Najpierw mocne szarpnięcie. Potem poczucie, że coś zatrzymało moją rękę w górze. Zanim tam spojrzałem, miałem przez chwilę przed oczami piłkę, która w ciągu kilku chwil z szarej zrobiła się czerwona. Wokół niej szybko rosła kałuża krwi. Ręka było ciągle wyciągnięta jak struna i jakby przyklejona do metalowej poprzeczki. Podskoczyłem. Musiałem pomóc sobie dłonią. Ramię było od wewnątrz kompletnie poszarpane.
Nie czułem bólu. Zerwaną tętnicę ucisnąłem kciukiem lewej dłoni i pobiegłem do domu. Po kilku chwilach przed oczami miałem ciemne plamy. Wokół głucha cisza. Czułem tylko tępe uderzenia stopami o ziemię. Wpadłem do klatki bloku. Drzwi do mieszkania rodziców były zamknięte. Jakimś nagłym przebłyskiem umysłu pomyślałem o sąsiadach. Pobiegłem piętro wyżej. Oboje byli w domu. Mężczyzna i kobieta. Ona ścisnęła mi ramię jakąś znalezioną w szufladzie gumą i owinęła rękę ręcznikami. On pobiegł na dół i odpalił burożółtą syrenę. Potem, trąbiąc przeraźliwie, wiózł mnie do szpitala. Tam czekała już ekipa ratunkowa. Ktoś w biegu zerwał mi koszulę. W chwilę potem byłem już na stole operacyjnym. Ani przez moment nie straciłem przytomności. Modliłem się, by udało się ją uratować.
Kiedy to było? Leniwy koniec lata 1980 roku. Na kilka dni przed początkiem roku szkolnego. Nie jakieś tam podwórko, na którym „harataliśmy w gałę" od rana do wieczora. Właściwie w miejscu, w którym mieszkałem, czyli na nowohuckim osiedlu, tradycyjnych podwórek nie było. W piłkę grało się między garażami, ale tylko do momentu, kiedy pojawiali się ich użytkownicy. W garażach stały skarby: mikrusy, syreny, skody, zaporożce, małe fiaty – cała ta przedziwna menażeria świata komunistycznej motoryzacji. Gdzieniegdzie za spękanymi deskami bramy od garażu lśniły nawet chromowane zderzaki fiata 125 czy radzieckiej łady. To była ekstraklasa, przynajmniej w dzielnicy, w której mieszkałem. Jeśli idzie o popękane deski bram garażowych, to mieliśmy w tym swój udział. Trudno, by po tysiącu kopnięć piłką (ale i butem) zachowały pierwotną szczelność i urodę. Specjalnie się więc nie dziwię właścicielom, że gonili gówniarzy ze szmacianką, kiedy tylko mogli. Ale byli w tym kompletnie nieskuteczni; w dni robocze większość z nich pracowała, a my lubiliśmy wracać między garaże z uporem natrętnej muchy.
Po południu było już zupełnie inaczej. Właściciele garaży wystawiali kogoś na wysuniętą czujkę (opracowali system dyżurów), a my, by znaleźć odpowiednie miejsce do kopania, ruszaliśmy w teren. Ciężko było. W parku trawniki (na każdym obowiązkowo tabliczka z zakazem deptania trawy), kobiety z wózkami, jacyś zalegający na ławkach emeryci, a od czasu do czasu przechadzający się leniwie milicjant. Wystarczyło głośniej krzyknąć bądź kopnąć piłkę w niewłaściwym kierunku, by wszystko kończyło się wrzaskiem i groźbami aresztu. Gdzie więc grać w gałę? W środku robotniczej dzielnicy nie było niezagospodarowanych przestrzeni. Zostawały zmasakrowane boiska okolicznych szkół. Kiedyś otoczone stalową siatką, z której po latach zostały głównie poszarpane kawałki drutu i wielkie jak wół dziury.
Wśród lokalnych boisk królowały te uniwersalne, na których w czasie lekcji WF (teoretycznie) grano w piłkę ręczną i koszykówkę. Mało kto jednak spośród nauczycieli wychowania fizycznego przejmował się oficjalnym programem. Dość powszechnym obyczajem było wyganianie dzieci „na boisko". Dziewczyny rozsiadały się wtedy na ławkach, a chłopcy rżnęli w piłę. Dlaczego nikomu nie chciało przyjść do głowy, że wylane asfaltem boiska do tego kompletnie się nie nadają? Jakoś nikt o tym nie myślał, dlatego liczba realnych szkód i strat była nieskończona. Wybite zęby, połamane nogi, rozkwaszone kolana, otarte łokcie – to był standard. Każdy liczył sobie te straty z osobna. Byliśmy nawet dumni jak dawni wojownicy: im więcej blizn, tym więcej chwały. Jednak prawdziwy „dziki zachód" zaczynał się po ostatnim dzwonku. Pedagodzy wracali do domów, a w pustą przestrzeń boisk wkraczali chłopcy z podwórek.