Współpraca środowisk opozycyjnych o proweniencji świecko-lewicowej z Kościołem katolickim u schyłku PRL zapowiadała, że w nowej Polsce agresywny, jednoznacznie wrogi chrześcijaństwu antyklerykalizm będzie wyłącznie domeną ludzi pokroju Jerzego Urbana, a więc polityczno-kulturowego gatunku skazanego na wymarcie. Przypomnijmy, rzecznik prasowy reżimu komunistycznego jako główny kłamca aparatu władzy był w latach 80. w polskim społeczeństwie postacią bardzo niepopularną. Trudno było więc przypuszczać, że po upadku PRL będzie odgrywał znaczącą pod względem opiniotwórczym rolę.
Stało się inaczej, i nie chodzi tu bynajmniej o perypetie Urbana w III RP. Po prostu koniec komunizmu ujawnił istotne podziały kulturowe wśród polskich elit, sięgające okresu międzywojennego, w którym wojujący z Kościołem Tadeusz Boy-Żeleński podejmował swoje kampanie na rzecz regulacji poczęć. Warto tu dostrzec dwa główne nurty antyklerykalizmu, z którym mamy do czynienia od ćwierćwiecza.
Spowiednik i penitent
Pierwszy z nich stanowią radykałowie wywodzący się zarówno z obozu komunistycznego, jak i solidarnościowego. Żądają oni „neutralności światopoglądowej" państwa, a co za tym idzie, wyrugowania Kościoła z przestrzeni publicznej. Wśród nich są weterani walk z Kościołem lat 90., występujący wtedy przeciwko powrotowi religii do szkół czy delegalizacji aborcji. To sojusznicy i spadkobiercy Urbana. Do nich dołączył – i stał się ważnym ideologiem tej grupy – Janusz Palikot.
Drugi nurt antyklerykalizmu jest umiarkowany. Nic w tym dziwnego, skoro zapoczątkowała go wywodząca się z „Solidarności" warszawska i krakowska inteligencja związana z „Gazetą Wyborczą" i „Tygodnikiem Powszechnym". Nie chciała ona bynajmniej wyeliminowania Kościoła z życia publicznego, lecz postawiła sobie za cel jego zreformowanie – aby stał się partnerem lewicowo-liberalnych kręgów w dziele modernizacji Polski. Tak należy tłumaczyć lansowanie przez „GW" duchownych katolickich – niektórzy z nich zrzucili sutannę czy habit – dających do zrozumienia czytelnikom, że tolerancja religijna i światopoglądowa jest dla katolika ważniejsza niż kościelne życie sakramentalne.
Za umiarkowanego antyklerykała można uznać Cezarego Michalskiego. Ten publicysta obecnie związany z „Krytyką Polityczną" przeszedł w ciągu minionych 15 lat znamienną ewolucję ideową. W latach 90. był zdecydowanym antagonistą „Wyborczej". Negował z pozycji konserwatywnych postulaty ruchów domagających się przywilejów małżeńskich dla par homoseksualnych. Dziś tłumaczy się często z tego w ten sposób, że w tamtych czasach w polskiej debacie publicznej dominowała liberalna lewica, a zwolennicy tradycyjnego systemu wartości byli dyskryminowani, więc wspierał słabszą stronę. Zdaniem Michalskiego potem wahadło przechyliło się w prawo i obecnie mamy do czynienia z miażdżącą przewagą konserwatywnej koalicji „zemsty Boga", której trzeba dać odpór.
Tyle że kiedy poczytamy teksty tego publicysty na portalu „Krytyki Politycznej" Dziennik Opinii, okaże się, że nie chodzi mu bynajmniej o doprowadzenie do równowagi sił. Opowiada się on za modernizacją Polski na modłę lewicowo-liberalną („równość praw społecznych i kulturowych", co oznacza między innymi poparcie dla instytucjonalizacji „związków partnerskich") – modernizacją, w której Kościół mógłby uczestniczyć, ale pod warunkiem, że zaakceptowałby świecki model państwa. Taką postawę – świadczącą o grze w jednej drużynie z „Wyborczą" – Michalski prezentuje też w wywiadzie rzece, który przeprowadził z Januszem Palikotem, pt. „Zdjąć Polskę z krzyża".