Wrogowie układów

W III RP każdy polityk, który chciał przeprowadzić jakąś istotną zmianę, musiał się konfrontować z rozmaitymi – biznesowymi i medialnymi – ośrodkami nacisku na władzę.

Publikacja: 29.06.2013 01:01

Jan Rokita: „Antykaczyzm to najmodniejsza forma poprawności politycznej”

Jan Rokita: „Antykaczyzm to najmodniejsza forma poprawności politycznej”

Foto: Rzeczpospolita, Wojciech Grzędziński Woj Wojciech Grzędziński

Historia III RP w głowach wielu Polaków to rozmaite komunały i politycznie poprawne zaklęcia. Przyczyniły się do tego legendy wyłonione z niedopowiedzeń i kłamstw, serwowanych przez samych aktorów dramatu oraz obsługujące ich media. Każda opcja polityczna lansowała – z pomocą czwartej władzy – wizję, w której byli jacyś „dobrzy" i źli", bez wnikania w niuanse i bez dostrzegania wieloznaczności, jaka nieodłącznie cechuje procesy polityczne.

Robert Krasowski nie od dziś tropi w polskiej polityce wszystko, co wydaje się nieoczywiste. Przeprowadził więc rozmowy rzeki z trzema uczestnikami gorących wydarzeń mijającego ćwierćwiecza, którzy dowiedli tego, że są zdolni chadzać pod prąd. Leszek Miller, Jan Rokita i Ludwik Dorn kreślą obraz dziejów Polski od końca lat 80. ubiegłego wieku, który wymyka się schematom lansowanym przez partyjnych piarowców i sprzyjających im redaktorów. Jednocześnie mamy tu trzy różne perspektywy, które się wzajemnie uzupełniają.

PZPR nie dała się rozegrać

Zacznijmy od Okrągłego Stołu, który jest jednym z mitów założycielskich III RP. Często można przeczytać i usłyszeć, że ekipa Wojciecha Jaruzelskiego była tak poczciwa albo – przyjmując inny punkt widzenia – tak rozsądna, że gotowa była podzielić się władzą z opozycją.

Tymczasem Miller przypomina, że w ramach okrągłostołowych ustaleń PZPR zagwarantowała sobie cztery lata wspólnego rządzenia z ZSL i SD, a więc koalicjantami z czasów PRL. To nie miała być zatem równorzędna rywalizacja polityczna.

Nic dziwnego zatem, że komuniści nie byli traktowani przez obóz solidarnościowy jak zwyczajny uczestnik demokratycznej gry. Do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w roku 1991 sytuacja była chora. Można ją było uważać za przejściową, ale przecież jeśli tylko nadarzała się okazja do odebrania PZPR kolejnych przyczółków władzy, należało to robić. Próbę taką podjął Jarosław Kaczyński, który latem 1989 roku doprowadził do porozumienia między „Solidarnością" a ZSL i SD, co skutkowało powstaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Alternatywą był wariant Bronisława Geremka, czyli szukanie partnerów w łonie PZPR, aby ją wewnętrznie skonfliktować i rozbić. Zdaniem Rokity „Kaczyński potrafił szybciej przyprzeć komunistów do muru, (...) ale za cenę zachowania u władzy ekipy stanu wojennego. I rzeczywiście to Kiszczak i Siwicki staną się głównymi partnerami ze strony PZPR w procesie budowania rządu, a Mazowiecki będzie im (...) przez długi czas okazywał lojalność, traktując jako »swoich« ministrów".

Geremkowi natomiast – jak twierdzi dawny poseł Unii Demokratycznej (a więc jak najbardziej wiarygodny świadek tamtych wydarzeń) – chodziło o odsunięcie od władzy ekipy stanu wojennego, o pozyskanie młodych działaczy pokroju Aleksandra Kwaśniewskiego, bo był przekonany, że będą oni wobec „Solidarności" posłuszni, a poza tym znaczący się okaże ich całościowo liberalny światopogląd. Kwestia światopoglądowa – uważa Rokita – była szczególnie ważna dla Adama Michnika, który upatrywał w liberalnych oportunistach z PZPR sojuszników w tym, co stanowiło już wówczas jego obsesję, czyli w przyszłym swoim starciu z mitycznym polskim nacjonalizmem. „Tak czy owak (...) gdyby kryzys polityczny się przedłużył, a strategia Geremka przyniosła rezultaty, (...) obóz postkomunistyczny zapewne nie odegrałby w historii pierwszego dwudziestolecia niepodległości tak znaczącej roli".

Stało się inaczej. Może dlatego właśnie, że PZPR przekształcona kolejno w SdRP, a następnie w SLD, nie dała się rozegrać przez takich ludzi jak Geremek i Michnik.

Ciekawe są na ten temat spostrzeżenia Millera. Przywołuje on różnice, jakie dzieliły go z Kwaśniewskim, który – według niego – był zwolennikiem formuły „partii koncesjonowanej", czyli legitymizowanej przez lewicowo-liberalne autorytety z „Solidarności". Chodziło zresztą – podkreśla Miller – także o akceptację ze strony europejskich ugrupowań socjalistycznych, które jako warunek przyjęcia SdRP do swojej rodziny stawiały przez jakiś czas porozumienie jej z UD uważaną przez nie za „wzorzec demokratycznej lewicy".

Miller przyznaje Kwaśniewskiemu słuszność wyłącznie, jeśli chodzi o problem przełamywania izolacji, na jaką skazani byli na początku transformacji ustrojowej postkomuniści.

Był to zatem spór między strategią walki o bycie podmiotową siłą, zdolną do zwycięstwa, a strategią przetrwania u klamki postsolidarnościowego lewicowo-liberalnego salonu. W pierwszym przypadku należało ubiegać się głównie o głosy twardego elektoratu postkomunistycznego, w drugim – o zyskanie poparcia części elektoratu postsolidarnościowego, zwłaszcza lewicowo-liberalnej inteligencji. Dlatego Kwaśniewski gotów był przepraszać za PRL, a Miller – nie, i ostro bronił tego, co uważał za pozytywny dorobek PRL.

Były premier wyjaśnia to następująco: „Operowaliśmy taką retoryką, że nie tyle bronimy systemu, ile godności i honoru ludzi ciężkiej pracy i nie pozwolimy, aby ta praca była wyszydzana, dezawuowana i nieszanowana. My stajemy po stronie ludzi ciężkiej pracy, którzy poświęcili życie, stracili zdrowie. (...) To nie była zresztą tylko retoryka, bo pomagały nam błędy przeciwników, którzy takiego rozróżnienia nie stosowali".

Miller kontra Agora

Ludwik Dorn twierdzi, że paradoksalnie to nie Jarosław Kaczyński ze swoim postulatem budowy IV RP był pierwszym politykiem, który dążył do likwidacji III RP, ale właśnie Miller. Zdaniem byłego wicepremiera, gdy SLD zdobył w roku 2001 władzę, Miller jako szef rządu podjął działania mające go uniezależnić od głównych ośrodków oddziałujących na polską politykę – „nie chciał być zależny ani od Agory, ani od oligarchów III RP".

Towarzyszyło temu – uważa Dorn – zainteresowanie szefa rządu reformami Władimira Putina, w tym konfrontacją rosyjskiego prezydenta z panoszącą się w czasach jelcynowskich oligarchią, chociaż w Polsce oligarchia nie urosła do takiej potęgi jak w Rosji czy na Ukrainie. Zdaniem polityka wpływy polskiej oligarchii okroił brak kontroli nad surowcami strategicznymi, a zarazem moderujące oddziaływanie Unii Europejskiej z jej wymaganiami wobec państwa polskiego.

Znamienne są słowa samego Millera przypominającego kulisy batalii o dekoncentrację mediów i tym samym osłabienie pozycji Agory – batalii, której rezultatem była afera Rywina: „Uważałem, że Michnik przesadza w swojej ekspansywności. Nie może przecież być tak, że centrum decyzyjne Rady Ministrów jest na ulicy Czerskiej, a nie w Alejach Ujazdowskich".

W innym miejscu Miller o redaktorze naczelnym „Gazety Wyborczej" mówi: „Uważał, że im jego imperium medialne jest większe, tym ma silniejszą pozycję w negocjacjach z władzą polityczną, oczywiście nie jako polityk, ale jako osoba inspirująca czy dyscyplinująca. Uważał, że każda władza powinna uwzględniać – albo wręcz wykonywać – linię jego gazety, nawet odwoływać ministrów na jego żądanie. Innych właścicieli medialnych koncernów interesował głównie biznes, Michnik tymczasem miał ambicje konstruowania własnej Rady Ministrów. Zresztą do dziś gazeta zachowała takie aspiracje".

Dla Rokity Miller jako polityk jest postacią pełną sprzeczności – człowiekiem miotanym na różne strony przez cechujący go „chuligański cezaryzm": „Z jednej (...) strony budował podmiotowość państwa, z drugiej bezmyślnie ją narażał. Zastanawiałem się wiele razy, jak ktoś tak bystry w polityce mógł pielęgnować w sobie poczucie, że jako premier może sobie pozwolić na tolerancję wobec otaczającego go na poły kryminalnego lobby? (...) Bo skala korupcji była niebywała. Pod koniec rządów Millera afery były ujawniane w odstępie paru tygodni".

I to jest być może klucz do zrozumienia istoty konfliktów politycznych III RP. Każdy polityk, których chciał przeprowadzić jakąś istotną zmianę, musiał się konfrontować z rozmaitymi – biznesowymi i medialnymi – ośrodkami nacisku na władzę. Chociaż rzecz jasna nigdy nie było jednego wielkiego układu. Między poszczególnymi ośrodkami dochodziło do starć.

Można tu przypomnieć chociażby emisję w roku 2008 w TVN filmu „Trzech kumpli" w reżyserii Anny Ferens i Ewy Stankiewicz. Pokazano w nim, że „Gazeta Wyborcza" mimo oficjalnego usunięcia ze swojego zespołu Lesława Maleszki – z powodu ujawnienia w roku 2001 tego, że jako TW Ketman donosił SB między innymi na Stanisława Pyjasa – potem nadal przysyłała mu na jego domowy komputer teksty do redagowania. Fakt emisji tego filmu w TVN można było odczytać jako użycie przez ITI – koncern uchodzący za sprzymierzeńca platformerskiego obozu władzy – antykomunistycznej, lustracyjnej karty przeciwko swojemu rywalowi na rynku mediów – Agorze. Jeśli byłoby to trafne odczytanie, ruch ITI nie byłby podyktowany jakąś antykomunistyczną namiętnością, lecz po prostu biznesową taktyką.

Zawsze więc było sporo rozmaitych grup próbujących coś dla siebie ugrać. Na początku transformacji wywodziły się one głównie ze struktur państwa komunistycznego, ale z upływem czasu ich proweniencja stawała się coraz bardziej złożona (nie byłoby przypuszczalnie Agory bez „Gazety Wyborczej", która swoją działalność mogła zacząć dzięki zachodnim pieniądzom dla „Solidarności").

PiS establishment tylko przestraszył

Tymczasem władza polityczna była od początku transformacji ustrojowej traktowana przez – nadające w latach 90. kierunek debacie publicznej – lewicowo-liberalne mainstreamowe media jako coś zgoła podejrzanego. Skoro głównego zła realnego komunizmu upatrywały one w tłamszeniu jednostkowych swobód, to – z takiego punktu widzenia – należało uderzyć w to wszystko, co postrzegane być mogło jako zwiastun recydywy tego zła, a więc na przykład w postulat silnego państwa.

Tak chociażby zlekceważono skutki amnestii, w wyniku której – na co zwraca uwagę Dorn – oprócz opozycjonistów na wolność wyszli kryminaliści bynajmniej niepomagający w trudach wykuwania nowej rzeczywistości.

Jak wyjaśnia były marszałek Sejmu, przekonanie o tym, że władza jest z natury zła, a społeczeństwo jest z natury dobre, brało się z dwóch źródeł. „Jednym z nich była solidarnościowa logika przeciwstawiająca złej władzy dobre społeczeństwo, które samo się organizuje. Drugim był przekaz kościelny wyrastający z takiego obrazu świata, w którym po jednej stronie jest narzucona, obca władza »bez żadnej religii i moralności«, a po drugiej stronie naród, który duchowo odnajduje się w Kościele i w religii katolickiej".

Społeczeństwo w roku 1989 okazało się więc całkowicie zdepolityzowane, zatomizowane, a tym samym jego spora część właściwie wyłączona była z przemian.

I właśnie w takich okolicznościach Jarosław Kaczyński wystąpił z koncepcją silnego państwa. Do dziś przypisuje mu się z tego powodu zapędy dyktatorskie. A przecież – jak tłumaczy Dorn – to była sprawa budowy normalnego państwa: „Chodziło o zdolność realizowania państwowej rutyny i radzenie sobie z takimi projektami jak na przykład budowa autostrad oraz mobilizacji w sytuacjach nadzwyczajnych – takich chociażby jak katastrofa smoleńska. Chodziło o państwo, które zapanuje nad ówczesnym chaosem. Wprowadzi elementarny porządek. (...) Przypomnijmy sobie aferę alkoholową, kiedy państwo na kilka miesięcy stało się narzędziem bezczelnej akumulacji kapitału".

Dorn zarazem podkreśla, że Kaczyński nie zamierzał realizować jakiegoś rewolucyjnego, jakobińskiego projektu budowy nowego państwa na trupach powieszonych komunistów. Kiedy po wygranych przez Lecha Wałęsę wyborach prezydenckich w roku 1990 przyszły przywódca PiS został szefem Kancelarii Prezydenta, potrafił „użyć ludzi z dawnego aparatu, których kompetencje mogły zagwarantować, że będzie porządek i dokumenty będą krążyć jak należy. Bo firma musi pracować. Musi pracować państwo".

Nie o jakiś dziki rewanżyzm chodziło zatem Kaczyńskiemu wtedy i później. W tym sensie miał on podobną taktykę do taktyki Geremka, który w roku 1989 chciał podporządkować „Solidarności" część PZPR. Kiedy Geremek stawiał na młodych luzaków głodnych akceptacji solidarnościowego salonu, Kaczyński stawiał po prostu na PRL-owską biurokrację, której doświadczenie można byłoby wykorzystać w interesie państwa. To oczywiście były dwa różne cele ideologiczne. Geremek potrzebował kapitału ludzkiego do tworzenia przyszłej formacji centrolewicowej ponad podziałami historycznymi, natomiast Kaczyńskiemu przyświecały cele państwotwórcze.

Rokita widzi w przywódcy PiS „wychowanka szkoły polskiego realizmu": człowieka, który postrzegał na początku transformacji polskie społeczeństwo jako słabe i rozbite, kogoś, kto używał wtedy romantycznych, antykomunistycznych haseł z „całkiem makiawelicznych" powodów (jako środka kanalizacji gniewu społecznego), ale kto zarazem nie wierzył w to, że rzeczywista dekomunizacja kraju zostanie przeprowadzona w krótkim czasie i na wielką skalę. Z tego płynie wniosek, że – wbrew niektórym obiegowym opiniom – Kaczyński w swoich politycznych wizjach jest raczej spadkobiercą Dmowskiego niż Piłsudskiego.

Słabości przywódcy PiS bezlitośnie natomiast piętnuje Dorn. Wieloletni partyjny kolega Kaczyńskiego opowiada, jak w roku 2006 po powołaniu CBA, rozwiązaniu WSI i podjęciu innych spektakularnych inicjatyw projekt IV RP szybko się wyczerpał. Zdaniem Dorna PiS przestraszyło establishment III RP, ale dalej nie było w stanie się posunąć.

Wróćmy jeszcze do kwestii dwuznacznych zachowań ugrupowania Kaczyńskiego wobec komunistycznej przeszłości. Gdy PiS w roku 2006 zawierało koalicję z Samoobroną, to przecież również padały zarzuty o to, że partia domagająca się wyeliminowania pozostałości PRL wzięła do rządu ludzi o PZPR-owskim rodowodzie i w ogóle szemranych powiązaniach. Tyle że Kaczyński nigdy nie pozwolił Lepperowi uzyskać wpływu na strategiczne elementy polityki państwa. A dobrał sobie takiego koalicjanta (oraz LPR), bo to było jedyne rozwiązanie, żeby uzyskać większość w Sejmie.

Platformerski krąg zabawy

I tu dochodzimy do sprawy negocjacji między PiS a Platformą Obywatelską pół roku wcześniej, kiedy oba ugrupowania usiłowały zrealizować swoje zapowiedzi o utworzeniu wspólnego rządu po wyborach parlamentarnych. Utrwaliła się opinia o tym, że odpowiedzialność za fiasko tych negocjacji spada na Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana. Owszem Kaczyński nie chciał oddać PO resortów siłowych w gabinecie Kazimierza Marcinkiewicza, bo przypuszczalnie miał świadomość, że bez nich PiS nie będzie mogło prowadzić suwerennej polityki. A przecież Platforma wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie akceptuje tego, żeby resorty te kierowane były przez polityków partii, która w odbiorze społecznym zamierzała oligarchom dobrać się do skóry.

Tyle że Donald Tusk bynajmniej nie ułatwiał sprawy. Rokita, który oficjalnie był wtedy w Platformie człowiekiem numer dwa (gdyby PO wygrała, byłby przecież „premierem z Krakowa"), tak charakteryzuje jego zachowanie: „W tonie szalenie konfrontacyjnym, ultymatywnym, zażądał ode mnie symulacji negocjacji rządowych z Marcinkiewiczem. Przez dwa tygodnie do wyborów prezydenckich. Uważał, że symulacja powoływania rządu jest niezbędna do utrzymania jego własnych szans prezydenckich. (...) Miałem jasność, że nawet jeśli ten rząd powstanie, to w Tusku może nie mieć realnego sojusznika".

Obecny premier wydaje się kontynuatorem linii walki z III RP, jaką przed nim podjęli Miller i Kaczyński. Przecież Tusk również próbuje się emancypować wobec grup nacisku, kładących w nim nadzieję jako tym, który obroni interesy oligarchii i przeprowadzi rewolucję kulturową.

Można przyjąć, że ściera się z oligarchią w sprawie OFE, bo próbuje ograniczyć zyski podmiotów, które pomnażają swój majątek na wprowadzeniu drugiego filaru. Dostaje po głowie od Leszka Balcerowicza, zarzucającego mu populistyczny odwrót od twardego kapitalistycznego kursu.

Z kolei lewicowo-liberalny salon jest na Tuska wściekły za to, że staje on w pół drogi, kiedy oczekuje się od niego radykalnych zmian: finansowania in vitro ze środków budżetowych i instytucjonalizacji związków partnerskich. Szef rządu jednak gra na dwa fronty – chce być lansowany przez „Gazetę Wyborczą", ale zarazem nie chciałby stracić głosów konserwatywnej części elektoratu Platformy.

Problem polega na tym, że Tusk w przeciwieństwie do Millera i Kaczyńskiego jest skoncentrowany wyłącznie na trwaniu u władzy. Na razie mu to wychodzi – jest premierem drugą już kadencję, co przed nim żadnemu politykowi ani żadnej formacji się nie udało. Zawdzięcza on tę sytuację w dużym stopniu antykaczyzmowi, czyli – jak to ujmuje Rokita – „najmodniejszej formie poprawności politycznej". Jeśli złem absolutnym polskiej polityki jest Jarosław Kaczyński, a do katastrofy smoleńskiej stanowił on to zło razem z Lechem Kaczyńskim, to jest kim straszyć społeczeństwo, a co za tym idzie, można siebie przedstawiać jako ostatniego śmiałka walczącego ze smokiem.

Niemniej warto się zatrzymać przy tym, jak Rokita charakteryzuje specyfikę „wąskiego KLD-owskiego kręgu", czyli specyfikę środowiska Tuska: „zachowywali swoją kulturową odrębność i nie integrowali się z postsolidarnościowym światem politycznym. (...)  Posługując się znanymi kategoriami Floriana Znanieckiego, można powiedzieć, że (...) liberałowie stworzyli grupę, w której dominowała osobowość społeczna »człowieka zabawy«. Taki społeczny krąg zabawy (...) nie dąży ani do moralnej doskonałości swoich uczestników, ani do jakiejś szerszej użyteczności społecznej".

Daleko od etosu

Znamienne, że wszyscy trzej rozmówcy Krasowskiego mają niepochlebną opinię o Unii Demokratycznej przekształconej potem w Unię Wolności. I można dostrzec tu dla nich pewien wspólny mianownik: oderwane od rzeczywistości pięknoduchy z partii ludzi mądrych i rozsądnych zajęte walką z ciemnogrodem zlekceważyły to, że państwo i społeczeństwo uległy depolityzacji, że władza okazywała się słaba wobec brutalnych procesów transformacyjnych.

Swoją krytykę równoważy ciepłymi słowami tylko Rokita, który o swoim dawnym środowisku mówi jako o relikcie szlacheckiego sejmikowania. Dawny polityk UD i UW przy okazji podnosi kwestię zderzenia się unijnych etosowców z bezwzględnymi prawami nowoczesności. Tak było w roku 1995, kiedy przywództwo Unii Wolności objął Leszek Balcerowicz i postanowił ukrócić dotychczasowe zwyczaje, narzucając technokratyczne, korporacyjne reguły funkcjonowania organizacji (chociaż i to temu ugrupowaniu nie pomogło).

Trudno się z tym wszystkim nie zgodzić. Nieznośna dystynkcja unitów, ich poczucie moralnej wyższości czerpane z przeświadczenia o tym, iż stanowią intelektualną i polityczną awangardę III RP, izolowało tych ludzi od problemów przeciętnych Polaków. Nic dziwnego, że wiatr historii zmiótł tę formację z areny politycznej, i dzisiaj jej pojedynczy członkowie muszą szukać szczęścia w rozmaitych miejscach, na przykład w Pałacu Prezydenckim. Zresztą Tadeusz Mazowiecki czy Jan Lityński to szczęście tam właśnie znaleźli.

Może jednak ma rację Miller, kiedy oświadcza, że nawet jeśli się trzeba liczyć z salonem, mediami, środowiskami biznesowymi, Zachodem, to najważniejsze jest bycie poważnym politycznym punktem odniesienia dla dużych grup społecznych. Przywódca SLD oznajmia również, że w pewnym momencie zrozumiał, iż jego partia nie może być lewicową sektą. Dlatego, kiedy był premierem, wprowadził podatek liniowy dla firm, co było decyzją godną raczej gospodarczego liberała troszczącego się o szanse dla drobnych przedsiębiorców aniżeli socjaldemokraty realizującego koncepcję państwa opiekuńczego. Kaczyński i Tusk również wyszli poza ideologiczne ograniczenia. Pierwszy od pewnego czasu nie waha się kokietować elektorat SLD-owski. Drugi z kolei już dawno nie definiuje swojej ideowej tożsamości jako liberalizmu – niedawno nawet zadeklarował się jako „trochę" socjaldemokrata.

To wszystko jest oczywiście przejawem pragmatycznej gry. Problem tkwi jednak w tym, że zamierzając zadowolić jak największą część społeczeństwa, polityk zmuszony jest rezygnować z nonkonformizmu, który staje się niezbędny, kiedy chce się zrealizować jakiś własny przełomowy projekt. I wówczas pragmatyzm idzie w parze nie z ambitnymi reformami, lecz z tkwieniem w marazmie, którego obecnie jesteśmy świadkami. Temu sprzyja epoka populistycznej postpolityki. Pokazuje nam ona, jak daleko oddaliliśmy się w czasie od etosu, który cechował naiwnych solidarnościowych idealistów.

Historia III RP w głowach wielu Polaków to rozmaite komunały i politycznie poprawne zaklęcia. Przyczyniły się do tego legendy wyłonione z niedopowiedzeń i kłamstw, serwowanych przez samych aktorów dramatu oraz obsługujące ich media. Każda opcja polityczna lansowała – z pomocą czwartej władzy – wizję, w której byli jacyś „dobrzy" i źli", bez wnikania w niuanse i bez dostrzegania wieloznaczności, jaka nieodłącznie cechuje procesy polityczne.

Robert Krasowski nie od dziś tropi w polskiej polityce wszystko, co wydaje się nieoczywiste. Przeprowadził więc rozmowy rzeki z trzema uczestnikami gorących wydarzeń mijającego ćwierćwiecza, którzy dowiedli tego, że są zdolni chadzać pod prąd. Leszek Miller, Jan Rokita i Ludwik Dorn kreślą obraz dziejów Polski od końca lat 80. ubiegłego wieku, który wymyka się schematom lansowanym przez partyjnych piarowców i sprzyjających im redaktorów. Jednocześnie mamy tu trzy różne perspektywy, które się wzajemnie uzupełniają.

PZPR nie dała się rozegrać

Zacznijmy od Okrągłego Stołu, który jest jednym z mitów założycielskich III RP. Często można przeczytać i usłyszeć, że ekipa Wojciecha Jaruzelskiego była tak poczciwa albo – przyjmując inny punkt widzenia – tak rozsądna, że gotowa była podzielić się władzą z opozycją.

Tymczasem Miller przypomina, że w ramach okrągłostołowych ustaleń PZPR zagwarantowała sobie cztery lata wspólnego rządzenia z ZSL i SD, a więc koalicjantami z czasów PRL. To nie miała być zatem równorzędna rywalizacja polityczna.

Nic dziwnego zatem, że komuniści nie byli traktowani przez obóz solidarnościowy jak zwyczajny uczestnik demokratycznej gry. Do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w roku 1991 sytuacja była chora. Można ją było uważać za przejściową, ale przecież jeśli tylko nadarzała się okazja do odebrania PZPR kolejnych przyczółków władzy, należało to robić. Próbę taką podjął Jarosław Kaczyński, który latem 1989 roku doprowadził do porozumienia między „Solidarnością" a ZSL i SD, co skutkowało powstaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Alternatywą był wariant Bronisława Geremka, czyli szukanie partnerów w łonie PZPR, aby ją wewnętrznie skonfliktować i rozbić. Zdaniem Rokity „Kaczyński potrafił szybciej przyprzeć komunistów do muru, (...) ale za cenę zachowania u władzy ekipy stanu wojennego. I rzeczywiście to Kiszczak i Siwicki staną się głównymi partnerami ze strony PZPR w procesie budowania rządu, a Mazowiecki będzie im (...) przez długi czas okazywał lojalność, traktując jako »swoich« ministrów".

Geremkowi natomiast – jak twierdzi dawny poseł Unii Demokratycznej (a więc jak najbardziej wiarygodny świadek tamtych wydarzeń) – chodziło o odsunięcie od władzy ekipy stanu wojennego, o pozyskanie młodych działaczy pokroju Aleksandra Kwaśniewskiego, bo był przekonany, że będą oni wobec „Solidarności" posłuszni, a poza tym znaczący się okaże ich całościowo liberalny światopogląd. Kwestia światopoglądowa – uważa Rokita – była szczególnie ważna dla Adama Michnika, który upatrywał w liberalnych oportunistach z PZPR sojuszników w tym, co stanowiło już wówczas jego obsesję, czyli w przyszłym swoim starciu z mitycznym polskim nacjonalizmem. „Tak czy owak (...) gdyby kryzys polityczny się przedłużył, a strategia Geremka przyniosła rezultaty, (...) obóz postkomunistyczny zapewne nie odegrałby w historii pierwszego dwudziestolecia niepodległości tak znaczącej roli".

Stało się inaczej. Może dlatego właśnie, że PZPR przekształcona kolejno w SdRP, a następnie w SLD, nie dała się rozegrać przez takich ludzi jak Geremek i Michnik.

Ciekawe są na ten temat spostrzeżenia Millera. Przywołuje on różnice, jakie dzieliły go z Kwaśniewskim, który – według niego – był zwolennikiem formuły „partii koncesjonowanej", czyli legitymizowanej przez lewicowo-liberalne autorytety z „Solidarności". Chodziło zresztą – podkreśla Miller – także o akceptację ze strony europejskich ugrupowań socjalistycznych, które jako warunek przyjęcia SdRP do swojej rodziny stawiały przez jakiś czas porozumienie jej z UD uważaną przez nie za „wzorzec demokratycznej lewicy".

Miller przyznaje Kwaśniewskiemu słuszność wyłącznie, jeśli chodzi o problem przełamywania izolacji, na jaką skazani byli na początku transformacji ustrojowej postkomuniści.

Był to zatem spór między strategią walki o bycie podmiotową siłą, zdolną do zwycięstwa, a strategią przetrwania u klamki postsolidarnościowego lewicowo-liberalnego salonu. W pierwszym przypadku należało ubiegać się głównie o głosy twardego elektoratu postkomunistycznego, w drugim – o zyskanie poparcia części elektoratu postsolidarnościowego, zwłaszcza lewicowo-liberalnej inteligencji. Dlatego Kwaśniewski gotów był przepraszać za PRL, a Miller – nie, i ostro bronił tego, co uważał za pozytywny dorobek PRL.

Były premier wyjaśnia to następująco: „Operowaliśmy taką retoryką, że nie tyle bronimy systemu, ile godności i honoru ludzi ciężkiej pracy i nie pozwolimy, aby ta praca była wyszydzana, dezawuowana i nieszanowana. My stajemy po stronie ludzi ciężkiej pracy, którzy poświęcili życie, stracili zdrowie. (...) To nie była zresztą tylko retoryka, bo pomagały nam błędy przeciwników, którzy takiego rozróżnienia nie stosowali".

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką