Autorzy, autorytety i autokompromitacje - rozmowa z Markiem Krajewskim

Czasem ludzie dostrzegają w moich książkach coś, czego tam po prostu nie ma. Niektórzy krytycy doszukiwali się w nich wątków mizoginicznych lub homofobicznych. Z różnych armat do mnie strzelano, zwłaszcza „Krytyka Polityczna” używała argumentów o mizoginizmie. Co na to poradzę? - mówi Marek Krajewski, pisarz.

Publikacja: 17.10.2014 02:11

Autorzy, autorytety i autokompromitacje - rozmowa z Markiem Krajewskim

Foto: materiały promocyjne wydawnictwa, Adam Golec Adam Golec

Edward Popielski mocno się zestarzał we „Władcy liczb". Czy to znak, że czas na zmianę warty wśród pańskich bohaterów?

Nic nie zabrania, żeby w jednej powieści bohater miał lat 70, a w kolejnej 40. Już stosowałem takie skoki chronologiczne. Natomiast rzeczywiście powoli będę się żegnał z Popielskim. We wrześniu 2015 r. pojawi się ostatnia powieść z nim, a potem nastąpi powrót Eberharda Mocka.

W poprzedniej powieści, „W otchłani mroku", inspirował się pan filozofią. Krążyła nawet informacja, że przez rok chodził pan na zajęcia do profesora Gadacza. Teraz podobno pół roku słuchał pan uniwersyteckich wykładów z matematyki.

Mam swoje poglądy, jak każdy. Jednak gdybym się do nich przyznał, straciłbym sympatię części czytelników

Rzeczywiście, chodziłem niegdyś na podyplomowe zajęcia do profesora Gadacza. Jednak nie dlatego, że chciałem się przygotować do książki. Wynikało to z moich zainteresowań. To nie jest tak, że wcześniej sobie planuję, że chcę napisać powieść filozoficzną, więc będę studiował tę dziedzinę. Z kolei pomysł na matematyczne wątki we „Władcy liczb" zrodził się, gdy uczęszczałem na zajęcia do Instytutu Matematycznego Uniwersytetu Wrocławskiego. Proszę sobie wyobrazić, 150 studentów, a pomiędzy nimi ja, starszy pan. Siedziałem, pilnie notowałem i uczestniczyłem w konwersatoriach. Ale powtarzam, robiłem to, żeby jakoś pogłębić swoją formację umysłową. W takich warunkach pojawił się pomysł na książkę, w której matematyka będzie uwikłana w aspekty numerologiczne czy nawet demonologiczne.

„Władca liczb" zaczyna się od tego, że w 1956 r. we Wrocławiu przypadkowe samobójstwa układają się w dziwny matematyczny wzór.

Nie jest to żadna wysublimowana koncepcja. To prosta historia, która wyszła spod ręki matematyka amatora, czyli mojej. Intryga polega na tym, że są miejsca we Wrocławiu, które mają charakterystyczne współrzędne geograficzne. Jeżeli te współrzędne obok siebie zestawimy, tworzą one przemienny ciąg. Więcej nie zdradzę.

Kiedyś stwierdził pan nawet, że gdyby nie był filologiem klasycznym i pisarzem, to najchętniej zostałby nauczycielem matematyki. To ciekawe, bo czarny charakter we „Władcy liczb" zachowuje się właśnie jak psychopatyczny belfer od matematyki.

Tak, on próbuje przemocą odcisnąć piętno na świecie i ludziach. Ale też nie przesadzajmy z tą matematyką. W mojej powieści występuje ona w wersji lekkostrawnej. Tym samym pragnę uspokoić wszystkich moich czytelników, którzy na sam dźwięk słowa „matematyka" dostają gęsiej skórki.

Niektórzy krytycy zarzucali panu, że zrobił pan z Popielskiego rusofoba i żołnierza wyklętego. Już tylko krok, by stał się pan „prawicowym pisarzem".

Gdy pisarz wyda książkę, jakiegokolwiek byłaby gatunku, to staje się ona bezbronna. Trafia do czytelników i recenzentów. Jednocześnie zaczyna nabierać własnych znaczeń i rozpoczyna odrębne życie. Czasem ludzie dostrzegają w moich książkach coś, czego tam po prostu nie ma. Niektórzy krytycy doszukiwali się w nich wątków mizoginicznych lub homofobicznych. Z różnych armat do mnie strzelano, zwłaszcza „Krytyka Polityczna" używała argumentów o mizoginizmie. Co na to poradzę? Książka żyje własnym życiem. Nie mam na to wpływu. Com napisał, tom napisał.

Mówi pan, że jest z natury człowiekiem ostrożnym. Jaką największą nieostrożność może popełnić autor kryminałów?

Mógłby zaangażować się w polityczne debaty. Staram się skrzętnie ukrywać poglądy polityczne z prostego powodu. Jestem autorem literatury popularnej. Żyję z pisania, a moje książki kupują różni ludzie. Jeśli przyjmiemy, że Polska jest pęknięta na pół, to mam czytelników po obydwu stronach linii demarkacyjnej. Mam swoje poglądy, jak każdy. Jednak gdybym się do nich przyznał, straciłbym sympatię części czytelników. Autor kryminałów, podobnie jak aktor, dostarcza ludziom rozrywki i powinien dbać o to, żeby się nie zdradzać z poglądami przed swoją publiką.

To bardzo sensowne, ale w Polsce taka opinia to jednak rzadkość.

Niektórzy autorzy nie muszą o to dbać, ich powieści zdecydowanie mówią o zaangażowaniu politycznym. Wtedy czyta ich jedna albo druga strona. Ja jestem człowiekiem, który chce się podobać wszystkim, choć zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe.

To duża pokusa, by stać się tzw. medialnym autorytetem?

Artysta, wypowiadając się na tematy filozoficzne, egzystencjalne, polityczne, może wcale nie mieć o tym pojęcia. Gdy usłyszą to jego odbiorcy, mogą pomyśleć: o czym on mówi? Co on wie? W ten sposób łatwo o autokompromitację. Takie uczucie mnie prześladowało, gdy usłyszałem pewnego dobrego aktora, który krytykował polską rzeczywistość polityczną. Za głowę się chwytałem. To było żenująco amatorskie, nacechowane ogromnymi emocjami i najzwyczajniej w świecie głupie.

Wychodzi na to, że uważnie śledzi pan życie publiczne.

Nie angażuję się aż tak namiętnie, żeby z rana wstawać i włączać serwis informacyjny. Szkoda mi czasu. Ale na przykład bardzo pilnie śledzę kryzys ukraiński. Mam z naszymi wschodnimi sąsiadami bardzo dobre kontakty. Kiedy bywałem we Lwowie, spotykałem się z przejawami sympatii i życzliwości. Nie tylko jako pisarz, ale również jako Polak. To było niezwykle wzruszające, gdy na targach książki na Ukrainie co drugi czytelnik przyznawał się do polskich korzeni. Dlatego tak przeżywam tę sytuację.

Jest pan specjalistą od fikcji, choć mówi się, że dzisiaj nadeszła epoka reportażu i nic już nie trzeba wymyślać.

Do niedawna uważałem, że rzeczywistość jest nudna i nieciekawa. Twierdziłem, że ciekawe jest tylko to, co wymyślone. Ludzie często mi mówili: „Proszę pana, gdybym ja panu opowiedział o moim życiu, to pan by dopiero napisał z tego książkę... ". Kiedyś w końcu poprosiłem starszą panią o taką opowieść. Okazało się, że nie było w niej nic, co mogłoby zaciekawić czytelnika. Ale nie uważam już, że tylko fikcja jest interesująca. Zmieniłem zdanie pod wpływem pracy ze znajomym medykiem sądowym Jerzym Kaweckim. Książka ukaże się w styczniu pod tytułem „Umarli mają głos". To będzie 12 historii, z którymi mój współautor zetknął się na stole sekcyjnym, a jego ekspertyzy były kluczowe dla śledztw. Przetworzyłem te historie i stworzyłem z nich opowiadania.

Spytany kiedyś o to, czym dla pana jest szczęście, odpowiedział pan, że świętym spokojem.

To skrót myślowy. Dla mnie święty spokój to zgoda na rzeczywistość. Przystosowanie się do niej. Jeżeli uznaję, że rzeczywistość płynie dobrym nurtem, a tak uważam, to chciałbym, żeby moje życie było dopływem tej rzeki. Nie szarpię się z rzeczywistością. Jestem spokojnym człowiekiem, który rzadko reaguje impulsywnie.

To świat nie jest kłębowiskiem żmij i nie zmierza ku zagładzie? Po autorze czarnych kryminałów spodziewałbym się większego pesymizmu.

Nie dorabiam do pisania kryminałów wyższych celów. Są filozofowie, którzy twierdzą, że kryminał prowadzi do pocieszenia człowieka. Na początku historii mamy chaos i zbrodnię, a na końcu świat jednak wraca w swoje koleiny, bo zło zostaje ukarane. Nie wiem, czy tak jest, ale jeśli ci filozofowie mają rację, bardzo bym się cieszył.

Która cecha Popielskiego jest panu najbliższa?

Racjonalizm. Moje książki podkreślają wielką wartość racjonalnego namysłu nad światem.

Jedna z bohaterek mówi o Popielskim: „To jeden z nielicznych dżentelmenów o przedwojennych manierach. Zdystansowany i wstrzemięźliwy. Typ angielski. Nie ma już takich dzisiaj na świecie!". Taki jest pański ideał?

To wzór dżentelmena, do którego powinien dążyć każdy mężczyzna. Wstrzemięźliwy, kurtuazyjny wobec kobiet, o nienagannych manierach. Nieużywający grubych słów, chyba że w męskim gronie. Nie mówię, że taki jestem, ale na pewno chciałbym być.

Pana bohaterowie lubią korzystać z życia. Dobry alkohol, jedzenie, kobiety, elegancja. Czy taki „rys sybarytyzmu", jak sam pan kiedyś to określił, cechuje również pana?

Rzeczywiście jestem smakoszem i przywiązuję wagę do ubioru. Jednak nie cenię tylko wykwintnych dań, bo smakuje mi też chleb ze smalcem. Dalej już jest mniej podobieństw. Jestem abstynentem. Palenie rzuciłem, a od sześciu lat biegam trzy razy w tygodniu po osiem kilometrów. Lubię żyć zdrowo i jestem wybredny pod każdym względem.

Czyta pan książki kolegów i koleżanek albo ogląda filmy kryminalne?

Nie. Unikam tego. Jeżeli utkwi mi w głowie jakaś „kotwica", czyli jakiś dobry i inspirujący motyw, to przy pisaniu kolejnej powieści nie będę od niego wolny.

Stąd już tylko krok od plagiatu.

Zgadza się, a jest to słowo, które brzmi strasznie dla człowieka pracującego niegdyś naukowo. Kradzież intelektualna to poważne przestępstwo, za którym powinny iść surowe kary. Niestety, nie zawsze tak się dzieje.

Pański kolega po fachu Zygmunt Miłoszewski mówił, że wszystko zostało wymyślone, a autorzy kryminałów mogą już tylko zmieniać scenografię i jeszcze bardziej komplikować fabułę.

Zgadzam się z Zygmuntem, że kryminał to gatunek wyeksploatowany. Jesteśmy w sytuacji trudnej, ale jednocześnie łatwej. Powieści kryminalne będą zawsze czytane, jeżeli oczywiście autor nie zejdzie poniżej pewnego poziomu. Jednak coraz trudniej jest zaskoczyć czytelników. Często krytycy wytykają nam, że piszemy cały czas to samo, dlatego staramy się tworzyć nowe światy i scenerie. Stąd wysyp kryminałów osadzonych w epoce faraonów, gdzie śledztwo prowadzi kapłan, albo w czasach rzymskich cesarzy czy hiszpańskiej inkwizycji. Z kolei na gruncie polskim Marcin Wroński umieścił akcję w przedwojennym Lublinie, a ja w dawnym Wrocławiu.

Druga rzecz to ciekawy i oryginalny bohater.

Główna postać musi być niezwykła, mieć nowe cechy i oryginalne zainteresowania. Na przykład u jednej z polskich pisarek policjant jest poetą, przez co odchodzi od stereotypu twardego i niewrażliwego gliniarza. Moi policjanci to ludzie o solidnym zapleczu intelektualnym. Mock i Popielski są filologami klasycznymi, a w dodatku ten drugi ma za sobą studia matematyczne. Grają w szachy, brydża, interesują się literaturą starożytną.

Dla pisarstwa zrezygnował pan z pracy akademickiej. Z żalem rozstawał się pan z uniwersyteckim życiem?

Tak, bo przez 15 lat pracowałem jako wykładowca i była to ważna część mojego życia. Nauczałem gramatyki łacińskiej, ściślej mówiąc: językoznawstwa porównawczego. Ten przedmiot spotykał się może z niewielkim entuzjazmem u studentów, natomiast zawsze w grupie miałem kilka osób, które naprawdę były zainteresowane. Brakuje mi ich rozumiejących spojrzeń. Choć zazwyczaj to były dwie, trzy osoby spośród 30.

Przez długi czas jednak udawało się panu godzić pisarstwo z wykładaniem.

Praca akademicka opiera się na pokonywaniu kolejnych szczebli kariery naukowej. Zrobiłem doktorat, ale przede mną była habilitacja. Musiałem intensywnie pracować naukowo, a pisać kiedy? Na wakacjach. Przez parę lat prowadziłem taki podwójny żywot, aż w końcu podjąłem radykalną decyzję poświęcenia się tylko literaturze.

Kiedy prowadził pan ten podwójny żywot, słyszał pan jakieś komentarze związane z pańskimi powieściami?

Pojawiały się głosy, że sprzeniewierzyłem się kulturze wysokiej. Że oto z półki, na której stał Wergiliusz, spadłem na niższą. Tego rodzaju ironiczne uwagi docierały do mnie, choć nie na mojej uczelni.

A studenci jak reagowali na wykładowcę-prozaika?

Dwuletni egzamin z gramatyki łacińskiej u mnie to nie była prosta rzecz... Co ciekawe, zauważałem, że przed sesją egzaminacyjną lawinowo wzrastała ilość moich fanów wśród studentów, ale jestem zbyt starym wyjadaczem, by nie wiedzieć, jakimi intencjami się kierowali.

Trzyma się pan w powieściach swoich miast Wrocławia, Lwowa. Mógłby pan napisać kryminał osadzony w Warszawie?

Niestety, muszę mieć związek emocjonalny z miastem...

A o starożytnym Rzymie?

Mam związek emocjonalny. (śmiech) Warszawa jest piękna i dobrze się tu czuję, ale nie na tyle dobrze, by awansowała w moim prywatnym rankingu. Są w nim trzy miasta: Wrocław, Lwów i Darłowo. Za podium już nic nie ma.

Darłowo?

Ze względu na więzy rodzinne, wspomnienia z wakacji i urodę tego nadmorskiego miasta. Oszczędziła je wojna, ma starą zabudowę, a gdyby pan pojechał tam jesienią albo wiosną i zobaczył mgłę wdzierającą się między domy, usłyszał odległe kroki na zroszonym bruku, toby pan wiedział, że jest to idealne miejsce dla kogoś takiego jak ja, kto lubi i horrory, i kryminały.

Podobno „Lalka" to pana ulubiona powieść.

Tak, a Prus jest według mnie najwybitniejszym polskim pisarzem. To wspaniale skonstruowana opowieść, z suspensem, punktami kulminacyjnymi. Psychologicznie bardzo bogata. Nawet złapałem się na tym, że używam pewnych rozwiązań charakterystycznych dla Prusa.

A Sienkiewicz? Czy jest „klasykiem polskiej ciemnoty i nieuctwa", jak to napisał Roman Pawłowski w „Gazecie Wyborczej"?

W tej wypowiedzi pobrzmiewają nuty ideologiczne. Ja jestem od tego wolny. Bardzo cenię Sienkiewicza jako pisarza. Czytałem Trylogię z zachwytem jako dwunastolatek, nawet zacząłem wymyślać postacie różnych łotrzyków. Kto wie, czy to nie był sygnał zapowiadający moją przyszłość. Sienkiewicz, jak widać, odegrał sporą rolę w uformowaniu mnie jako pisarza.

Ostatnio pojawiła się informacja, że Agnieszka Holland będzie kręcić serial na podstawie serii o Mocku.

Agnieszka Holland wyreżyseruje pierwszy odcinek, a scenariusz piszą twórcy skandynawskiego serialu „Most na Sundzie". W przyszłym roku mają ruszyć zdjęcia, a w roli komisarza Mocka ma wystąpić znany europejski aktor.

Czy mógł pan jako autor zapewnić sobie minimum wpływu na powstający obraz?

Sprzedałem prawa do ekranizacji wiele lat temu, a w umowie nie było takiego punktu. Godzę się z tym, ale jednocześnie sądzę, że mój literacki materiał dostali do rąk znakomici fachowcy. Zrobią z nim to, co jest konieczne, by przetłumaczyć książkę na film. A w dodatku mam dżentelmeńską umowę, że wizja scenarzystów nie będzie odbiegała od mojej. Czyli że na przykład nie zmienią Eberhardowi Mockowi płci.

Byłby to już drugi przypadek, bo w filmowej wersji „Uwikłania" Miłoszewskiego Szacki stał się Szacką.

Wierzę, że producenci dotrzymają słowa. Będę miał scenariusz do wglądu, przeczytam go, ale to nie znaczy, że jeśli coś oprotestuję, to serial nie będzie realizowany.

Po pańskim optymizmie można się domyślać, że prace nad serialem idą pełną parą.

Jestem z natury optymistą. Dotyczy to zarówno tego projektu, jak i poważniejszych spraw, takich jak nasze życie i świat.

Podobno kolekcjonuje pan wszystkie recenzje swoich książek.

Już nie czytam recenzji, ponieważ są one na ogół krytyczne i trochę się nimi przejmuję, jak każdy człowiek. Jednak opinie krytyków nie mają wpływu na moje życie, w przeciwieństwie do zdania czytelników. To oni wydają swoje ciężko zarobione pieniądze na moje książki. Jeżeli od nich otrzymuję negatywne recenzje lub komentarze, zaczynam myśleć i analizować. Zwłaszcza gdy takie wypowiedzi się powtarzają.

Jakie zmiany pan wprowadził pod wpływem czytelników?

Czytelniczkom na przykład brakowało wyrazistej bohaterki kobiecej, więc w powieściach o Popielskim pojawiła się postać Leokadii.

Ma pan sposób na złe recenzje, gdy już na nie trafi?

Tak jak ze wszystkim stosuję stoickie premeditatio malorum, czyli zakładam, że będzie źle. Jeżeli tak się nie staje, myślę, że się pomyliłem, ale przecież wyszło na dobre. Jeśli się okazuje, że recenzje rzeczywiście są negatywne, mówię: przewidziałem to. I godzę się z tym.

Edward Popielski mocno się zestarzał we „Władcy liczb". Czy to znak, że czas na zmianę warty wśród pańskich bohaterów?

Nic nie zabrania, żeby w jednej powieści bohater miał lat 70, a w kolejnej 40. Już stosowałem takie skoki chronologiczne. Natomiast rzeczywiście powoli będę się żegnał z Popielskim. We wrześniu 2015 r. pojawi się ostatnia powieść z nim, a potem nastąpi powrót Eberharda Mocka.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów