Poniedziałek: k.rwa, wtorek: dolary, środa: egzema, czwartek: kłótnia". Gdyby Gombrowicz chciał strawestować w „Kronosie" legendarny początek „Dziennika" – „Poniedziałek: ja, wtorek: ja, środa: ja, czwartek: ja" – to mniej więcej tak by on wyglądał. Tamten cytat, otwierający książkę, uznaną już chyba powszechnie za największe arcydzieło polskiej diarystyki, od razu ustawiał wszystko we właściwych proporcjach. Gombrowicz komunikował w ten sposób swoim czytelnikom, że mają do czynienia z konsekwentną kreacją, że autor nie ma zamiaru opisywać świata, tylko kreować siebie. Dlatego, gdyby zdanie otwierające „Kronosa" miało zawierać to, co w nim najważniejsze, powinno traktować o pieniądzach, chorobach, konfliktach osobistych i seksie (o kirwach pisze autor „Transatlantyku" wielokrotnie i nie do końca jest jasne, czy chodzi o prostytutki czy określa tak kobiety, z którymi miał przelotne kontakty).
W tych kwestiach prowadzi Gombrowicz bardzo szczegółową buchalterię, posuniętą do granic bliskich obsesji, i to one zajmują go najbardziej. Kiedy, już pod koniec życia, podsumowuje każdy rok, odnotowując stan konta, stan zdrowia i możliwości seksualne, trudno powstrzymać się od uśmiechu. Ta jego księgowość jest, w niezamierzony chyba sposób, komiczna. Ale przynajmniej wywołuje jakąś reakcję, czego o reszcie tekstu nie można powiedzieć. Suche równoważniki zdań. Czasem wręcz pojedyncze słowa odnotowujące fakty z życia. Zero stylu. Żadnych głębszych refleksji.
Wyliczanka
Rozczarowanie? Zapewne. Nie tego spodziewamy się przecież po wielkim styliście, wybitnym intelektualiście i jednym z najważniejszych pisarzy w historii polskiej literatury. Każdy ma wobec intymnego dziennika Gombrowicza jakieś oczekiwania i chyba żadnych nie uda się „Kronosowi" spełnić. Nawet tych natury czysto plotkarskiej. Bo, owszem, autor „Ferdydurke" nie ukrywa tu swojego biseksualizmu, ale w gruncie rzeczy to jedyna istotna rzecz, której się o jego życiu seksualnym dowiadujemy. No, może jeszcze poza tym, że jego późniejsza żona Rita Labrosse po 20 latach „nawróciła" go na kobiety. Nie znajdziemy w „Kronosie" ani jednej pikantnej sceny godnej pióra mistrza takiego jak Gombrowicz. Tylko fakty: z kim, ile razy, gdzie i uwagi o, wynikających z licznych relacji homoseksualnych w Argentynie, kłopotach z prawem.
Długo można by wymieniać, czego w „Kronosie" zabrakło. Dworu w Małoszycach, obrazu przedwojennej Warszawy i ówczesnego życia literackiego, szczegółowej relacji z okresu argentyńskiego. Stosunkowo najwięcej dowiadujemy się o życiu Gombrowicza po powrocie do Europy i o jego zabiegach o uznanie poza Polską. Ale i to nie są rzeczy, dla których warto poświęcić kilka godzin na lekturę.
Nie ma się co oszukiwać, nie mówimy o wybitnym dziele. Ba, uzasadnione jest wręcz pytanie, czy w ogóle mamy do czynienia z literaturą. „Kronos" nie jest ani próbą autobiografii, ani literackim dziennikiem, to rzeczowe zapiski skupione niemal wyłącznie na faktach. Więc o co tyle zamieszania? Czy tylko o te kirwy? Dlaczego Gombrowicz kazał żonie w razie pożaru najpierw ratować „Kronosa"? Czy tylko dlatego, że przewidywał, iż przyda się Ricie jako zabezpieczenie emerytury?
Pośmiertne życie memuarów
W przypadku publikacji dzienników pisarzy po ich śmierci zawsze pojawia się to samo podejrzenie: spadkobiercom chodzi o pieniądze, a czytelnicy chcą im wejść do łóżek. Tym bardziej że ci twórcy, którzy je piszą, za życia często ukrywali prawdę o swojej orientacji seksualnej. Tak było, by pozostać na polskim podwórku, z Mironem Białoszewskim (i jego niedawno wydanym „Tajnym dziennikiem") czy z zapiskami Jarosława Iwaszkiewicza, z których do opinii publicznej przebiła się głównie scena homoseksualna z Czesławem Miłoszem w wileńskiej celi Konrada. Nie inaczej było z diariuszem Marii Dąbrowskiej (o której poplątanym życiu erotycznym z osobami obu płci krążyły plotki na długo przed wydaniem dzienników).