Droga tej książki na rynek jest prawie tak samo nietypowa jak zdarzenia w niej opisane. Andy Weir zaczął pisać „Marsjanina" w roku 2009, skończył trzy lata później, ale powieść nie wzbudziła zainteresowania agentów literackich. Wobec tego umieszczał poszczególne rozdziały na swojej stronie internetowej, zyskując pokaźne grono zwolenników. Pod naciskiem fanów Amazon zrobił wersję powieści na czytniki – ta edycja wywindowała „Marsjanina" na szczyt listy najlepiej sprzedających się tytułów science fiction (35 tys. egzemplarzy w ciągu trzech miesięcy). To zwróciło uwagę wydawców papierowych i Weir sprzedał prawa do publikacji książkowej za sumę sześciocyfrową. Książka ukazała się na początku 2014 roku; prawie natychmiast ruszyły prace nad wersją filmową, która ma być gotowa pod koniec 2015 roku, a reżyserem został nie kto inny jak Ridley Scott, znany z wielu dokonań w kinie SF. Sądzę, że w decyzji o ekranizacji pomógł sukces słynnego „Apolla 13", a poniekąd i „Grawitacji", pokazujących podobnie katastroficzne sytuacje.
Ciernista droga „Marsjanina" na rynek świadczy o tym, że w dzisiejszych czasach nawet wybijające się dokonanie nie ma automatycznie zapewnionej edycji. Recenzenci albo się na nim nie poznali, albo – co bardziej prawdopodobne – nie wróżyli sukcesu kasowego debiutantowi, który opisał walkę o przetrwanie astronauty pozostawionego przez kolegów na Marsie na pewną śmierć. Jestem pewien, że nadmiar szczegółów technicznych został początkowo uznany za obciążenie powieści (ach, nasz wybredny czytelnik tego nie wytrzyma!), podczas gdy w istocie jest to jej największy walor.
Żeby umieścić Marka Watneya na Marsie praktycznie bez szans na przeżycie, autor sprokurował zbieg okoliczności: oto w niedalekiej przyszłości wyprawa Ares 3 tuż po lądowaniu dostaje się w okropną burzę i musi się ewakuować z planety. Mark, dźgnięty fragmentem anteny jak dzidą, ma rozerwany skafander, jest ciężko ranny i sam – koledzy odlecieli, uznając go za zmarłego. Odzyskuje przytomność; łączności z Ziemią nie ma, ale wyprawa pozostawiła sprzęt, zapasy paliwa, wody i tlenu, a także żywności. Z tym przyjdzie mu zaczynać beznadziejną walkę o przetrwanie.
Czerwony piach
Powieść zaczyna się jako pamiętnik Watneya: nieszczęsny astronauta uważa, że Mars usiłuje go zabić. Przymusowy pobyt zamienia się w konfrontację człowieka z planetą, jego umysłu i woli ze ślepą, bezosobową siłą, która nie zna litości. Ale Mars ma pecha: Watney, ostatni w hierarchii na statku, jako inżynier pokładowy jest kosmiczną złotą rączką, zna się na technice, a każdy nowy problem traktuje jako zadanie inżynierskie. Nie rozdziera szat, nie wygraża pięścią marsjańskiemu niebu, tylko przystępuje do pracy według dobrze obmyślonego planu. Żeby nie szło mu zbyt łatwo, Weir nieustannie wynajduje nowe testy, a stawką każdego z nich jest dla Watneya utrata życia. Weir sam pracuje jako inżynier programista, ale mocno interesuje się astronautyką, jego wiedza o technice rakietowej, teorii lotów i procedurach kosmicznych jest bardzo szczegółowa i bodaj bez zarzutu. W całej powieści natrafiłem na nieliczne wątpliwe sytuacje, o których można by dyskutować. W obfitującej w fanatyków kosmosu Ameryce pojawią się pewnie prace na temat wiarygodności technicznej „Marsjanina", jak to miało miejsce przy innych okazjach, ale jestem spokojny, że Weir tę próbę przejdzie pozytywnie.
Opinie, które już widziałem, zestawiają Watneya z Robinsonem na bezludnej wyspie. Nic bardziej mylnego. Jakże komfortowa wydaje się bezludna wyspa w porównaniu z Marsem! Robinson miał pod dostatkiem ciepła (Mars: minus 60 stopni), powietrza i wody, pozostawało się starać o żywność, która rosła na drzewach lub biegała po wyspie. Watney musi sobie wszystko zorganizować. Kilkakrotnie znajduje się w sytuacjach beznadziejnych, ale zawsze znajduje rozwiązanie.