Tuż przed Dniem Zakochanych do księgarń trafił „Piękny drań" amerykańskiego duetu, kryjącego się pod pseudonimem Christina Lauren, wielki międzynarodowy bestseller, gdzie opisy scen erotycznych stanowią mniej więcej połowę książki. A jeśli ktoś spojrzy na listy sprzedaży, to znajdzie tam kolejne tomy cykli: Jodi Ellen Malpas („Ta noc", wcześniej „Ten mężczyzna"), Sylvii Day („Dotyk Crossa"), Irene Cao („Trylogia zmysłów") czy K. Bromberg („Driven"). A wkrótce zapewne na top wróci, i to w wielkim stylu, trylogia „Pięćdziesiąt twarzy Greya" E.L. James, bez której nie byłoby tego wszystkiego. Ekranizacja właśnie weszła do kin na całym świecie, również w Polsce. I można być niemal pewnym, że stanie się gigantycznym sukcesem. Podobnie jak książka, o której napisano już tyle, że chyba nie ma sensu kolejny raz rozwijać tego wątku.
Postmodernistyczny Kopciuszek
Dla porządku przypomnijmy tylko podstawowe fakty. Cykl Eriki Leonard, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko autorki, sprzedał się w grubo ponad 100 milionach egzemplarzy. A nikogo nie zaskoczy, jeśli dzięki filmowi pobije kolejny rekord sprzedaży. Zwłaszcza że mówimy o jednym z najważniejszych produktów Hollywood ostatnich lat. Na obraz, którego akcja toczy się głównie w łóżku, wydano jakieś 50 milionów dolarów, kampania reklamowa trwa od miesięcy, a zainteresowanie jest rekordowe.
Tymczasem mówimy o książeczce napisanej na poziomie średnio utalentowanego licealisty, opowiadającej historię o Kopciuszku (studentka literatury Anastasia Steele) i księciu (miliarder Grey), jaką czytaliśmy setki razy. I tylko jeden jedyny element jest tu zaskakujący, że mianowicie tę parę łączy relacja sadomasochistyczna. Mimo to trylogii E.L. James nie nazwałbym pornografią, raczej literaturą erotyczną. Choć słowo „literatura" to w tym przypadku pewne nadużycie. Bo ze sztuką słowa nie ma wiele wspólnego.