Za tamto pierwsze śledztwo do tej pory nikt nie poniósł odpowiedzialności, a Komenda dotąd nie dostał jeszcze odszkodowania.
Mam nadzieję, że nasz film przyspieszy sprawy związane z odszkodowaniem. Natomiast nie łudzę się, że ktokolwiek zostanie ukarany za zaniechania czy fałszowanie dowodów w tamtej sprawie. Te przestępstwa ulegają przedawnieniu.
12 lat temu na tym samym festiwalu w Koszalinie dostał pan swoją pierwszą nagrodę za reżyserię filmu dokumentalnego „Słońce i cień" o spotkaniach swojego ojca Gustawa Holoubka i Tadeusza Konwickiego. To był rzeczywiście niezwykły film, bo sportretował pan dwóch intelektualistów, ale też pięknych ludzi.
Cieszę się, że ta historia zatoczyła koło. Ja wtedy właśnie, odbierając tę nagrodę, po raz pierwszy pomyślałem, że może warto spróbować reżyserii. Uwierzyłem, że zaczynam być gotowy, by wziąć na siebie odpowiedzialność za cały film. Dokument „Słońce i cień" był dla mnie poważnym wyzwaniem, zwłaszcza że jednym z jego bohaterów był mój ojciec. Udało się, i to mi dało odwagę, by dalej iść tą drogą.
Jakie zachował pan najważniejsze wspomnienie o ojcu?
Każdy ojciec i syn odbywają kiedyś mityczną wspólną wycieczkę do lasu, budują szałas albo płyną łódką. Dla nas był to właśnie czas realizacji tego wspólnego filmu.
Późno odbyliście tę swoją mityczną podróż.
Bo różnica wieku między mną a tatą była kolosalna. 55 lat. A poza tym, kiedy byłem mały, ojciec bardzo aktywnie pracował. Mało bywał w domu, choć pamiętam jego ogromną czułość i wspaniałą, słodką herbatę z cytryną, którą mi robił.
To właśnie wyrastanie w artystycznej rodzinie, obcowanie ze sztuką, obserwowanie życia dwojga aktorów Gustawa Holoubka i matki Magdaleny Zawadzkiej, popchnęło pana w kierunku kina?
A cóż w tym dziwnego? Dzieci piekarzy często zostają piekarzami, tworzą się klany lekarskie, prawnicze. Ja od wczesnego dzieciństwa nasiąkałem teatrem i kinem. Jako młody chłopak latałem z kamerą i kręciłem jak szalony. Po maturze zdałem do filmówki.
Dlaczego wybrał pan wtedy wydział operatorski?
Nie czułem się jeszcze gotowy by zdawać na reżyserię. I ta operatorka stała się ważną częścią mojego życia. Dziś mam kilka ciekawych propozycji reżyserskich, ale nie zarzekam się w związku z tym, że już nigdy nie stanę za kamerą. Nie wiadomo, jak ułoży się życie. Może będę chciał zrobić film z którymś z kolegów? Polubiłem ten zawód.
No właśnie: jest długa lista produkcji, w których pracował pan jako operator. Od seriali przez teatry telewizji, filmy dokumentalne aż do fabuł. Jeszcze dwa lata temu robił pan zdjęcia do „Kruka" Macieja Pieprzycy i do „Podatku od miłości". To dlaczego opuścił pan tę „bezpieczną sferę"?
Od jakiegoś momentu zacząłem czuć, że chcę tworzyć swój świat od początku, od zera. Sześć lat temu dostałem propozycję od Jerzego Kapuścińskiego, który był wtedy szefem TVP 2, by nakręcić 50-minutowy film „Pocztówki z republiki absurdu". To był „mokument" na podstawie mojego własnego scenariusza. Potem dalej powoli szedłem tą drogą. Dla Showmaksa zrobiłem „Rojsta", w TVN wyreżyserowałem cztery odcinki drugiej serii „Odwróconych".
W „Pocztówkach z republiki absurdu" i w „Rojście" mierzył się pan z czasem komunizmu. Frapowały pana atmosfera tamtego okresu, siermiężna codzienność, zwyrodnienie klasy politycznej. Akcja „Rojsta" toczyła się w specyficznym momencie – między stanem wojennym a Okrągłym Stołem. Był pan wtedy dzieckiem. Skąd to zainteresowanie?
Lata 80. jawią mi się jako bardzo mroczny okres. Czas zalęknienia. To znakomite tło dla kryminału noir. Ja zresztą nie chciałem pokazywać współczesności. Wolałem przefiltrować świat przez swoją wyobraźnię, a właśnie odskok do innej epoki pozwala oderwać się od codzienności. Początkowo „Rojst" miał być filmem fabularnym, ale producenci, do których się zwracałem, pukali się w głowę: „Po co te lata 80.? To bardzo zwiększa budżet. Wszystko, co wymyśliłeś, mogłoby się wydarzyć dzisiaj". Minęło kilka lat, powstały seriale „Stranger Things", „Dark" i nagle wszyscy zwariowali na punkcie lat 80. No i wystartowaliśmy z serialem.
Już wtedy, podobnie jak w „25 latach niewinności", łączył pan gatunki. W „Rojście" popularny kryminał zderzył pan z niebanalną diagnozą społeczną i historyczną. W serialu znalazł się m.in. temat mało popularny i trudny: skrzętnie ukrywanej tajemnicy – relacja, co działo się po wojnie z niemieckimi mieszkańcami Ziem Zachodnich.
Nikt z dziennikarzy nigdy tego wyciągnął, nie skomentował. A mnie się to wydawało interesujące, miałem nadzieję, że zacznie się na ten temat dyskusja. Tło społeczne czy obyczajowe jest dla mnie bardzo ważne. Próbuję opowiadać o ludziach i czasach, w których żyli.
W „Rojście" miał pan przed kamerą gwiazdy kilku pokoleń – od Andrzeja Seweryna do Dawida Ogrodnika. W „25 latach niewinności" matkę gra genialna Agata Kulesza, ale jednak główną rolę zaoferował pan aktorowi mało znanemu.
Od początku uważałem, że Tomka powinien zagrać aktor o nieznanej powszechnie twarzy. Długo go szukałem. Dostałem też sporo tzw. self-tape'ów, na których aktorzy nagrali sceny z filmu. Oglądałem te taśmy dwa dni. Materiał od Piotra Trojana włączyłem drugiego dnia wieczorem, trochę zmęczony. I nagle poraziło mnie. Już wiedziałem, że mam Komendę. Po zdjęciach próbnych, gdy zagrał wspólną scenę z Agatą Kuleszą, miałem pewność, że to właściwy wybór. Nie czułem ani przez sekundę lęku, że Piotr nie podoła tej roli. Wiedziałem, że stanie się on wyzwaniem dla doświadczonych, znakomitych aktorów, którzy będą mu partnerować. Że wyciągnie z tej roli maksimum. Nie myliłem się. Piotr wspaniale się przygotował, był pełen poświęcenia, dla naszego filmu pomiędzy pierwszym a drugim okresem zdjęciowym schudł dziesięć kilogramów. To jest wybitnie utalentowany, a jednocześnie mądry i wrażliwy aktor.
W Koszalinie czy podczas warszawskiej premiery obejrzał pan pewnie „25 lat niewinności" z publicznością. Czy myślał pan, że coś chciałby pan w filmie zmienić?
Nie obejrzałem go z publicznością... To byłby dla mnie zbyt duży stres. A odpowiadając na pani pytanie: jeszcze za wcześnie na taką refleksję. Pewnie za rok, dwa będę zdolny do analizy na chłodno, na razie cieszę się z każdej sekundy tego filmu.
Moje pytanie było trochę prowokacyjne. Oglądając „25 lat niewinności", miałam wrażenie, że to materiał na serial. Wiele wątków można rozwinąć. Matki, rodziców ofiary, policjanta i prokuratorów, którzy walczyli o jego uniewinnienie, pewnie również adwokata i tych, którzy go wsadzili do więzienia.
To prawda, że do filmu fabularnego musiałem bardzo wiele wątków, ogromnie interesujących, pominąć lub zminimalizować. Więc nie wiem – może kiedyś taki serial powstanie. Na razie chcemy, żeby film trafił do publiczności.
Wierzy pan, że to się uda w czasie pandemii?
Tak, wierzę, że ten temat przyciągnie ludzi do kina. Że widzowie będą chcieli zobaczyć tę historię.
Myślałam o czymś innym: nie boimy się zakopiańskich Krupówek, Monte Cassino w Sopocie, wesel i osiemnastek, ale kina wciąż się nie zapełniają. Zdecydowaliście się na premierę w bardzo trudnym czasie.
Ludzie przyzwyczajają się do życia z wirusem. Nie wiadomo, ile ta pandemia potrwa. Nie wiadomo, kiedy można by było ten film pokazać bezpiecznie. Za miesiąc? Za rok? Poza tym widzowie nie chodzą do kina także dlatego, że nie mają na co. Mam więc nadzieję, że „25 lat niewinności" przyciągnie widzów. Może to myślenie życzeniowe, ale przecież reżyserowi wolno marzyć.