Nie. Unikam tego. Jeżeli utkwi mi w głowie jakaś „kotwica", czyli jakiś dobry i inspirujący motyw, to przy pisaniu kolejnej powieści nie będę od niego wolny.
Stąd już tylko krok od plagiatu.
Zgadza się, a jest to słowo, które brzmi strasznie dla człowieka pracującego niegdyś naukowo. Kradzież intelektualna to poważne przestępstwo, za którym powinny iść surowe kary. Niestety, nie zawsze tak się dzieje.
Pański kolega po fachu Zygmunt Miłoszewski mówił, że wszystko zostało wymyślone, a autorzy kryminałów mogą już tylko zmieniać scenografię i jeszcze bardziej komplikować fabułę.
Zgadzam się z Zygmuntem, że kryminał to gatunek wyeksploatowany. Jesteśmy w sytuacji trudnej, ale jednocześnie łatwej. Powieści kryminalne będą zawsze czytane, jeżeli oczywiście autor nie zejdzie poniżej pewnego poziomu. Jednak coraz trudniej jest zaskoczyć czytelników. Często krytycy wytykają nam, że piszemy cały czas to samo, dlatego staramy się tworzyć nowe światy i scenerie. Stąd wysyp kryminałów osadzonych w epoce faraonów, gdzie śledztwo prowadzi kapłan, albo w czasach rzymskich cesarzy czy hiszpańskiej inkwizycji. Z kolei na gruncie polskim Marcin Wroński umieścił akcję w przedwojennym Lublinie, a ja w dawnym Wrocławiu.
Druga rzecz to ciekawy i oryginalny bohater.
Główna postać musi być niezwykła, mieć nowe cechy i oryginalne zainteresowania. Na przykład u jednej z polskich pisarek policjant jest poetą, przez co odchodzi od stereotypu twardego i niewrażliwego gliniarza. Moi policjanci to ludzie o solidnym zapleczu intelektualnym. Mock i Popielski są filologami klasycznymi, a w dodatku ten drugi ma za sobą studia matematyczne. Grają w szachy, brydża, interesują się literaturą starożytną.
Dla pisarstwa zrezygnował pan z pracy akademickiej. Z żalem rozstawał się pan z uniwersyteckim życiem?
Tak, bo przez 15 lat pracowałem jako wykładowca i była to ważna część mojego życia. Nauczałem gramatyki łacińskiej, ściślej mówiąc: językoznawstwa porównawczego. Ten przedmiot spotykał się może z niewielkim entuzjazmem u studentów, natomiast zawsze w grupie miałem kilka osób, które naprawdę były zainteresowane. Brakuje mi ich rozumiejących spojrzeń. Choć zazwyczaj to były dwie, trzy osoby spośród 30.
Przez długi czas jednak udawało się panu godzić pisarstwo z wykładaniem.
Praca akademicka opiera się na pokonywaniu kolejnych szczebli kariery naukowej. Zrobiłem doktorat, ale przede mną była habilitacja. Musiałem intensywnie pracować naukowo, a pisać kiedy? Na wakacjach. Przez parę lat prowadziłem taki podwójny żywot, aż w końcu podjąłem radykalną decyzję poświęcenia się tylko literaturze.
Kiedy prowadził pan ten podwójny żywot, słyszał pan jakieś komentarze związane z pańskimi powieściami?
Pojawiały się głosy, że sprzeniewierzyłem się kulturze wysokiej. Że oto z półki, na której stał Wergiliusz, spadłem na niższą. Tego rodzaju ironiczne uwagi docierały do mnie, choć nie na mojej uczelni.
A studenci jak reagowali na wykładowcę-prozaika?
Dwuletni egzamin z gramatyki łacińskiej u mnie to nie była prosta rzecz... Co ciekawe, zauważałem, że przed sesją egzaminacyjną lawinowo wzrastała ilość moich fanów wśród studentów, ale jestem zbyt starym wyjadaczem, by nie wiedzieć, jakimi intencjami się kierowali.
Trzyma się pan w powieściach swoich miast Wrocławia, Lwowa. Mógłby pan napisać kryminał osadzony w Warszawie?
Niestety, muszę mieć związek emocjonalny z miastem...
A o starożytnym Rzymie?
Mam związek emocjonalny. (śmiech) Warszawa jest piękna i dobrze się tu czuję, ale nie na tyle dobrze, by awansowała w moim prywatnym rankingu. Są w nim trzy miasta: Wrocław, Lwów i Darłowo. Za podium już nic nie ma.
Darłowo?
Ze względu na więzy rodzinne, wspomnienia z wakacji i urodę tego nadmorskiego miasta. Oszczędziła je wojna, ma starą zabudowę, a gdyby pan pojechał tam jesienią albo wiosną i zobaczył mgłę wdzierającą się między domy, usłyszał odległe kroki na zroszonym bruku, toby pan wiedział, że jest to idealne miejsce dla kogoś takiego jak ja, kto lubi i horrory, i kryminały.
Podobno „Lalka" to pana ulubiona powieść.
Tak, a Prus jest według mnie najwybitniejszym polskim pisarzem. To wspaniale skonstruowana opowieść, z suspensem, punktami kulminacyjnymi. Psychologicznie bardzo bogata. Nawet złapałem się na tym, że używam pewnych rozwiązań charakterystycznych dla Prusa.
A Sienkiewicz? Czy jest „klasykiem polskiej ciemnoty i nieuctwa", jak to napisał Roman Pawłowski w „Gazecie Wyborczej"?
W tej wypowiedzi pobrzmiewają nuty ideologiczne. Ja jestem od tego wolny. Bardzo cenię Sienkiewicza jako pisarza. Czytałem Trylogię z zachwytem jako dwunastolatek, nawet zacząłem wymyślać postacie różnych łotrzyków. Kto wie, czy to nie był sygnał zapowiadający moją przyszłość. Sienkiewicz, jak widać, odegrał sporą rolę w uformowaniu mnie jako pisarza.
Ostatnio pojawiła się informacja, że Agnieszka Holland będzie kręcić serial na podstawie serii o Mocku.
Agnieszka Holland wyreżyseruje pierwszy odcinek, a scenariusz piszą twórcy skandynawskiego serialu „Most na Sundzie". W przyszłym roku mają ruszyć zdjęcia, a w roli komisarza Mocka ma wystąpić znany europejski aktor.
Czy mógł pan jako autor zapewnić sobie minimum wpływu na powstający obraz?
Sprzedałem prawa do ekranizacji wiele lat temu, a w umowie nie było takiego punktu. Godzę się z tym, ale jednocześnie sądzę, że mój literacki materiał dostali do rąk znakomici fachowcy. Zrobią z nim to, co jest konieczne, by przetłumaczyć książkę na film. A w dodatku mam dżentelmeńską umowę, że wizja scenarzystów nie będzie odbiegała od mojej. Czyli że na przykład nie zmienią Eberhardowi Mockowi płci.
Byłby to już drugi przypadek, bo w filmowej wersji „Uwikłania" Miłoszewskiego Szacki stał się Szacką.
Wierzę, że producenci dotrzymają słowa. Będę miał scenariusz do wglądu, przeczytam go, ale to nie znaczy, że jeśli coś oprotestuję, to serial nie będzie realizowany.
Po pańskim optymizmie można się domyślać, że prace nad serialem idą pełną parą.
Jestem z natury optymistą. Dotyczy to zarówno tego projektu, jak i poważniejszych spraw, takich jak nasze życie i świat.
Podobno kolekcjonuje pan wszystkie recenzje swoich książek.
Już nie czytam recenzji, ponieważ są one na ogół krytyczne i trochę się nimi przejmuję, jak każdy człowiek. Jednak opinie krytyków nie mają wpływu na moje życie, w przeciwieństwie do zdania czytelników. To oni wydają swoje ciężko zarobione pieniądze na moje książki. Jeżeli od nich otrzymuję negatywne recenzje lub komentarze, zaczynam myśleć i analizować. Zwłaszcza gdy takie wypowiedzi się powtarzają.
Jakie zmiany pan wprowadził pod wpływem czytelników?
Czytelniczkom na przykład brakowało wyrazistej bohaterki kobiecej, więc w powieściach o Popielskim pojawiła się postać Leokadii.
Ma pan sposób na złe recenzje, gdy już na nie trafi?
Tak jak ze wszystkim stosuję stoickie premeditatio malorum, czyli zakładam, że będzie źle. Jeżeli tak się nie staje, myślę, że się pomyliłem, ale przecież wyszło na dobre. Jeśli się okazuje, że recenzje rzeczywiście są negatywne, mówię: przewidziałem to. I godzę się z tym.