Pomysł wydawał się świeży i naprawdę intrygujący. Joanna Bator, pisarka specjalizująca się w portretach wrażliwych i skrzywdzonych kobiet, postanowiła poszukać śladów zaginionej Sandry Valentine. Wyzwanie wydawało się tym większe, że ostatni raz Amerykankę widziano na Sri Lance (wciąż bardziej znanej u nas jako Cejlon), na tytułowej „wyspie łzie", niemal ćwierć wieku temu. Do tego zaprosiła na tę wyprawę wybitnego fotografa Adama Golca.
Zanim jednak wybrała się w podróż, postanowiła wytłumaczyć czytelnikowi przyczyny, dla których zainteresowała się tym właśnie przypadkiem. I to również wydawało się ciekawe. Bo po pierwsze, zauważyła, że życiowe ścieżki zaginionej oraz jej samej się przecinały. Po drugie, rozmyślanie o dramacie Sandry Valentine stało się ucieczką narratorki (bo choć podobieństw do autorki jest dużo, to o ile rozumiem, osoba opowiadająca nie jest Joanną Bator) od własnych problemów, przede wszystkim nieuleczalnej melancholii czy może raczej depresji. Po trzecie, okazało się, że zagubiona młoda kobieta, która „zniknęła bez śladu", na wyspie o kształcie łzy, była (jest?) fizycznie podobna do autorki książki. „Zniknęła bez śladu" – te właśnie słowa, które prześladują poszukującą, wydają się dobrym punktem wyjścia dla pasjonującej opowieści. I to tym bardziej że zaraz na początku swojej wędrówki narratorka podsuwa jeszcze jeden trop. Przypomina mianowicie, że Sri Lanka, czyli ówczesny Cejlon, to miejsce, w którym Witkacego dopadł „bzik tropikalny". To tam chciał sobie „palnąć w łeb" z powodu kobiety, którą zawiódł i doprowadził do samobójstwa, a może po prostu nie mogąc wytrzymać tego, że świat wygląda właśnie tak, jak wygląda. Zwłaszcza w nieziemskim upale, który dla przybyszów znad Wisły był trudny do zniesienia. Liczba mnoga w poprzednim zdaniu nie jest błędem, jako że Witkacy podróżował w towarzystwie, i to nie byle jakim, bo razem ze swoim najbliższym przyjacielem Bronisławem Malinowskim. Tym samym, który wkrótce napisze „Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji" i stanie się ojcem założycielem antropologii kulturowej.
Melancholia
Na Sri Lance „Bronio i Stasio", jak pisze o nich Bator, rozstaną się raz na zawsze. Jeden popłynie do Australii i na wyspy Oceanii, drugi wróci do Zakopanego. Co się wtedy stało między nimi, nie wiadomo. Można jedynie snuć domysły, tak jak robiła to w głośnej książce „Lord Nevermore" szwedzka pisarka Agneta Pleijel. I tak jak robi to w „Wyspie łzie" Joanna Bator. Cokolwiek to było, miało kontekst (homo)seksualny czy go nie miało, nieodwracalnie zniszczyło ich więź. Od owej wyprawy z roku 1914, która dla Malinowskiego skończyła się wielką światową karierą, a dla Witkiewicza stała się tworzywem literackim, nigdy się już nie spotkali. Zresztą nie można wykluczyć, że przyjaciół poróżniły sprawy zasadnicze. Jeden ostatecznie uwierzył w naukę jako źródło wiedzy o naturze ludzkiej, a drugi przekonał się, że rozum nijak tajemnic ludzkiego bytu nie wyjaśni. Jakkolwiek by było, dzieło Malinowskiego, co celnie zauważa autorka „Wyspy łzy", to dziś klasyka światowej humanistyki, a twórczość Witkacego odchodzi w zapomnienie nawet w jego ojczyźnie. Gdyby nie słynne przedstawienie z 1997 roku, które uczyniło z Grzegorza Jarzyny gwiazdę reżyserii, tylko historycy literatury pamiętaliby, że twórcę „Nienasycenia" dopadł „bzik tropikalny".
Ciekawe? Bardzo. Ale jak to się ma do historii Sandry Valentine? Nijak. Tak jak wraz z kolejnymi rozdziałami okazuje się, że nijak mają się do niej refleksje o „smutku tropików", że zacytuję Claude'a Levi-Straussa. Nijak ma się do tego również kwestia opowieści o życiowych traumach i niespełnieniach narratorki (autorki), o przeradzającej się w depresję melancholii. W zasadzie nie bardzo wiadomo, dlaczego snuje ją akurat w plenerach Sri Lanki, bo równie dobrze mogłaby to robić w warszawskim, a może nawet lepiej wałbrzyskim, blokowisku. Po przeczytaniu trzystu stron o Sandrze Valentine, która „zniknęła bez śladu", wiemy dokładnie tyle samo co przed rozpoczęciem lektury.
Ani esej, ani Ludlum
Oczywiście, ta wyprawa śladami zaginionej mogłaby być np. podróżą do jądra ciemności, jak u Conrada. Są tu tropy, które mają nas poprowadzić w tę właśnie stronę, ale i one wiodą donikąd. Obiecujący literacki pomysł z mrocznym bliźniakiem, Doppelgaengerem, wobec podobieństwa narratorki do poszukiwanej można by rozwinąć w pasjonującą opowieść, ale i na to nie decyduje się Bator w „Wyspie łzie". W rezultacie nie decyduje się na nic. Nie jest to opowieść o życiowych traumach, bo pisarka (narratorka) nie chce się do końca obnażyć, choć te fragmenty, które zamieszcza, są przejmujące. Ani historia zaginionej Sandry, bo poza jednym zdumiewającym zbiegiem okoliczności (choć i tu można się zastanawiać, czy to nie figura literacka) niczego na jej temat w książce nie znajdziemy.
Nie mamy tu też materii na klasyczną powieść, bo brakuje zwrotów akcji i przekonujących bohaterów. Nie jest to też erudycyjny esej. W pewnym momencie pojawia się nawet intrygujące nawiązanie do światowego superbestsellera „Jedz, módl się, kochaj" Elizabeth Gilbert, również rozgrywającego się w egzotycznych plenerach. A sugestia, że to prześmiewcza wersja tej kiczowatej i nieprawdopodobnej historii, wydaje się naprawdę ożywcza, ale i ten wątek nie zostanie rozwinięty. Książka rozłazi się więc na wszystkie strony, nie zbliżając czytelnika do żadnej konkluzji w żadnej kwestii, do żadnej puenty którejkolwiek z wielu rozpoczętych historii. Jedyną skończoną kompozycją są tu świetne zdjęcia Adama Golca, który czy to autorce towarzyszył, czy też przejechał jej śladami po Sri Lance.