Historia III RP w głowach wielu Polaków to rozmaite komunały i politycznie poprawne zaklęcia. Przyczyniły się do tego legendy wyłonione z niedopowiedzeń i kłamstw, serwowanych przez samych aktorów dramatu oraz obsługujące ich media. Każda opcja polityczna lansowała – z pomocą czwartej władzy – wizję, w której byli jacyś „dobrzy" i źli", bez wnikania w niuanse i bez dostrzegania wieloznaczności, jaka nieodłącznie cechuje procesy polityczne.
Robert Krasowski nie od dziś tropi w polskiej polityce wszystko, co wydaje się nieoczywiste. Przeprowadził więc rozmowy rzeki z trzema uczestnikami gorących wydarzeń mijającego ćwierćwiecza, którzy dowiedli tego, że są zdolni chadzać pod prąd. Leszek Miller, Jan Rokita i Ludwik Dorn kreślą obraz dziejów Polski od końca lat 80. ubiegłego wieku, który wymyka się schematom lansowanym przez partyjnych piarowców i sprzyjających im redaktorów. Jednocześnie mamy tu trzy różne perspektywy, które się wzajemnie uzupełniają.
PZPR nie dała się rozegrać
Zacznijmy od Okrągłego Stołu, który jest jednym z mitów założycielskich III RP. Często można przeczytać i usłyszeć, że ekipa Wojciecha Jaruzelskiego była tak poczciwa albo – przyjmując inny punkt widzenia – tak rozsądna, że gotowa była podzielić się władzą z opozycją.
Tymczasem Miller przypomina, że w ramach okrągłostołowych ustaleń PZPR zagwarantowała sobie cztery lata wspólnego rządzenia z ZSL i SD, a więc koalicjantami z czasów PRL. To nie miała być zatem równorzędna rywalizacja polityczna.
Nic dziwnego zatem, że komuniści nie byli traktowani przez obóz solidarnościowy jak zwyczajny uczestnik demokratycznej gry. Do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w roku 1991 sytuacja była chora. Można ją było uważać za przejściową, ale przecież jeśli tylko nadarzała się okazja do odebrania PZPR kolejnych przyczółków władzy, należało to robić. Próbę taką podjął Jarosław Kaczyński, który latem 1989 roku doprowadził do porozumienia między „Solidarnością" a ZSL i SD, co skutkowało powstaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego.
Alternatywą był wariant Bronisława Geremka, czyli szukanie partnerów w łonie PZPR, aby ją wewnętrznie skonfliktować i rozbić. Zdaniem Rokity „Kaczyński potrafił szybciej przyprzeć komunistów do muru, (...) ale za cenę zachowania u władzy ekipy stanu wojennego. I rzeczywiście to Kiszczak i Siwicki staną się głównymi partnerami ze strony PZPR w procesie budowania rządu, a Mazowiecki będzie im (...) przez długi czas okazywał lojalność, traktując jako »swoich« ministrów".
Geremkowi natomiast – jak twierdzi dawny poseł Unii Demokratycznej (a więc jak najbardziej wiarygodny świadek tamtych wydarzeń) – chodziło o odsunięcie od władzy ekipy stanu wojennego, o pozyskanie młodych działaczy pokroju Aleksandra Kwaśniewskiego, bo był przekonany, że będą oni wobec „Solidarności" posłuszni, a poza tym znaczący się okaże ich całościowo liberalny światopogląd. Kwestia światopoglądowa – uważa Rokita – była szczególnie ważna dla Adama Michnika, który upatrywał w liberalnych oportunistach z PZPR sojuszników w tym, co stanowiło już wówczas jego obsesję, czyli w przyszłym swoim starciu z mitycznym polskim nacjonalizmem. „Tak czy owak (...) gdyby kryzys polityczny się przedłużył, a strategia Geremka przyniosła rezultaty, (...) obóz postkomunistyczny zapewne nie odegrałby w historii pierwszego dwudziestolecia niepodległości tak znaczącej roli".
Stało się inaczej. Może dlatego właśnie, że PZPR przekształcona kolejno w SdRP, a następnie w SLD, nie dała się rozegrać przez takich ludzi jak Geremek i Michnik.
Ciekawe są na ten temat spostrzeżenia Millera. Przywołuje on różnice, jakie dzieliły go z Kwaśniewskim, który – według niego – był zwolennikiem formuły „partii koncesjonowanej", czyli legitymizowanej przez lewicowo-liberalne autorytety z „Solidarności". Chodziło zresztą – podkreśla Miller – także o akceptację ze strony europejskich ugrupowań socjalistycznych, które jako warunek przyjęcia SdRP do swojej rodziny stawiały przez jakiś czas porozumienie jej z UD uważaną przez nie za „wzorzec demokratycznej lewicy".
Miller przyznaje Kwaśniewskiemu słuszność wyłącznie, jeśli chodzi o problem przełamywania izolacji, na jaką skazani byli na początku transformacji ustrojowej postkomuniści.
Był to zatem spór między strategią walki o bycie podmiotową siłą, zdolną do zwycięstwa, a strategią przetrwania u klamki postsolidarnościowego lewicowo-liberalnego salonu. W pierwszym przypadku należało ubiegać się głównie o głosy twardego elektoratu postkomunistycznego, w drugim – o zyskanie poparcia części elektoratu postsolidarnościowego, zwłaszcza lewicowo-liberalnej inteligencji. Dlatego Kwaśniewski gotów był przepraszać za PRL, a Miller – nie, i ostro bronił tego, co uważał za pozytywny dorobek PRL.
Były premier wyjaśnia to następująco: „Operowaliśmy taką retoryką, że nie tyle bronimy systemu, ile godności i honoru ludzi ciężkiej pracy i nie pozwolimy, aby ta praca była wyszydzana, dezawuowana i nieszanowana. My stajemy po stronie ludzi ciężkiej pracy, którzy poświęcili życie, stracili zdrowie. (...) To nie była zresztą tylko retoryka, bo pomagały nam błędy przeciwników, którzy takiego rozróżnienia nie stosowali".
Miller kontra Agora
Ludwik Dorn twierdzi, że paradoksalnie to nie Jarosław Kaczyński ze swoim postulatem budowy IV RP był pierwszym politykiem, który dążył do likwidacji III RP, ale właśnie Miller. Zdaniem byłego wicepremiera, gdy SLD zdobył w roku 2001 władzę, Miller jako szef rządu podjął działania mające go uniezależnić od głównych ośrodków oddziałujących na polską politykę – „nie chciał być zależny ani od Agory, ani od oligarchów III RP".
Towarzyszyło temu – uważa Dorn – zainteresowanie szefa rządu reformami Władimira Putina, w tym konfrontacją rosyjskiego prezydenta z panoszącą się w czasach jelcynowskich oligarchią, chociaż w Polsce oligarchia nie urosła do takiej potęgi jak w Rosji czy na Ukrainie. Zdaniem polityka wpływy polskiej oligarchii okroił brak kontroli nad surowcami strategicznymi, a zarazem moderujące oddziaływanie Unii Europejskiej z jej wymaganiami wobec państwa polskiego.
Znamienne są słowa samego Millera przypominającego kulisy batalii o dekoncentrację mediów i tym samym osłabienie pozycji Agory – batalii, której rezultatem była afera Rywina: „Uważałem, że Michnik przesadza w swojej ekspansywności. Nie może przecież być tak, że centrum decyzyjne Rady Ministrów jest na ulicy Czerskiej, a nie w Alejach Ujazdowskich".
W innym miejscu Miller o redaktorze naczelnym „Gazety Wyborczej" mówi: „Uważał, że im jego imperium medialne jest większe, tym ma silniejszą pozycję w negocjacjach z władzą polityczną, oczywiście nie jako polityk, ale jako osoba inspirująca czy dyscyplinująca. Uważał, że każda władza powinna uwzględniać – albo wręcz wykonywać – linię jego gazety, nawet odwoływać ministrów na jego żądanie. Innych właścicieli medialnych koncernów interesował głównie biznes, Michnik tymczasem miał ambicje konstruowania własnej Rady Ministrów. Zresztą do dziś gazeta zachowała takie aspiracje".