bo przecież te programy same w sobie mogą wywoływać poważne emocje – wystarczy pooglądać Gordona Ramsaya, Adama Gesslera czy Magdę tegoż samego nazwiska.
Napisałem wyżej, że pytanie o powody mody na „kulinarność" to również źle postawione pytanie. Dlaczego? Bo to pytanie postawione odwrotnie. To nie moda na gotowanie w telewizji. To moda na telewizję w gotowaniu. Jeśli spojrzeć szerzej, to przecież telewizja jest tu przejściową formą, nowinką, czymś, co się pojawiło, i co zniknie, a tematyka kulinarna była, jest i będzie.
Wszak przekazywanie sobie metod przyrządzania żywności jest u samych podstaw naszej cywilizacji. Kiedyś ustnie z pokolenia na pokolenie, z czasem za pomocą pisma, książek, gazet, radia, dziś jeszcze telewizji, ale już całe to zjawisko przenosi się coraz bardziej do internetu, a blogi o gotowaniu i na świecie, i w Polsce stają się potęgą, której nie sposób lekceważyć.