Nie chodzi o prawdę

Polscy rewizjoniści przejawiają silną chęć zepsucia Polakom ich historii. Zabrania im poczucia dumy. ?Chcą się zemścić na narodzie za brak odpowiedniego stopnia antykomunistycznego radykalizmu.

Publikacja: 24.10.2014 01:20

Nie chodzi o prawdę

Foto: ROL

Historyczny rewizjonizm ma niejedno źródło. Bywa, że jest efektem zbyt długiego i ścisłego związania nauki z jakimś paradygmatem. Sytuacji, w której badaczy ogranicza zbyt wiele tabu. Granic, których nie wolno przekroczyć pod groźbą ostracyzmu, zwichnięcia kariery naukowej.

Taka była sytuacja historyków niemieckich w okresie funkcjonowania republiki bońskiej. Przyczyną był zrozumiały zestaw kompleksów, wynikających z ogromu nazistowskich zbrodni. A także z uwarunkowań politycznych, spowodowanych z jednej strony faktem stworzenia Bundesrepubliki przez aliantów na gruzach hitleryzmu, a z drugiej – nigdy niegasnącymi w ciągu tych 40 lat pokusami zagrania w jakąś skomplikowaną grę z Rosjanami.

Pod koniec lat 80. zmienił to dopiero tzw. Historikerstreit, czyli wojna domowa niemieckich historyków, których część odważyła się zacząć mówić rzeczy dotąd niebywałe – np. że zbrodnie bolszewizmu można uznać za równe zbrodniom hitleryzmu.

Czy obecną polską falę rewizjonizmu można porównać z tym przykładem? Moim zdaniem – nie. Jeśli bowiem chodzi o okres II wojny (inaczej, niestety, jest z historią już zupełnie najnowszą, świadczą o tym perypetie Pawła Zyzaka), to wbrew twierdzeniom „rewizjonistów", lubiących stroić się w piórka męczeńskie, problemy, które napotykali rzecznicy kontrowersyjnych poglądów (jak np. prof. Paweł Wieczorkiewicz), nie przybierały skali, która by na to pozwalała.

Bywają jednak również inne źródła rewizjonizmu.

Rożestwienski ?pod Cuszimą

Odejdźmy na moment od historiografii i publicystyki historycznej. W Rosji niezwykle popularne jest pisarstwo z dziedziny historii alternatywnej. Półki w księgarniach są zawalone powieściami tego rodzaju. A jedna z wielkich serii historii alternatywnej wychodzi pod nagłówkiem: „Rosja zasługuje na lepszą przeszłość". Admirał Rożestwienski zwycięża Japończyków pod Cuszimą. Kołczak pokonuje bolszewików. Trockiemu nagle zmienia się osobowość i w efekcie Związek Radziecki staje się rajem na ziemi. Tak czy inaczej – Rosja unika najstraszniejszych horrorów, jakimi poczęstował ją XX wiek, a w dodatku staje się najpotężniejszym mocarstwem świata, którego wszyscy inni nie tylko się boją, ale i mu zazdroszczą.

Z historycznym rewizjonizmem bywa podobnie. Również w Polsce. Często wynika on z wściekłości na to, że nasza historia jest pasmem klęsk. To rodzi pokusę poszukiwania drogi do „zmiany historii". Dobrze to rozumiem; sam tak odczuwam.

Pierwszy tą drogą poszedł jeszcze w latach 60. Jerzy Łojek. Uznał, że powstanie listopadowe nie tylko mogło być wygrane, ale wręcz – jak powiedział w jednym z wywiadów – „nie mogło nie być wygrane, i trzeba było z polskiej strony ogromnych wysiłków, żeby je przegrać". Był w tym niezwykle konsekwentny. Szanse na zwycięstwo widział nie tylko na początku powstania, ale nawet wtedy, kiedy już Paskiewicz szturmował szańce Warszawy. Według Łojka czynił to „rozpaczliwie"...

Łojek bronił też tezy, iż pod koniec XVIII wieku realne było ocalenie niepodległości, bo w otoczeniu Katarzyny istnieli podobno dygnitarze nieskłonni do agresji wobec Polski. Ale przede wszystkim jako pierwszy sformułował – już w latach 80. – tezy, które legły u podstaw obecnej „wojny publicystów". Że należało sprzymierzyć się z Hitlerem, razem z nim pokonać ZSRR, by w końcu makiawelistycznie dokonać przewrotu przymierzy, wraz z zachodnimi aliantami zadać Niemcom śmiertelny cios.

Różny był stopień realizmu wizji Łojka. Najważniejsza jest jednak jego konsekwencja, i już ona sama zdradza mentalne nastawienie profesora. Łojek widział szanse (czasem niemal pewność) przekucia w zwycięstwo nie jednej polskiej klęski, tylko w zasadzie wszystkich, którymi się zajmował. Ta okoliczność bardzo zmniejsza moim zdaniem wiarygodność jego tez. Wskazuje bowiem, że nad powinnością badacza triumfowała w nim wściekłość na naszą historię. I żarliwe pragnienie jej odmienienia.

Łojek nie konfabulował...

Ale zarazem Łojek był naukowcem. Pracował na źródłach. Znajdował nowe. Znał się na rzemiośle. I przede wszystkim: nie konfabulował, nie tworzył wytrychów do uprawdopodobnienia własnych teorii w sposób sprzeczny z prawdą o epoce i jej logiką. A o obecnych rewizjonistach nie da się tego powiedzieć.

Tytułem przykładu: Łojek uważa, że ówczesne polskie elity de facto sabotowały wysiłek zbrojny Królestwa w czasie wojny 1830–1831. Dlaczego tak czyniły? Według Łojka z przyczyn klasowych. Po prostu bały się, że zwycięstwo nad Rosją możliwe będzie tylko za cenę takiego uaktywnienia mas plebejskich i mieszczaństwa, że po wiktorii już nie dadzą się one zagonić na poprzednie miejsce w drabinie społecznej i rola dotychczasowych elit zostanie radykalnie zredukowana. Więc już lepiej, żeby Polski nie było...

Nie ma tu miejsca na dyskusję, czy ta teza Łojka jest słuszna. Ważne jest coś innego. Prawdziwa czy nie, nie jest ona absurdalna psychologicznie czy socjologicznie. Odwrotnie – jest dobrze osadzona w realiach epoki. W wielkim strachu przed stanem trzecim, w którym w całej Europie żył od ścięcia Ludwika stan pierwszy. A więc Łojek, nawet jeśli nie miał racji, nie stawiał hipotezy kontrfaktycznej.

Niestety, inaczej jest na przykład z Rafałem Ziemkiewiczem. Tytułem przykładu – dla spójności wywodu musi on zadać sobie pytanie, czym była spowodowana samobójcza jego zdaniem polityka przedwrześniowych władz. I stawia hipotezę – otóż sanacja celowo eskalowała konflikt z Niemcami, bo był on jej potrzebny, żeby nie stracić władzy. Żeby zwycięstwem potwierdzić w oczach narodu prawo do rządzenia.

Na pozór – intelektualna kalka z Łojka. Ale tylko na pozór. Bo każdy, kto zna się choć trochę na latach 30., wie, że w tym okresie piłsudczycy absolutnie nie potrzebowali tego rodzaju potwierdzenia. Opozycja im nie zagrażała. Nie mieli poczucia depopularyzacji. Odwrotnie – notowali sukcesy, coraz skuteczniej przejmowali młodą część obozu narodowego, byli pyszni i zadufani w sobie. Powodów do strachu przed opozycją subiektywnie nie mieli, a więc nie mieli też powodu, by bronić się przed nią w tak samobójczo ryzykowny sposób.

Ziemkiewicz – w odróżnieniu od Łojka – tworzy tu więc hipotezę kontrfaktyczną. I nie jest to jedyny tego typu przykład. Polscy „rewizjoniści" doby obecnej są, ujmujmy to eufemistycznie, dość nonszalanccy intelektualnie.

Silna pokusa

Napisałem wyżej, że przyczyną  popadnięcia w „historyczny" rewizjonizm jest często żarliwa chęć odwrócenia ex post nieszczęść, które spadły na nasz kraj. ?I często tak jest, ale bywa, że przeplata się to z motywacjami gorszymi.

Jedną z nich można oddać słowami „tacy parszywi Polacy nie zasługują na taką bohaterską przeszłość". Kiedy się bardzo, bardzo nie lubi Polaków obecnych, kiedy traktuje się ich określeniami podobnymi do słowa „robactwo", kiedy postrzega się ich jako odrażającą krzyżówkę pańszczyźnianych fornali ze zdegenerowaną szlachtą, która chyba tylko dlatego ginęła w powstaniach, że przywykła do ryzykanctwa w Monte Carlo, to taka pokusa musi być silna.

Albo wtedy, kiedy całą swoją duszą potępia się obecnych Polaków za brak odpowiedniego stopnia radykalizmu. Za to, że w większości wolą Polskę nie do końca zdekomunizowaną. Za to, że jakoś sobie żyli w PRL, w duchu pogardzanego „polrealizmu". Że nie byli skłonni ulec hasłom twórcy tego epitetu, Józefa Mackiewicza, i nie spalili się wszyscy w ogniu zbrojnej antykomunistycznej rebelii. Że nie pojęli, iż lepiej, by cały naród zginął, niż miałby stracić duszę.

Albo jeśli gardzi się nimi za światopoglądową letniość. Za zbytnie uleganie „cywilizacji śmierci".

Tak, we wszystkich tych przypadkach można odczuwać silną chęć zepsucia Polakom ich historii. Zabrania im poczucia dumy. Dla zemsty po prostu....

Albo jeżeli chce się za pomocą historii sformułować program polityczny. Jeśli tak naprawdę traktuje się ją jako narzędzie. Jeśli nie liczy się dla nas historyczna prawda (cóż to zresztą jest, przecież każdy ma swoją narrację...), tylko społeczny efekt.

Sam Ziemkiewicz w czasie zorganizowanej przez Fundację Republikańską dyskusji z Piotrem Zarembą powiedział mniej więcej coś takiego: w tym wszystkim chodzi o to, że współczesny Polak odrzuca prawicę, bo ta jest dla niego kulturowo nieakceptowalna. Nieakceptowalna przede wszystkim dlatego, że związana z odrzucanym według Ziemkiewicza przez większość społeczeństwa modelem patriotyzmu. Jest to rzekomo „patriotyzm wariacki". Ale jak się stworzy „nowy patriotyzm", odpowiadający Polakom takim, jak postrzega ich Ziemkiewicz, to wreszcie na tę nową prawicę zagłosują.

– Od wielu lat w badaniach, jakie cechy przypisuje się poszczególnym politykom, jest jeden polityk, który zwycięża w klasyfikacji, kto jest największym patriotą: Jarosław Kaczyński – mówił Ziemkiewicz. – To niekwestionowany sukces, natomiast nie przekłada się on na wyborcze zwycięstwo. Jak pokazują wybory, to nie jest droga do serc Polaków. Model patriotyzmu oparty na legendzie II wojny światowej jest nieatrakcyjny dla większości. To zrozumiałe, bo 90 procent społeczeństwa to społeczeństwo plebejskie, któremu usiłuje się wtłoczyć mit szlachecki. Anachroniczny jest model patriotyzmu, który wy (czyli rzekomo oponenci „rewizjonistów") głosicie: kochajcie nasz kraj, bo jest problemem. Polska prawica od 1989 roku żyje w złudzeniu, że to społeczeństwo z Sienkiewicza. Albo się pogodzimy, jak Jarosław Marek Rymkiewicz, z tym że większość Polaków się nie liczy i j...ł ich pies, albo musimy się zastanowić nad polską duszą i na nowo sformułować jej tożsamość.

Te pomysły wydają mi się kompletnie sztuczne i świadczące o kompletnym oderwaniu ich twórcy od rzeczywistości, w tym również tej społecznej. Naprawdę prawica wzywa do szarż na czołgi? Naprawdę lemingi myślą przede wszystkim o historii? I to determinuje ich wybory polityczne? Naprawdę czynnikiem oddalającym ich od prawicy są kwestie patriotyzmu, i to w kontekście historycznym? Naprawdę nie lubią Kaczyńskiego, bo ten wielbi powstańców?

Przecież to jest niedorzeczne. Owszem, można postawić hipotezę, że jedną z przyczyn odrzucania  prawicy jest fakt, iż sugeruje ona, że ojczyzna to coś poważnego, coś, co czegoś od obywatela wymaga. Ale przecież tradycyjny endecki patriotyzm też zawierał podobne przesłanie. Również „zmodernizowany" patriotyzm ziemkiewiczowski musiałby je uwzględniać, inaczej stałby się patriotyzmem bezobjawowym.

Ziemkiewicz kładzie ogromny nacisk na narodowy egoizm, na potrzebę walki o narodowe interesy. Czy jednak przypadkiem właśnie ta walka i jej akcentowanie (nie czysto teoretyczne, tylko praktyczne jej przejawy) nie jest ważniejszą przyczyną odrzucania prawicy przez tę część Polaków, o których Ziemkiewiczowi chodzi, przekonywanych przez głównonurtowe media, że są to kategorie nieaktualne i wręcz kompromitujące, niż kwestia stosunku do tradycji insurekcyjnej? Będąca jednak – w odróżnieniu od walki o narodowe interesy, postrzeganej jako „kompromitowanie się na europejskich salonach" – czymś dość abstrakcyjnym, odczuwalnym i zauważalnym jedynie przez elity?

Pomińmy jednak wszystkie absurdy tego myślenia, bo znacznie ważniejsze jest, iż Ziemkiewicz odkrył tu swą rzeczywistą motywację. Znowu ktoś chce „uczyć Polaków myśleć poprawnie i bez alienacji", na razie bez pomocy obcych bagnetów. Nie o prawdę historyczną tu chodzi, tylko o jakąś nową „pierekowkę dusz".

Czemu służącej? Czy w tym wszystkim nie chodzi o stworzenie intelektualnego zaplecza dla jakiejś nowej siły politycznej? Siły pozornie niezwykle radykalnej, ale dzięki zaszczepieniu jej specyficznego „pragmatyzmu" (wzdragam się, używając tego słowa, bo polityka przecież powinna być pragmatyczna, ale tu pragmatyzm służy po prostu jako zasłona dymna dla trochę innego pojęcia: oportunizmu. Oportunizmu służącego nie tyle zbiorowości, ile tej nowej elicie) łatwej do przesterowania na tory jak najbardziej zgodne z interesem establishmentu III RP?

Podobne podejrzenia były już snute wcześniej. Nasuwały je m.in. dziwne wojny, toczone przez środowisko „rewizjonistów" z obrońcami Ukrainy (ta postawa dominuje przecież wśród tych, którzy musieliby ustąpić miejsca nowej elicie...). Szczerą wypowiedzią w siedzibie Fundacji Republikańskiej Ziemkiewicz uprawdopodobnił takie interpretacje.

Mimo megalomanii

W metodzie intelektualnej, jaką stosują „rewizjoniści", jest pewien podstawowy błąd. Kilka tygodni temu, w rocznicę zakończenia Powstania Warszawskiego, pisałem w „Rzeczpospolitej": „Kiedy nie wiesz, która strona ma słuszność w jakimś sporze, to bezpieczniej przyznać rację tym, którzy używają argumentów prostszych i bardziej związanych z weryfikowalnymi faktami".

Przepraszam za ten cytat z samego siebie. Ale jest on potrzebny, bo zastosowanie tego samego założenia, które w tamtym tekście doprowadziło mnie do wniosku, że decyzja o wywołaniu powstania była błędna, teraz przywodzi mnie do przekonania, że postanowienie polskich władz z 1939 roku o odrzuceniu niemieckich propozycji i pójściu na wojnę było trafne.

I to mimo tego, że zarazem uważam, iż nie tylko te władze, również opozycja i, niestety, również prawie całe ówczesne polskie społeczeństwo były wówczas ogarnięte chorobliwą megalomanią. Że szczerze wierzono w polską mocarstwowość. Że ostatni ambasador II RP w Moskwie Wacław Grzybowski, który pod koniec 1938 roku mówił, że ZSRR właśnie pada, „problem rosyjski dojrzewa", i troszczył się już zapobiegliwie tylko o to, by Polska nie musiała dzielić się w pokonanej Moskwie wpływami z Niemcami, był, niestety, w jakimś zakresie reprezentatywny dla sporej części ówczesnych polskich elit. I że te nastroje, ta megalomania miały jakiś wpływ na decyzję o niezgodzie na oferty Hitlera i wojnie.

Tylko że zarazem – paradoksalnie – była to decyzja słuszna.

Rewizjoniści popełniają błąd charakterystyczny dla intelektualistów, którzy analizując coś, miewają niezdrową tendencję do niedostrzegania, pomijania najważniejszych, „najgrubszych" faktów. Właśnie dlatego, że są one najbardziej widoczne. A więc znane. A więc zajmowanie się nimi nie przyniesie intelektualiście tego, czego pragnie – to znaczy opinii bycia oryginalnym. Więc wolą nie dostrzec słonia, bo słoń jest za bardzo oczywisty.

Dwa wielkie słonie

Rewizjoniści, zastanawiając się nad decyzjami podejmowanymi przez polski rząd w 1939 roku, prześlizgują się niewidzącym spojrzeniem po co najmniej dwóch ogromnych słoniach.

Chodzi, po pierwsze, o fakt, że choć i z obecnej, i z ówczesnej perspektywy Francji i Anglii Polacy mogliby wiele zarzucić, to zarazem spośród mocarstw mogących wpłynąć na bieg wydarzeń w naszej części Europy tylko te państwa nie pozostawały z naszym krajem w sytuacji trwałego antagonizmu. Tylko one nie miały wobec Polski roszczeń ani nie były podejrzane o dybanie na jej niepodległość.

Trudno uznać tę okoliczność za nieistotną. Zgoda na niemiecki atak na Zachód – do czego w pierwszym etapie sprowadziłyby się międzynarodowe efekty przyjęcia przez Warszawę propozycji Hitlera i do czego z bezpiecznego dystansu dekad wzywają Becka i Rydza „rewizjoniści" – oznaczałaby zgodę na możliwość wyeliminowania z gry jedynych podmiotów, które mogłyby i być może chciałyby nam pomóc. Zgodę na to, że pozostaniemy sam na sam z dwoma potężnymi drapieżnikami.

No dobrze, powiedzą rewizjoniści, ale przecież oni nam nie pomogli.

Istotnie, nie pomogli. Tylko że to wiemy teraz. A rewizjoniści starają się zasugerować, że to wtedy było oczywiste. Otóż – i to jest słoń numer dwa – wcale nie było. Odwrotnie.

Józef Beck już po wrześniu, zastanawiając się nad przyczynami klęski, stwierdził, że takiego zachowania sojuszników nie sposób było przewidzieć, bo przecież uderzenie na Niemcy leżało w tak oczywisty sposób w ich interesach... Trudno nawet i dziś zakwestionować logikę jego rozumowania.

Owszem – mogły być elementy niepewności dotyczące ich zachowania. Ale jednak większość elementów układanki, z której w warszawskim MSZ, na Zamku czy w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych konstruowano sobie przyszłość, pasowała do obrazka, w którym alianci atakują Niemcy, bo wiedzą że muszą to zrobić, póki te jeszcze toczą wojnę na Wschodzie.

Po 1939, a zwłaszcza po 1940 roku Francja stała się w Polsce przedmiotem tak silnej pogardy (w naszych czasach w środowiskach prawicowych, do których należą „rewizjoniści", wzmocnionej jeszcze ogólnym obrzydzeniem dla gejowsko-pacyfistycznego Zachodu), że tylko z trudem jesteśmy w stanie dostrzec, że przed Wrześniem tak wcale nie było. W ówczesnej opinii Francja to był najbitniejszy żołnierz świata. To był kraj, który 20 lat wcześniej wygrał wojnę światową, a przedtem prowadził ją z gigantyczną determinacją. Francja wzbudzała podziw, nie wzgardę.

I nawet pomimo francuskiej bierności we Wrześniu tak było dalej, aż do końca „dziwnej wojny". Jeszcze na początku tego roku, gdy trwała wojna w Finlandii, a alianci przygotowywali na północy Skandynawii interwencję antyradziecką, na Kremlu bardzo bano się takiej ewentualności.

Stalin tak się wtedy obawiał Anglii i Francji (czyli przede wszystkim Francji, bo Wielka Brytania nie miała wtedy imponujących sił lądowych), że w trakcie negocjacji pokojowych nieoczekiwanie oddał Finom zajęty już przez Armię Czerwoną fiński region Petsamo, oddzielający wtedy ZSRR od Norwegii. Tak się lękał ataku aliantów, którzy wtedy właśnie szykowali desant w północnej Norwegii...

Jeśli jeszcze rok po pozostawieniu przez aliantów zachodnich Polski na pastwę Niemców potężny Stalin z takim respektem odnosił się do siły Francji i Anglii, i do ich determinacji, to czy polskim przywódcom podejmującym decyzje na początku 1939 roku można czynić zarzut, że postrzegali te kraje podobnie...?

Moim zdaniem nie można. Ale nie mam złudzeń – rewizjonistów nie przekonam. Ani do porzucenia prezentystycznego, czyli ahistorycznego, sposobu postrzegania tamtych czasów, ani w ogóle do niczego. W tym sporze tamtej stronie wcale bowiem nie chodzi o prawdę. Co stwierdzam zupełnie bez satysfakcji.

Autor jest publicystą tygodnika „w Sieci"

Historyczny rewizjonizm ma niejedno źródło. Bywa, że jest efektem zbyt długiego i ścisłego związania nauki z jakimś paradygmatem. Sytuacji, w której badaczy ogranicza zbyt wiele tabu. Granic, których nie wolno przekroczyć pod groźbą ostracyzmu, zwichnięcia kariery naukowej.

Taka była sytuacja historyków niemieckich w okresie funkcjonowania republiki bońskiej. Przyczyną był zrozumiały zestaw kompleksów, wynikających z ogromu nazistowskich zbrodni. A także z uwarunkowań politycznych, spowodowanych z jednej strony faktem stworzenia Bundesrepubliki przez aliantów na gruzach hitleryzmu, a z drugiej – nigdy niegasnącymi w ciągu tych 40 lat pokusami zagrania w jakąś skomplikowaną grę z Rosjanami.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków