Pani minister w drodze do Londynu

Wszystko to, co stanowiło o wyjątkowej wartości naszej edukacji, jest na naszych oczach dewastowane i składane na ołtarzu upodobnienia się do mitycznego Zachodu.

Publikacja: 18.05.2013 01:01

Pani minister w drodze do Londynu

Foto: AP

Red

Minister edukacji Krystyna Szumilas chce, by nasza edukacja była taka jak w większości krajów europejskich. Niestety, jedyne, na czym nasze władze chcą się wzorować, to obniżenie wieku szkolnego. Ideałem do naśladowania dla naszego ministerstwa jest Wielka Brytania – kraj, gdzie dzieci nie tylko wcześnie rozpoczynają szkołę, ale też wcześnie ją kończą.

Regularne spotkania minister Szumilas z brytyjskimi władzami oświatowymi ograniczają się do konwencjonalnej wymiany uprzejmości. Brak w nich refleksji na temat jakichkolwiek problemów. A z brytyjskiej szkoły niezadowoleni są sami Brytyjczycy. Tymczasem przenoszenie brytyjskiego formatu na polski grunt wykonywane jest z finezją radzieckich hydrologów odcinających dopływy Morza Aralskiego.

Przyspieszona dorosłość

System brytyjski słynie przede wszystkim z wczesnego wieku rozpoczynania nauki. Do szkoły maszerują tam już pięciolatki. Angielska szkoła charakteryzuje się również wielkim problemem przemocy, niskim poziomem nauczania i koniecznością funkcjonowania drugiego obiegu edukacyjnego w formie korepetycji, dużo bardziej rozwiniętego niż w Polsce.

W 2009 roku opublikowany został raport Cambridge Primary Review, według którego wysyłanie dzieci do szkół w wieku pięciu lat nie tylko przynosi niewielkie korzyści, ale może być wręcz szkodliwe. Liczący ponad 600 stron dokument był efektem największych badań szkolnictwa podstawowego Anglii od 40 lat. Jego opracowanie zajęło cztery lata. Z badań wynika, że dzieci, które zaczynały się uczyć później, miały często lepsze wyniki w nauce. Eksperci zauważyli, że pięcioletnie dzieci bardzo łatwo zniechęcić do szkoły.

Brytyjskie ustalenia kontrastują z deklaracjami przedstawicieli polskiego Ministerstwa Edukacji, którzy rozpoczęli reformę obniżania wieku szkolnego pod hasłem ,,różnica między siedmiolatkiem a sześciolatkiem jest pozorna" (wiceminister Zbigniew Marciniak), a kontynuują ją pod hasłem ,,dzieci sześcioletnie mają lepsze wyniki w nauce niż siedmiolatki" (minister Krystyna Szumilas).

W brytyjskiej debacie publicznej pojawiają się głosy tęsknoty za systemem, w którym dzieci rozpoczynają naukę szkolną w wieku siedmiu lat. Jako przykład systemu idealnego podawana jest Finlandia. Dziennik „Guardian" opublikował 9 marca br. tekst Debory Orr pod znamiennym tytułem: „Brytyjskie dzieci trafiają do szkół zbyt wcześnie". Z artykułu dowiadujemy się, że u dzieci, które są utalentowane, ale z powodu wad systemu nie osiągają dobrych wyników, diagnozuje się: zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi, zespół zaburzeń prowokacyjno-buntowniczych, depresję, chorobę dwubiegunową, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, zaburzenia osobowości i zespół Aspergera.

Podobne spostrzeżenia mają polscy lekarze na Wyspach. Stwierdzili oni, że u brytyjskich dzieci zaskakująco często diagnozowane jest ADHD i zespół Aspergera.  Trudno tych informacji nie łączyć z faktem, że co piąty brytyjski uczeń zarejestrowany jest jako dziecko ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, podczas gdy średnia unijna jest pięciokrotnie niższa.

W większości krajów europejskich dzieci rozpoczynają formalną edukację w wieku sześciu lub siedmiu lat, a nie, jak na Wyspach, w wieku czterech lub pięciu. Odmienne jest też podejście do ucznia oraz wymagania programowe. Podczas gdy cztero-, pięcioletni Brytyjczycy umundurowani w specjalne uniformy już od pierwszej klasy czytają czytanki i muszą odrabiać prace domowe, sześcioletni Holendrzy poznają cyferki, a do nauki czytania i pisania dopiero się przygotowują. Finlandia, która ma najlepsze w UE wyniki edukacji, może się pochwalić nie tylko wysokim poziomem równości dochodów, lecz także najwyższym wiekiem rozpoczynania formalnej edukacji. Dzieci idą tam do szkoły w wieku siedmiu lat, czyli o całe trzy lata później niż wiele brytyjskich maluchów. Od brytyjskiego czteroletniego ucznia wymagana jest trudna do osiągnięcia w tak młodym wieku samodzielność i dyscyplina. Ci, którzy nie odnajdują się w systemie szkolnym, diagnozowani są jako problematyczni. Pojęcie „learning difficulties" stanowi mocną etykietkę, która wędruje z człowiekiem nierzadko przez całe życie.

Mali czyściciele kominów

System zakładający edukację szkolną pięcio-, a nawet czterolatków nie jest wypadkową naukowych opracowań czy pedagogicznej burzy mózgów. To tradycja wywodząca się z czasów wiktoriańskich. Dzieci brytyjskich robotników jeszcze w połowie XIX wieku traktowane były jako tania siła robocza. Mali chłopcy pracowali w wąskich korytarzach kopalni czy jako czyściciele kominów. Kilkulatki zatrudnione w przemyśle włókienniczym nierzadko ginęły wciągnięte przez maszyny, gdy zasypiały przy krosnach. Kolejne ustawy fabryczne dawały dziewięciolatkom m.in. prawo do przerwy na lunch i precyzowały czas pracy na 9 do 10 godzin w ciągu dnia. Obowiązkowa edukacja do lat 10 (wprowadzona dopiero w roku 1876) to był rzeczywiście skok cywilizacyjny.

Można zrozumieć XIX-wieczną ideę posyłania do szkół czterolatków, aby uchronić je przed wykorzystywaniem w przemyśle. Jednak dziś perspektywa szybkiego „uzyskiwania" młodych pracowników (dziś Brytyjczycy w wieku lat 16 kończą obowiązkową edukację) nie ma nawet uzasadnienia ekonomicznego, biorąc pod uwagę statystyki bezrobocia wśród młodzieży.

Co ciekawe, stanowisko brytyjskiego ministra edukacji jest równie sztywne jak jego polskiego odpowiednika. Nawet wobec faktu, że 20 proc. uczniów wymaga specjalistycznej pomocy. Michael Gove proponuje coś, co porównano do gaszenia pożaru benzyną, czyli: jeszcze bardziej intensywną i bardziej rygorystyczną edukację, dłuższy czas nauki w ciągu dnia, więcej testów, więcej konkurencji, więcej „wzorcowych" szkół, które aktywniej wprowadzają model surowości i wdrażania do posłuszeństwa.

Również jego poprzednik Vernon Coaker bronił wczesnej edukacji niczym niepodległości, lekceważąc ustalenia naukowców z Cambridge. Stwierdził, że wyniki badań prowadzonych przez cztery lata zdążyły się zdezaktualizować, bo w tym czasie „świat poszedł do przodu". Słuchając tych wypowiedzi, odnosi się wrażenie, że brytyjscy politycy prezentują zatrważającą w świetle faktów pseudopostępową ciemnotę. A ich wypowiedzi brzmią dla polskiego ucha dziwnie znajomo.

Jednym z najpoważniejszych problemów brytyjskiego systemu oświaty jest przemoc, z którą nauczyciele nie potrafią sobie poradzić. Policja w Wielkiej Brytanii codziennie odnotowuje przynajmniej 65 poważnych napadów, które mają miejsce na terenie szkół, a blisko stu uczniów odsyłanych jest z lekcji do domu z powodu agresywnych zachowań.

Z badań brytyjskiego Stowarzyszenia Nauczycieli i Wykładowców wynika, że jedna czwarta pedagogów spotkała się z przemocą ze strony uczniów. Nauczyciele z Lancashire w północno-zachodniej Anglii zorganizowali manifestację przeciwko zastraszaniu ich w miejscowej szkole. W ostatnich latach konieczna była nawet zmiana przepisów. Brytyjscy nauczyciele zyskali prawo do rozdzielania bójek za pomocą „rozsądnie stosowanej siły". Mogą także odeprzeć atak na siebie, nie obawiając się o konsekwencje, ponieważ odgórne wytyczne przewidują, że w „wyjątkowych sytuacjach nie da się uniknąć zranienia ucznia".

Prawo do obrony koniecznej

Zwykła" przemoc w szkołach to niejedyny problem. W roku szkolnym 2010/2011 w prawach ucznia zostało zawieszonych 3030 dzieci z powodu incydentów na tle seksualnym. Mimo intensywnej edukacji seksualnej od najmłodszych lat Wielka Brytania ma też najwięcej nastoletnich matek. Niektóre młode dziewczyny wręcz starają się o dziecko. Na internetowych forach piszą na przykład, że chcą mieć kogoś do kochania lub kogoś, kto będzie je naprawdę kochał. Brytyjski rząd wydaje rocznie 138 mln funtów na program zapobiegania ciążom u nastolatek. Środki antykoncepcyjne dzieci dostają u szkolnej pielęgniarki, a darmowe środki wczesnoporonne w aptece, po pokazaniu rozdawanych w szkole pomarańczowych kart (na wypadek gdyby wstydziły się poprosić). Mimo to na Wyspach notowanych jest kilkakrotnie więcej ciąż u nastolatek niż w Holandii, Niemczech czy we Francji.

Ani epidemia przemocy w szkole, ani zatrważająca liczba ciąż wśród uczennic, ani skala porażek szkolnych nie są dla brytyjskiego rządu sygnałem, że to nie tylko rodzice są winni problemom z wychowywaniem młodego pokolenia i że za wadliwy uznać należy także brytyjski system edukacyjny. Politycy nie zadają sobie pytania, czy agresja, infantylna niefrasobliwość w szukaniu ekwiwalentów miłości oraz zaburzenia rozwojowe nie są skutkiem tak zwanego zimnego chowu, który w całej pełni uosabia się w brytyjskim szkolnictwie. Szkolnictwo brytyjskie ma oczywiście do zaoferowania również wiele dobrych wzorców. Polacy, którzy posyłają dzieci do szkół na Wyspach, chwalą sobie różnorodność systemów, bogatą ofertę placówek społecznych. Wśród zalet wymieniają: gęstą sieć szkół blisko domu, darmowe podręczniki oraz spacery na przerwach. Brytyjskie szkoły podstawowe nie przypominają naszych molochów, są kameralne i umiejscowione blisko domu, a dodatkowo funkcjonują też udogodnienia przy dowozie dzieci. Zajęcia szkolne zaczynają się około dziewiątej i kończą codziennie o piętnastej – zawsze o tej samej porze, co jest  bardzo istotne przy organizacji czasu rodziny.

W szkołach podstawowych do klas młodszych nauczyciele mają przydzielonych asystentów.

Niestety o równaniu do tych standardów nasi politycy nie wspominają. Polscy reformatorzy z systemu brytyjskiego chcą kopiować tylko te elementy, które pozwalają na szybsze uzyskanie pracowników poprzez skrócenie o rok edukacji.

Degradacja systemu

Jednocześnie polskie władze oświatowe degradują te elementy, które stanowiły siłę naszej edukacji. W Wielkiej Brytanii właściwie nie ma przedszkoli, a dziecko ze żłobka idzie prosto do szkoły, gdzie już pięciolatki, a niekiedy nawet czterolatki są testowane ze swoich osiągnięć. Naśladując brytyjski „ideał", odchodzimy od wypracowanego latami systemu nauczania, który pozwalał dziecku rozwijać się zgodnie z jego naturalnym etapem rozwoju i w środowisku odpowiadającym jego potrzebom.

Do tej pory dzieci sześcioletnie w Polsce objęte były obowiązkiem edukacji przedszkolnej, tak zwaną zerówką. W klasach zerowych powoli uczyły się pracować w skupieniu, rysując najpierw proste, a potem coraz bardziej skomplikowane szlaczki, by następnie przejść do pisania liter i cyfr. Jednocześnie nauczyciele przedszkolni różnymi metodami, takimi jak glottodydaktyka czy edukacja przez ruch, uczyli dzieci czytania.

W toku wprowadzania reformy nauczyciele przedszkolni degradowani są do roli „przedszkolanek", czyli po prostu opiekunek. Ich potencjał, doświadczenie, przygotowanie – a nauczyciele przedszkolni są w Polsce jednymi z najlepiej wykształconych – zostały uznane za zbędne. Funkcje stricte edukacyjne przejęła szkoła, ze swoimi sztywnymi XIX-wiecznymi schematami: ławka–tablica, lekcja–przerwa.

Również nauczanie wczesnoszkolne przeszło niezauważalną dla rodziców i opinii publicznej metamorfozę. Podstawa programowa, szczególnie w zakresie nauczania języka polskiego, stała się kumulacją dotychczasowych wymagań zerówki i pierwszej klasy. Poczyniono też pierwsze kroki w kierunku rezygnacji z nauczania zintegrowanego.

Do tej pory pierwsze wymagania stawiano uczniom dopiero po zakończeniu pierwszego etapu edukacyjnego, czyli po trzeciej klasie. Oznaczało to, że teoretycznie szkoła przez pierwsze trzy lata nie oczekiwała od dziecka realizacji programu, lecz raczej podążała za jego indywidualnym rozwojem. Jeśli uczeń nie opanował danego materiału w klasie pierwszej, mógł spokojnie „nadgonić" rówieśników w kolejnej klasie. W takim systemie nie było praktycznie miejsca na porażki, więc nie było też potrzeby tworzenia wytycznych do powtarzania przez dziecko klasy.

Po wprowadzeniu reformy programowej przez minister Hall pierwsze sztywne wymogi dziecko ma osiągnąć już po pierwszym roku edukacji szkolnej. A podstawa programowa mówi jasno, że dziecko sześcioletnie ma po pierwszej klasie czytać lektury i pisać zgodnie z zasadami kaligrafii.

Prawie jak na Wyspach

W ustawie oświatowej z 2009 roku objęto obowiązkiem edukacji przedszkolnej pięciolatki oraz przekazano dyrektorom szkół zadania egzekwowania tego wymogu. W tym aspekcie upodobniono polską edukację do systemu brytyjskiego. Z powodu braku przedszkoli i oszczędności wprowadzonych przez gminy duża część pięciolatków realizuje obowiązek przedszkolny w szkole. Ponadto w Polsce dzieci objęte są obowiązkiem edukacji w systemie rocznym, a nie semestralnym, tak więc mamy dziś w szkołach urodzone w końcu roku czterolatki, zupełnie tak samo jak w Wielkiej Brytanii.

Pięciolatek musi być samodzielny tak jak jego brytyjski kolega. Polski zimny chów jest tym bardziej zimny, z im biedniejszego środowiska wywodzą się rodzice dziecka. Czteroipółlatek, którego rodzina nie ma samochodu, by zawieźć go do odległej szkoły (tę małą, bliską już przecież zlikwidowano), pojedzie do swojego oddziału gimbusem, razem ze starszymi uczniami. Do gimbusa nie wsiądzie jego matka, nie wolno jej, nawet gdyby bardzo chciała uchronić swoje dziecko przed opieką gimnazjalistów. W praktyce, z przyczyn ekonomicznych, uczniami opiekować się ma w drodze kierowca. Dzieci często idą do szkoły same.

W szkołach nie ma już opieki dentystycznej, nie ma lekarza ani pielęgniarki. Na dwór się nie wychodzi, nawet w czasie upałów, bo w polskich szkołach najważniejsza jest czystość podłóg, a w czasie 10-minutowej przerwy nie ma czasu na dwukrotną zmianę obuwia. W szkole jest przerwa obiadowa, w czasie której maluch nauczy się walki o swoje. Na początku nie będzie to równa konfrontacja, bo pierwszeństwo z racji siły mają w kolejce starsze dzieci.

Bogatsi zapewne sobie poradzą – po prostu wyślą swoje dzieci do szkół prywatnych czy też społecznych. Dzieci z rodzin ubogich będą skazane na rolę pariasów, w nieustannie degradowanym systemie, co z pewnością przełoży się na obniżenie ich życiowych szans.

Już teraz biedniejsze dzieci mają nikłe szanse na trafienie do prawdziwego przedszkola, gdyż gminy wprowadzają system selekcji. Rodziców, którzy są w stanie zapłacić za lepszą jakość, kierują do przedszkoli, tych, których na to nie stać – do szkół, co pokazuje ,,Raport o warunkach edukacji obowiązkowej przedszkolnej" przygotowany przez Fundację Rzecznik Praw Rodziców.

Minister Szumilas nie ogranicza się w pomysłach rewolucyjnych zmian i ogłosiła, że do przedszkoli chciałaby posłać już dwulatki. Maluchy miałyby trafić do przedszkolożłobka, pozbawionego zupełnie funkcji dydaktycznych. A dzieci nieco starsze, cztero-, pięcioletnie już teraz przyjmują szkoły. Ten proces jeszcze się nasili, jeśli wejdzie w życie pomysł tak zwanych przedszkoli za złotówkę, który zmusi samorządy do szukania dalszych oszczędności.

Wszystko to, co stanowiło o wyjątkowej wartości naszej edukacji, a więc troska o dziecko na pierwszym etapie, doskonała infrastruktura, programy nauczania w przedszkolu i najlepiej wykształcona grupa nauczycieli (przedszkolnych), jest na naszych oczach dewastowane i składane na ołtarzu upodobnienia się do mitycznego Zachodu. Jeśli reformę edukacji uda się w 2014 r. ostatecznie wprowadzić w życie, wraz z wysłaniem do klas pierwszych przymusowo wszystkich sześciolatków, pozostanie tylko czekać na lawinowy wzrost problemów, z którymi boryka się dziś szkoła brytyjska.

Powstrzymać katastrofę

Radzieccy hydrolodzy w latach 60. podjęli śmiały plan nawodnienia pustyni wokół Morza Aralskiego i stworzenia wspaniałych pól bawełnianych przypominających dostatnie amerykańskie Południe. Odwrócono bieg dwu wielkich rzek. Czwarty na świecie zbiornik wód śródlądowych zamienił się w apokaliptyczną słoną pustynię. W resztkach wody nie ma już śladów życia, wyludniły się również pobliskie miasta.

Polska oświata doświadczyła w ostatnich 20 latach śmiałych reformatorów wprowadzających rewolucyjne zmiany, a ich ukoronowaniem jest obecna reforma. Ostatecznej katastrofie w polskiej edukacji można jeszcze zapobiec. Pod warunkiem że uda się powstrzymać proces upodabniania szkoły do Zachodu, który nasi politycy znają z konferencyjnych ploteczek przełożonych na znany im język przez uprzejmych tłumaczy.

Autorzy są założycielami Stowarzyszenia i Fundacji Rzecznik Praw Rodziców [www.rzecznikrodzicow.pl]

Minister edukacji Krystyna Szumilas chce, by nasza edukacja była taka jak w większości krajów europejskich. Niestety, jedyne, na czym nasze władze chcą się wzorować, to obniżenie wieku szkolnego. Ideałem do naśladowania dla naszego ministerstwa jest Wielka Brytania – kraj, gdzie dzieci nie tylko wcześnie rozpoczynają szkołę, ale też wcześnie ją kończą.

Regularne spotkania minister Szumilas z brytyjskimi władzami oświatowymi ograniczają się do konwencjonalnej wymiany uprzejmości. Brak w nich refleksji na temat jakichkolwiek problemów. A z brytyjskiej szkoły niezadowoleni są sami Brytyjczycy. Tymczasem przenoszenie brytyjskiego formatu na polski grunt wykonywane jest z finezją radzieckich hydrologów odcinających dopływy Morza Aralskiego.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy