Gombrowicz bez formy

Gombrowicz w „Kronosie” jest, owszem, interesujący, ale zdecydowanie wolę, kiedy zakłada gorset stylisty.

Publikacja: 18.05.2013 01:01

Gombrowicz bez formy

Foto: Plus Minus, Bohdan Paczowski Bohdan Paczowski

Poniedziałek: k.rwa, wtorek: dolary, środa: egzema, czwartek: kłótnia". Gdyby Gombrowicz chciał strawestować w „Kronosie" legendarny początek „Dziennika" – „Poniedziałek: ja, wtorek: ja, środa: ja, czwartek: ja" – to mniej więcej tak by on wyglądał. Tamten cytat, otwierający książkę, uznaną już chyba powszechnie za największe arcydzieło polskiej diarystyki, od razu ustawiał wszystko we właściwych proporcjach. Gombrowicz komunikował w ten sposób swoim czytelnikom, że mają do czynienia z konsekwentną kreacją, że autor nie ma zamiaru opisywać świata, tylko kreować siebie. Dlatego, gdyby zdanie otwierające „Kronosa" miało zawierać to, co w nim najważniejsze, powinno traktować o pieniądzach, chorobach, konfliktach osobistych i seksie (o kirwach pisze autor „Transatlantyku" wielokrotnie i nie do końca jest jasne, czy chodzi o prostytutki czy określa tak kobiety, z którymi miał przelotne kontakty).

W tych kwestiach prowadzi Gombrowicz bardzo szczegółową buchalterię, posuniętą do granic bliskich obsesji, i to one zajmują go najbardziej. Kiedy, już pod koniec życia, podsumowuje każdy rok, odnotowując stan konta, stan zdrowia i możliwości seksualne, trudno powstrzymać się od uśmiechu. Ta jego księgowość jest, w niezamierzony chyba sposób, komiczna. Ale przynajmniej wywołuje jakąś reakcję, czego o reszcie tekstu nie można powiedzieć. Suche równoważniki zdań. Czasem wręcz pojedyncze słowa odnotowujące fakty z życia. Zero stylu. Żadnych głębszych refleksji.

Wyliczanka

Rozczarowanie? Zapewne. Nie tego spodziewamy się przecież po wielkim styliście, wybitnym intelektualiście i jednym z najważniejszych pisarzy w historii polskiej literatury. Każdy ma wobec intymnego dziennika Gombrowicza jakieś oczekiwania i chyba żadnych nie uda się „Kronosowi" spełnić. Nawet tych natury czysto plotkarskiej. Bo, owszem, autor „Ferdydurke" nie ukrywa tu swojego biseksualizmu, ale w gruncie rzeczy to jedyna istotna rzecz, której się o jego życiu seksualnym dowiadujemy. No, może jeszcze poza tym, że jego późniejsza żona Rita Labrosse po 20 latach „nawróciła" go na kobiety. Nie znajdziemy w „Kronosie" ani jednej pikantnej sceny godnej pióra mistrza takiego jak Gombrowicz. Tylko fakty: z kim, ile razy, gdzie i uwagi o, wynikających z licznych relacji homoseksualnych w Argentynie, kłopotach z prawem.

Długo można by wymieniać, czego w „Kronosie" zabrakło.  Dworu w Małoszycach, obrazu przedwojennej Warszawy i ówczesnego życia literackiego, szczegółowej relacji z okresu argentyńskiego. Stosunkowo najwięcej dowiadujemy się o życiu Gombrowicza po powrocie do Europy i o jego zabiegach o uznanie poza Polską. Ale i to nie są rzeczy, dla których warto poświęcić kilka godzin na lekturę.

Nie ma się co oszukiwać, nie mówimy o wybitnym dziele. Ba, uzasadnione jest wręcz pytanie, czy w ogóle mamy do czynienia z literaturą. „Kronos" nie jest ani próbą autobiografii, ani literackim dziennikiem, to rzeczowe zapiski skupione niemal wyłącznie na faktach. Więc o co tyle zamieszania? Czy tylko o te kirwy? Dlaczego Gombrowicz kazał żonie w razie pożaru najpierw ratować „Kronosa"? Czy tylko dlatego, że przewidywał, iż przyda się Ricie jako zabezpieczenie emerytury?

Pośmiertne życie memuarów

W przypadku publikacji dzienników pisarzy po ich śmierci zawsze pojawia się to samo podejrzenie: spadkobiercom chodzi o pieniądze, a czytelnicy chcą im wejść do łóżek. Tym bardziej że ci twórcy, którzy je piszą, za życia często ukrywali prawdę o swojej orientacji seksualnej. Tak było, by pozostać na polskim podwórku, z Mironem Białoszewskim (i jego niedawno wydanym „Tajnym dziennikiem") czy z zapiskami Jarosława Iwaszkiewicza, z których do opinii publicznej przebiła się głównie scena homoseksualna z Czesławem Miłoszem w wileńskiej celi Konrada. Nie inaczej było z diariuszem Marii Dąbrowskiej (o której poplątanym życiu erotycznym z osobami obu płci krążyły plotki na długo przed wydaniem dzienników).

Nikt, oczywiście, nie mówi tego publicznie, ale od wielu osób ze środowiska literackiego i dziennikarskiego zdarzyło mi się usłyszeć, że publikacja tych dzienników była błędem. Zarówno z powodów wizerunkowych, jak i literackich. Jestem z gruntu przeciwny takiemu podejściu. Bez względu na jakość tekstów. Literatura to, by zacytować Lecha Janerkę, nie jest zabawa dla dziewczynek. Wielcy pisarze grają o najwyższą stawkę. O, jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, nieśmiertelność, czyli miejsce w narodowym panteonie i historii literatury. Większość z nich niczego nie pozostawia przypadkowi. Wszyscy wymienieni skrupulatnie zadbali w testamentach o to, by od ich śmierci do momentu publikacji upłynęło tyle czasu, by nie skrzywdzić osób, które się w dziennikach pojawiają.

Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, jak słusznie powiedziała mi Rita Gombrowicz, jeśli ktoś jest blisko związany z pisarzem, musi się liczyć z tym, że zostanie przez niego opisany. Poza tym dla każdego, kto choć trochę wie o literaturze, oczywistym jest, że pisarze prowadzą dzienniki właśnie po to, aby zostały opublikowane. By ludzie poznali prawdę o nich przynajmniej po ich śmierci, bo za życia nie chcieli np. ujawniać homoseksualizmu.

Wolny dzięki kontrowersjom

Publikacja dzienników, nawet tych intymnych, nie budzi moich szczególnych wątpliwości, w przeciwieństwie do upubliczniania niedokończonych utworów, których sami autorzy woleli nie pokazywać czytelnikom. Jeśli zaś chodzi o samego „Kronosa", to decyzja jego wydania z pewnością zgodna jest z wolą autora, który nie tylko w swoich „Dziennikach" zostawił ślady jego istnienia, ale przede wszystkim ostatnim, czego by sobie życzył, byłoby własne upupienie. Gombrowicz nie ucieszyłby się raczej tym, że stał się pomnikowym klasykiem, co mu w tej chwili grozi. Zawsze chciał prowokować i budzić kontrowersje, co dzięki „Kronosowi" znowu się udało.

A skoro już przywołałem wydane w ciągu ostatniej dekady diariusze wybitnych polskich pisarzy, to warto umieścić intymny dziennik Gombrowicza na tym tle. Ku mojemu zaskoczeniu najbliżej tej książce do zapisków autora, którego od Gombrowicza różni niemal wszystko, Mirona Białoszewskiego.

Dlaczego? Diariusze z grubsza można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to kreacyjne łże-dzienniki, jak swoje zapiski nazwał w „Kalendarzu i klepsydrze" Tadeusz Konwicki, i z pewnością do tej grupy można zaliczyć „Dziennik" Witolda Gombrowicza, a także np. „Z dnia na dzień" Jerzego Andrzejewskiego. Drugą tworzą dzienniki intymne, opisujące autentyczne wydarzenia z życia autora, w tym także te z alkowy i domu rodzinnego. I do tej kategorii zalicza się zarówno „Kronos", jak i diariusze Iwaszkiewicza czy Dąbrowskiej. Ale zapiski Gombrowicza od dzienników autorki „Nocy i dni" czy twórcy „Panien z Wilka" są odległe o lata świetlne. Owszem, tam również mieliśmy nieoszlifowane zapiski, tyle że były one prowadzone przez wiele lat bardzo systematycznie i można w ich przypadku mówić o normalnej narracji. Są tam notatki rozmiarów esejów czy artykułów: traktujące o sytuacji politycznej, wyborach estetycznych, wydarzeniach historycznych.

Niczego takiego nie znajdziemy ani u Białoszewskiego, ani u Gombrowicza. W przypadku autora „Tajnego dziennika" wynika to z charakteru jego pisarstwa. Białoszewski to skupiony na języku eksperymentator, którego nie interesują klasyczne narracje, a jego proza, również w diariuszu, bliska jest poezji. Podobnie jest w „Kronosie", którego całe partie brzmią, jakby ktoś cytował awangardowe wiersze. Choćby tak jak w tym zapisie:

1937


Słaboszewko


Kraków


Czorsztyn


Zakopane

I tyle. Tak wygląda opis całego roku, a przecież wiemy z biografii Gombrowicza, że pisał wtedy „Ferdydurke" i „Iwonę księżniczkę Burgunda". To dla jego zapisów z „Kronosa" typowe, choć przykład jest skrajny, większość zapisów nie jest aż tak lapidarna. Rzecz w tym, że okres od roku 1922 do 1953 pisarz odtwarza po prostu z pamięci. Systematycznie zaczął prowadzić notatki równolegle z pracą nad swoim „Dziennikiem". I to jest kwestia zasadnicza. Może nie zabrzmi to zbyt elegancko, ale „Kronos" to uboczny efekt pracy nad diariuszem publikowanym w paryskiej „Kulturze". Tam mieliśmy kreację, wspaniałą stylizację i błyskotliwe spostrzeżenia, tu, teoretycznie, same fakty. Tylko czy na pewno są to „same fakty"?

Gombro. Tylko fakty

Abstrahując od bezcennej dla badaczy literatury wartości „Kronosa" jako dokumentu, tekst ten wydaje się również niezwykle interesującym eksperymentem. Gombrowicz, jak wiedzą wszyscy, którzy choć trochę znają jego twórczość, był mistrzem autokreacji, czyli, mówiąc jego językiem, wielkim artystą formy. I to zarówno w literaturze, co kluczowe, jak i w życiu, o czym świadczą liczne poświęcone mu wspomnienia.

A jednocześnie walka z formą, przede wszystkim formą ówczesnej polskości, była jego obsesją. Uważał, że tylko wyzwoliwszy się z tych relacji społeczno-kulturowych, które nie pasują do naszej natury, możemy poznać siebie, czyli stworzyć formę własną. Czym jest więc „Kronos" w takim kontekście? Po pierwsze próbą odpowiedzi na pytanie, czy da się opisać ludzkie życie. Za pomocą samych faktów, skupiając się na tych podstawowych, dla wielu z nas najważniejszych. Seksie, pieniądzach, relacjach z otoczeniem, chorobach ciała. Po drugie jest „Kronos" opisem Gombrowicza bez formy, bez całego sztafażu stylizacji i bogactwa kulturowych odniesień. Bez filozofii, refleksji i publicystyki.

Nie można wykluczyć, że to, co napisałem powyżej, to nadinterpretacja. I sam bym tak pomyślał, gdyby chodziło o kogokolwiek innego. Trudno jednak o twórcę bardziej świadomego siebie i własnego warsztatu niż Gombrowicz. Autor „Kosmosu" niczego nigdy, jeśli chodzi o swoje pisarstwo, nie pozostawiał przypadkowi i sądzę, że tak jest także i w tym wypadku.

Pozostaje, oczywiście, odpowiedź na pytanie, czy eksperyment się powiódł. Podejrzewam, że czytelnicy będą w tej kwestii bardzo podzieleni. Jeśli naprawdę pisarz się zastanawiał, czy uda się opisać ludzkie życie za pomocą faktów, odpowiedź brzmi „nie" – a w każdym razie nie udało mu się to w „Kronosie". A poza tym Gombrowicz odarty z formy jest, owszem, interesujący, ale ja osobiście zdecydowanie wolę, kiedy zakłada gorset stylisty.

Poniedziałek: k.rwa, wtorek: dolary, środa: egzema, czwartek: kłótnia". Gdyby Gombrowicz chciał strawestować w „Kronosie" legendarny początek „Dziennika" – „Poniedziałek: ja, wtorek: ja, środa: ja, czwartek: ja" – to mniej więcej tak by on wyglądał. Tamten cytat, otwierający książkę, uznaną już chyba powszechnie za największe arcydzieło polskiej diarystyki, od razu ustawiał wszystko we właściwych proporcjach. Gombrowicz komunikował w ten sposób swoim czytelnikom, że mają do czynienia z konsekwentną kreacją, że autor nie ma zamiaru opisywać świata, tylko kreować siebie. Dlatego, gdyby zdanie otwierające „Kronosa" miało zawierać to, co w nim najważniejsze, powinno traktować o pieniądzach, chorobach, konfliktach osobistych i seksie (o kirwach pisze autor „Transatlantyku" wielokrotnie i nie do końca jest jasne, czy chodzi o prostytutki czy określa tak kobiety, z którymi miał przelotne kontakty).

W tych kwestiach prowadzi Gombrowicz bardzo szczegółową buchalterię, posuniętą do granic bliskich obsesji, i to one zajmują go najbardziej. Kiedy, już pod koniec życia, podsumowuje każdy rok, odnotowując stan konta, stan zdrowia i możliwości seksualne, trudno powstrzymać się od uśmiechu. Ta jego księgowość jest, w niezamierzony chyba sposób, komiczna. Ale przynajmniej wywołuje jakąś reakcję, czego o reszcie tekstu nie można powiedzieć. Suche równoważniki zdań. Czasem wręcz pojedyncze słowa odnotowujące fakty z życia. Zero stylu. Żadnych głębszych refleksji.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą