Farsa z szubienicą w tle

„Przygody dobrego wojaka Szwejka" autorstwa urodzonego przed 130 laty Jaroslava Haška nie są niewinną książką. Jedynie monstrualne zbrodnie, popełnione podczas II wojny światowej sprawiają, że o pierwszej myślimy z pobłażaniem, choć zginęło wtedy 10 milionów ludzi

Publikacja: 08.06.2013 01:01

Wschodnia Syberia, rok 1918: Legion Czechosłowacki w akcji

Wschodnia Syberia, rok 1918: Legion Czechosłowacki w akcji

Foto: EAST NEWS, Mary Evans Mary Evans

Red

Czy Czesi wstydzą się Szwejka? Mogłoby się wydawać, że tak. W końcu dla większości mieszkańców naszego globu Józef Szwejk, ten symbol dekownictwa i braku zasad, ten wieczny symulant, oficjalnie uznany za imbecyla, to przebiegłe prosię w ludzkiej skórze (a raczej w mundurze cesarsko-królewskiej armii), myślące jedynie o tym, by się nażreć i doczekać końca wojny – a po wojnie strzelić sobie piwo w gospodzie Pod Kielichem – jest jedynym Czechem, o jakim kiedykolwiek słyszeli. Kiepsko byśmy się czuli, gdyby ktoś taki był najsławniejszym Polakiem.

Z drugiej jednak strony w całej naszej literaturze nie ma ani jednej tak powszechnie rozpoznawalnej pod każdą szerokością geograficzną postaci. A Szwejk, pomimo swoich wad – bo kto by chciał być Szwejkiem? – naprawdę da się lubić.

Wcielenia Szwejka

To nie jego wina, że sąsiedzi: Niemcy, Polacy, Węgrzy, posądzają Czechów o brak cnót rycerskich. Szwejk nie ma z tym nic wspólnego – on nie chciał walczyć w armii austriackiej. To przecież wcale nie znaczy, że nie chciał walczyć w ogóle. Chętnie by powalczył, gdyby miał o co, tak jak autor powieści o jego przygodach. Tyle że bohater „Przygód dobrego wojaka Szwejka", czy też „Losów dobrego żołnierza Szwejka", nie był ani wojakiem, ani żołnierzem. On był potencjalnym mięsem armatnim; praktycznie rzecz biorąc – więźniem w obcym mundurze.

Podczas następnej wojny światowej mógłby być więźniem w pasiaku. Takim jak ten jego rodak, o którym pisał Alfred Fiderkiewicz w książce „Brzezinki. Wspomnienia z obozu" (1954). Trzydziestokilkuletni Czech, który kpił ze wszystkiego nawet w KL Birkenau. Mianowany lageraltesterem, czyli najważniejszym kapo w obozie, wygłaszał do współwięźniów takie ironiczne przemowy: „Wasze szczęście, że władza niemiecka wzięła was tutaj, pod opiekę kulturalnego narodu III Rzeszy. (...) Wy, Słowianie, i inne dzikie narody, nie rozumiecie, co to jest kultura! Was trzeba uczyć od początku. Czy nie czujecie smrodu trupów, czy nie widzicie dymiących kominów? Przecież jasne jest jak na dłoni, że tam pali się miliardy bakterii po to, żeby nikogo nie zarażały. Czystość i jeszcze raz czystość: w blokach, w ustępach, na ulicy i do tego najważniejsza – czystość rasy. To jest kultura, a jeśli się tego nie nauczycie i nie przejmiecie się tym, to na próżno siedzicie w obozie".

Jak wspomina Fiderkiewicz, Czech „patrzył na nas, my na niego, uśmiechał się, uśmiechaliśmy się i my, podziwialiśmy jego humor i zdumiewaliśmy się jego odwagą. Był naszą władzą w szpitalu tylko kilka dni. Tak jak zjawił się nie wiadomo skąd, tak samo zniknął. Nie widzieliśmy go już potem nigdy".

Nietrudno byłoby nam wyobrazić sobie esesmana, wrzeszczącego: „Das ganze tschechische Volk ist eine Simulantenbande!" („Cały naród czeski to jedna banda symulantów")? To słynne zdanie z „Przygód dobrego wojaka Szwejka" wypowiada naczelny lekarz wojskowy, doktor Bautze, skądinąd postać autentyczna. Człowiek z krwi i kości, podobnie jak wielu innych bohaterów tej najsłynniejszej, przełożonej na ponad pięćdziesiąt języków czeskiej powieści, będącej tak naprawdę genialnym reportażem. Ów doktor „w ciągu dziesięciu tygodni swej działalności z jedenastu tysięcy cywilów wygnał dziesięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu symulantów, a byłby wziął na warsztat i jedenastotysięcznego, gdyby tego szczęśliwego człowieka akurat w momencie, gdy na niego wrzasnął" „Kehrt euch!" (W tył zwrot!) nie trafił szlag. – Wynieście tego symulanta – rzekł Bautze, gdy stwierdził, że mężczyzna nie żyje" (fragment powieści w przekładzie Antoniego Kroha).

„Szwejk" nie jest niewinną książką. Jedynie monstrualne zbrodnie, popełnione podczas II wojny światowej sprawiają, że o pierwszej na ogół myślimy z pobłażaniem (choć przecież wiemy, że zginęło wtedy 10 milionów ludzi). „Rzeź na froncie, farsa na tyłach – farsa z licznym też udziałem trupów – wspominał weteran armii austriackiej Tadeusz Boy-Żeleński. – Opera za trzy grosze z prawdziwą szubienicą. Z początku zwłaszcza szał wieszania, aresztowania, rozstrzeliwania; biurokracja wypełniająca skrupulatnie papierowe »szimle«, przy czym, bywało, całe wagony rannych lub chorych marzły na śmierć, »zwekslowane« na fałszywy tor i zapomniane na szynach – to wszystko była Austria".

Patriotyczny kit

Przygody dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haška (1883–1923) w przekładzie Pawła Hulki-Laskowskiego ukazały się w wydawnictwie „Rój" w 1929 roku, a więc zaledwie sześć lat po publikacji powieści w Czechach. Od tamtej pory pokutuje w naszym kraju przesąd, jakoby ten największy antyepos w całej literaturze światowej, ta „Iliada" à rebours, opowiadała o tchórzostwie i cwaniactwie Czechów. Gdyby tak było, wzbudziłaby za granicą nie większe zainteresowanie niż opowiadająca o rycerskich cnotach polskiej szlachty „Trylogia". I jest w tym coś na miarę symbolu, że akurat w tym samym tygodniu, w którym przyszedł na świat Jaroslav Hašek, w poniedziałek 30 kwietnia 1883 roku, w warszawskim „Słowie" ukazał się pierwszy odcinek „Ogniem i mieczem" (w środę 2 maja 1883). I że w tym samym czasie, gdy w czeskiej Pradze, w rozwijającej się dynamicznie stolicy najbardziej uprzemysłowionej prowincji monarchii Habsburgów, dorasta przyszły autor „Przygód dobrego wojaka Szwejka", w Warszawie Henryk Sienkiewicz pisze kolejne odcinki swej apologii XVII-wiecznej szlachty.

Za sprawą „Trylogii", tego patriotycznego kitu, od pokoleń wciskanego pod strzechy, współcześni Polacy utożsamiają się raczej z Michałem Wołodyjowskim niż z jego bezimiennymi chłopami pańszczyźnianymi, o których próżno szukać choćby wzmianki w którymkolwiek tomie tego dzieła. A przecież to wśród owych chłopów, którzy w czasach pana Michała i jemu podobnych w najlepszym razie brali od szlachty po gębie, doszukałaby się swoich przodków zdecydowana większość z nas. Oto potęga mitu; na tym polegał hipnotyczny urok dziewiętnastowiecznej kultury polskiej, do której lgnęli nie tylko Żydzi, Niemcy czy galicyjscy Czesi (by wymienić choćby przodków Jana Matejki czy Leopolda Staffa), lecz także dzieci tych małopolskich czy mazowieckich chłopów, którzy jeszcze przed 150 laty „Polakami" nazywali wyłącznie Panów, a do siebie nawzajem mówili – tak jak Czesi po dziś dzień – per wy. Czesi bowiem obyli się w XIX wieku bez szlachty, co jakoś nie przeszkodziło im unarodowić swoich warstw plebejskich i zasymilować większości Żydów oraz dziesiątek tysięcy tych galicyjskich, „polskich" chłopów, którzy u schyłku XIX wieku podążyli za pracą na Zaolzie, a ich potomkowie na ogół uważają się za Czechów z dziada pradziada.

Wbrew utartym mitom, jeszcze w osiemnastym wieku ziemie czeskie bardzo przypominały pod względem struktury społecznej ziemie będące niekwestionowanym matecznikiem etosu polskiego, to znaczy Wielkopolskę, Małopolskę i Mazowsze. Przygniatającą większość mieszkańców stanowili chłopi, przy czym w Czechach i na Morawach językiem ojczystym jednej trzeciej z nich był język niemiecki. Niemcy aż do połowy XIX wieku dominowali liczebnie w większości miast (podobnie jak Żydzi na ziemiach etnicznie polskich). Ta dominacja pod względem materialnym, kapitałowym, cywilizacyjnym i kulturowym – choć już nie politycznym – przetrwała co najmniej do 1918 roku. Czeska szlachta zgermanizowała się w tym samym czasie i z podobnych powodów, dla których polonizacji uległa szlachta litewska, wszyscy ci Radziwiłłowie, Sapiehowie, Czartoryscy, Giedroyciowie czy Miłoszowie, którzy trwale zafiksowali myślenie Polaków wokół „wschodu", „kresów", krótko mówiąc, wokół  mission impossible, mającej na celu kolonizację ziem ukraińskich, białoruskich i litewskich, której ostatnim epizodem było ludobójstwo Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943–1944.

Oczywiście nie sposób mieć pretensji do ruskiej czy litewskiej szlachty, że przed wiekami wybrała polskość, skoro dzięki temu mogła czerpać garściami z dorobku cywilizacyjnego Rzeczypospolitej i pomnażać swoje bogactwo, tworząc oligarchiczne państwa w państwie na tzw. Kresach. Nie można jednak również, bez narażenia się na śmieszność, dziwić się, że przedstawiciele ukraińskich, litewskich – czy właśnie czeskich – elit politycznych, wywodzący się na ogół z warstw plebejskich i drobnomieszczańskich, i reprezentujący zdecydowaną większość tamtejszych populacji, powiedzieli szlachcie: Precz!

Językowy rejestr pogardy

Ten gest odrzucenia klasy wyzyskiwaczy, odcięcia się od pasożytniczej warstwy szlacheckiej, był kamieniem milowym na drodze do odzyskania własnej podmiotowości przez „łyków" i „chamów", „dorobkiewiczów" i „sklepikarzy" – na drodze ich przemiany w nowożytny naród. A swoją drogą, czy uświadamiamy sobie, skąd wzięło się w naszym języku to bogactwo epitetów, uwłaczających godności ludzi pracy? Badylarz, robol, cham – to wszystko popłuczyny szlachetczyzny, z jej apologią nieróbstwa i folwarcznym stosunkiem do rzeczywistości. Folwarcznym, to znaczy wynikającym z odruchowo przyjętej perspektywy właściciela folwarku (choć tak naprawdę żadnego folwarku nie ma i może nigdy nie było). Zapewne nie zdziwi nas, że ta plejada klasowych inwektyw ma swój odpowiednik w języku czeskim (a zapewne także w ukraińskim i litewskim) w licznych obraźliwych określeniach szlachty.

Teraz jesteśmy już bliżsi zrozumienia, dlaczego przed niespełna stu laty żaden polski pisarz po prostu nie mógł napisać tak obrazoburczej, antyheroicznej, antypolitycznej, egalitarnej i z gruntu demokratycznej w swej wymowie książki, jak „Przygody dobrego wojaka Szwejka". Jesteśmy spadkobiercami anachronicznej kultury szlacheckiej i romantyzmu, tzw. etosu rycerskiego i jego egzaltacji, której kulminacją w XX wieku było Powstanie Warszawskie. Ta  mieszanka, rzekomo wysysana z mlekiem matki, a tak naprawdę sączona do ucha w szkole, radiu i telewizji, od kołyski do trumienki, uniemożliwia nam zrozumienie najprostszych rzeczy. Jak choćby tego, że wojna – każda wojna – to także rzeź, na której zawsze ktoś zarabia. My zawsze doszukamy się w wojnie sensu, zaprzęgniemy do niej teologię i martyrologię, uzyskując w efekcie to, co Szwejk nazywał „bałwanieniem do kwadratu". W Polsce przecież nie sposób umrzeć głupio.

Oczywiście Czechom też wmawiano różne rzeczy. Jaroslav Hašek w dzieciństwie wysłuchiwał opowieści o husytach, XV-wiecznych „bożych wojownikach", przed którymi rzekomo drżało pół Europy – i to wysłuchiwał ich z ust samego Aloisa Jiráska, który był jego nauczycielem. To w dużej mierze za sprawą tego wybitnego powieściopisarza, nazywanego przez współczesnych „czeskim Sienkiewiczem", i propagowanej w jego powieściach ideologii narodowej Czesi odrzucili katolicyzm, który jeszcze przed stu laty wyznawało ponad 90 procent z nich. Uwierzyli, że Jan Hus wymyślił protestantyzm całe sto lat przed Marcinem Lutrem, choć w rzeczywiście ten słynny kaznodzieja był lepszym katolikiem, a na pewno chrześcijaninem niż ówczesny papież (a raczej trzej ówcześni, tzn. równocześnie sprawujący posługę papieże) – i właśnie dlatego w 1415 roku spłonął na stosie w Konstancji. On też m.in. wmówił rodakom, że Niemcy są ich odwiecznym wrogiem, choć tak naprawdę względnie uprzywilejowaną pozycję najbardziej zaawansowanego pod względem cywilizacyjnym państwa Europy Środkowo-Wschodniej Czechy zawdzięczają właśnie trwałym, wielowiekowym związkom z Niemcami. Ceną za rozwój była utrata niewydolnego państwa stanowego w pierwszej połowie XVII wieku, po bitwie na Białej Górze, i późniejsza apostazja narodowa rodzimej szlachty, która wybrała „opcję niemiecką". „Obydwu nie ma co żałować", jak by powiedział Szwejk, który na wieść o śmierci następcy tronu, księcia Ferdynanda, w zamachu terrorystycznym w Sarajewie zapytał, o którego Ferdynanda chodzi, bo on zna dwóch: jeden jest pomocnikiem u drogisty, a drugi zbiera psie gówienka.

W czasach młodości Haška, u schyłku XIX wieku, Czesi byli ambitnym narodem drobnomieszczan i zamożnych chłopów, na ogół hołdujących poglądom wyznawanym w tym czasie na ziemiach polskich przez zwolenników narodowej demokracji. Hašek w dzieciństwie był świadkiem i ofiarą pijackiej degrengolady ojca, nauczyciela matematyki; stąd m.in. wzięła się jego niechęć do drobnomieszczaństwa i jego ideologii – integralnego nacjonalizmu, wrogiego Niemcom i Żydom. W wieku dwudziestu lat został redaktorem anarchistycznej gazety – anarchizm cieszył się wzięciem wśród wielu jego rówieśników, nie mających związków rodzinnych z wielkomiejską klasą robotniczą, skupioną już w owym czasie w prężnie działającej partii socjaldemokratycznej. To właśnie spośród dawnych anarchistów, zbuntowanych wobec swego drobnomieszczańskiego środowiska, wywodzić się miało wielu najbardziej sfanatyzowanych czeskich bolszewików, którzy w latach 1918–1921 doprowadzili do rozłamu w socjaldemokracji i powstania Komunistycznej Partii Czechosłowacji, która po dziś dzień (pod zmienioną nazwą Komunistycznej Partii Czech i Moraw) uzyskuje kilkunastoprocentowe poparcie w każdych wyborach parlamentarnych.

Legionista i komisarz

Autor „Szwejka" nawrócił się na bolszewizm po rewolucji październikowej 1917 roku. Wojna światowa wywróciła do góry nogami pół Europy i Rosję; była też najważniejszym doświadczeniem w niedługim, niespełna 40-letnim życiu Jaroslava Haška. Przed wojną utrzymywał się z pisania humoresek i opowiadań dla prasy brukowej, zabawiał z przyjaciółmi w gospodach, a przede wszystkim włóczył po Czechach, Galicji, Słowacji i Węgrzech w poszukiwaniu przygód. Już wtedy wymyślił postać Szwejka i w 1911 roku opublikował pierwsze opowiadania o jego przygodach w austriackich koszarach. Kilka lat później poznał je z autopsji; latem 1915 roku znalazł się na froncie wschodnim, a jesienią tego samego roku trafił do niewoli rosyjskiej.

Wbrew mitom, szerzonym na początku wojny przez propagandę niemiecką – a po wojnie podtrzymywanych, z innych powodów, przez propagandę czechosłowacką – nie jest prawdą, że czescy żołnierze dobrowolnie, całymi jednostkami, przechodzili na stronę Rosjan. Na ogół trafiali do niewoli na skutek błędów w dowodzeniu, popełnianych przez niemieckich oficerów. Tak też było w przypadku Haška, który rok spędzony w rosyjskiej niewoli wspominał jako najgorsze doświadczenie w całym swoim życiu. Choroby zakaźne i głód dziesiątkowały jeńców bez względu na narodowość; autor „Szwejka" zachorował w obozie na gruźlicę, która z czasem, wraz z alkoholizmem, najbardziej przyczyniła się do jego przedwczesnej śmierci.

Rosjanie zmienili swój stosunek do Słowian w austriackich mundurach dopiero jesienią 1916 roku. Hašek dołączył do Legionów Czechosłowackich, które do końca wojny osiągnęły stan 60 tysięcy żołnierzy. Hašek został redaktorem gazety legionowej w Kijowie, pisał patriotyczne agitki i wziął udział w walkach z Niemcami. Jednakże po rewolucji październikowej zdezerterował z Legionów (podobnie jak kilka tysięcy jego rodaków) i dołączył do bolszewików. Wyjechał do Moskwy, a stamtąd, w roli komisarza politycznego bolszewickiej Piątej Armii, do nadwołżańskiej Samary, jednego z kluczowych miast na linii kolei transsyberyjskiej. Tam też w czerwcu 1918 roku los zetknął go znów z rodakami.

Wydawałoby się, że po traktacie brzeskim Legion Czechosłowacki nie ma już w Rosji nic do roboty. Początkowo alianci zamierzali jak najszybciej przerzucić go na front zachodni, częściowo przez Archangielsk, częściowo przez Władywostok. W trakcie ewakuacji Czesi uwikłali się jednak w potyczki z bolszewikami, którzy próbowali ich rozbroić. Pod koniec maja 1918 roku Czesi w samoobronie przepędzili nielicznych i słabo uzbrojonych czerwonoarmistów z Penzy i Omska. Na początku czerwca, za namową „prawych eserów", członków partii socjalistów-rewolucjonistów, którzy nie poszli na współpracę w Leninem, praktycznie bez walki zajęli Samarę. Hašek uciekł wtedy z miasta w przebraniu kobiecym, o włos unikając śmierci, jako że wciąż ciążył na nim wyrok za dezercję.

W następstwie „bitwy o Samarę" legioniści wbrew własnej woli uwikłali się wojnę domową w Rosji. Większość wróciła do kraju dopiero w 1920 roku. Podobnie jak Hašek, który przywiózł sobie z Rosji nową żonę, choć nigdy nie rozwiódł się z pierwszą, i po kilku awanturach w gospodach z udziałem dawnych kolegów z legionów postanowił zamieszkać na prowincji. Osiadł w Lipnicy nad Sazawą i tam wiosną 1921 roku napisał pierwszy tom „Przygód dobrego wojaka Szwejka". Zmarł 3 stycznia 1923 roku, nie ukończywszy swego arcydzieła. We wsi wciąż działa gospoda, w której niemal do ostatniej chwili przed śmiercią dyktował „Szwejka", a jej właścicielem jest jego wnuk.

Czy Czesi wstydzą się Haška? Wolne żarty. To nie jego wina, że sąsiedzi posądzają ich o sympatie komunistyczne i rusofilię. Czy to Jaroslav Hašek przed rokiem powstał z grobu i reaktywował za rosyjskie pieniądze Partię Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa? Nie, to obecny prezydent Republiki Czeskiej Miloš Zeman, lider ugrupowania o nazwie Partia Praw Obywateli „Zemanowcy". Czy to może Hašek jest jednym z tych pięciu największych czeskich oligarchów finansowych, spośród których każdy ma kilkakrotnie większy majątek niż Jan Kulczyk, i robi gigantyczne interesy w Rosji? Nie, to Petr Kellner, główny sponsor Instytutu Václava Klausa, na którego działalność wydał już kilkadziesiąt milionów dolarów. Czy to Jaroslav Hašek jest murowanym kandydatem na nowego ambasadora Czech w Moskwie? Nie, to Vladimír Remek, europoseł z ramienia partii komunistycznej i pierwszy Czech w kosmosie (1978).

Czesi mają większe problemy niż rusofila Haška. Przy okazji niedawnego zamachu terrorystycznego w Bostonie okazało się np., że wielu Amerykanów, i to nie tylko przeciętnych zjadaczy hamburgerów, lecz także liczni internauci, były agent CIA, wypowiadający się w telewizji, a nawet moderator popularnego programu telewizyjnego, utożsamiają ich z... Czeczenami. Widzowie oglądanej na całym świecie telewizji CNN dowiedzieli się więc, że jeden z zamachowców miał na imię tak samo, jak były prezydent Republiki Czeskiej, to znaczy Dżochar. Scena ta przypominała epizod z filmu „Szklana pułapka 1", kiedy to telewizyjny anchor, słysząc eksperta mówiącego o „syndromie sztokholmskim", dodaje z zimną krwią, że chodzi o stolicę... Finlandii. Dudajewa z Havlem zamieniono jednak w CNN nie na niby, i dla żartu, tylko naprawdę. Z czego płynie morał, że fikcja na ogół ma wiele wspólnego z rzeczywistością.

I tak właśnie jest z Czechami i „Szwejkiem".

Autor jest eseistą i tłumaczem literatury czeskiej. Ostatnio opublikował „Praski elementarz" (Czarne, 2012)

Czy Czesi wstydzą się Szwejka? Mogłoby się wydawać, że tak. W końcu dla większości mieszkańców naszego globu Józef Szwejk, ten symbol dekownictwa i braku zasad, ten wieczny symulant, oficjalnie uznany za imbecyla, to przebiegłe prosię w ludzkiej skórze (a raczej w mundurze cesarsko-królewskiej armii), myślące jedynie o tym, by się nażreć i doczekać końca wojny – a po wojnie strzelić sobie piwo w gospodzie Pod Kielichem – jest jedynym Czechem, o jakim kiedykolwiek słyszeli. Kiepsko byśmy się czuli, gdyby ktoś taki był najsławniejszym Polakiem.

Z drugiej jednak strony w całej naszej literaturze nie ma ani jednej tak powszechnie rozpoznawalnej pod każdą szerokością geograficzną postaci. A Szwejk, pomimo swoich wad – bo kto by chciał być Szwejkiem? – naprawdę da się lubić.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą