Czy Czesi wstydzą się Szwejka? Mogłoby się wydawać, że tak. W końcu dla większości mieszkańców naszego globu Józef Szwejk, ten symbol dekownictwa i braku zasad, ten wieczny symulant, oficjalnie uznany za imbecyla, to przebiegłe prosię w ludzkiej skórze (a raczej w mundurze cesarsko-królewskiej armii), myślące jedynie o tym, by się nażreć i doczekać końca wojny – a po wojnie strzelić sobie piwo w gospodzie Pod Kielichem – jest jedynym Czechem, o jakim kiedykolwiek słyszeli. Kiepsko byśmy się czuli, gdyby ktoś taki był najsławniejszym Polakiem.
Z drugiej jednak strony w całej naszej literaturze nie ma ani jednej tak powszechnie rozpoznawalnej pod każdą szerokością geograficzną postaci. A Szwejk, pomimo swoich wad – bo kto by chciał być Szwejkiem? – naprawdę da się lubić.
Wcielenia Szwejka
To nie jego wina, że sąsiedzi: Niemcy, Polacy, Węgrzy, posądzają Czechów o brak cnót rycerskich. Szwejk nie ma z tym nic wspólnego – on nie chciał walczyć w armii austriackiej. To przecież wcale nie znaczy, że nie chciał walczyć w ogóle. Chętnie by powalczył, gdyby miał o co, tak jak autor powieści o jego przygodach. Tyle że bohater „Przygód dobrego wojaka Szwejka", czy też „Losów dobrego żołnierza Szwejka", nie był ani wojakiem, ani żołnierzem. On był potencjalnym mięsem armatnim; praktycznie rzecz biorąc – więźniem w obcym mundurze.
Podczas następnej wojny światowej mógłby być więźniem w pasiaku. Takim jak ten jego rodak, o którym pisał Alfred Fiderkiewicz w książce „Brzezinki. Wspomnienia z obozu" (1954). Trzydziestokilkuletni Czech, który kpił ze wszystkiego nawet w KL Birkenau. Mianowany lageraltesterem, czyli najważniejszym kapo w obozie, wygłaszał do współwięźniów takie ironiczne przemowy: „Wasze szczęście, że władza niemiecka wzięła was tutaj, pod opiekę kulturalnego narodu III Rzeszy. (...) Wy, Słowianie, i inne dzikie narody, nie rozumiecie, co to jest kultura! Was trzeba uczyć od początku. Czy nie czujecie smrodu trupów, czy nie widzicie dymiących kominów? Przecież jasne jest jak na dłoni, że tam pali się miliardy bakterii po to, żeby nikogo nie zarażały. Czystość i jeszcze raz czystość: w blokach, w ustępach, na ulicy i do tego najważniejsza – czystość rasy. To jest kultura, a jeśli się tego nie nauczycie i nie przejmiecie się tym, to na próżno siedzicie w obozie".
Jak wspomina Fiderkiewicz, Czech „patrzył na nas, my na niego, uśmiechał się, uśmiechaliśmy się i my, podziwialiśmy jego humor i zdumiewaliśmy się jego odwagą. Był naszą władzą w szpitalu tylko kilka dni. Tak jak zjawił się nie wiadomo skąd, tak samo zniknął. Nie widzieliśmy go już potem nigdy".
Nietrudno byłoby nam wyobrazić sobie esesmana, wrzeszczącego: „Das ganze tschechische Volk ist eine Simulantenbande!" („Cały naród czeski to jedna banda symulantów")? To słynne zdanie z „Przygód dobrego wojaka Szwejka" wypowiada naczelny lekarz wojskowy, doktor Bautze, skądinąd postać autentyczna. Człowiek z krwi i kości, podobnie jak wielu innych bohaterów tej najsłynniejszej, przełożonej na ponad pięćdziesiąt języków czeskiej powieści, będącej tak naprawdę genialnym reportażem. Ów doktor „w ciągu dziesięciu tygodni swej działalności z jedenastu tysięcy cywilów wygnał dziesięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu symulantów, a byłby wziął na warsztat i jedenastotysięcznego, gdyby tego szczęśliwego człowieka akurat w momencie, gdy na niego wrzasnął" „Kehrt euch!" (W tył zwrot!) nie trafił szlag. – Wynieście tego symulanta – rzekł Bautze, gdy stwierdził, że mężczyzna nie żyje" (fragment powieści w przekładzie Antoniego Kroha).