Plus Minus: Od Niemiec po Koreę Południową – świat z utęsknieniem czeka na przejęcie sterów rządu Stanów Zjednoczonych przez Joe Bidena. Te nadzieje się spełnią czy też nowy prezydent stanie przed takimi wyzwaniami wewnętrznymi, że sprawy międzynarodowe zejdą dla niego na drugi plan?
Joe Biden ma ogromne doświadczenie w polityce światowej, choćby z czasów, gdy był przewodniczącym komisji spraw zagranicznych Senatu czy wiceprezydentem. Doskonale wie zatem, jak bardzo poza granicami Ameryki go potrzebują. Ale jeszcze lepiej wie, że Donald Trump, choć brakiem kompetencji doprowadził do uśmiercenia przez covid 250 tys. Amerykanów i nie potrafił zapobiec najgłębszemu załamaniu gospodarki od kryzysu lat 30. XX wieku, dostał ponad 70 mln głosów i o mało nie wygrał tych wyborów. Nie ma więc dziś dla Bidena rzeczy pilniejszej, niż przywrócić jedność narodu, godność, jaka przysługuje każdemu niezależnie od koloru skóry. Wszystko inne będzie temu podporządkowane. Inaczej trumpizm szybko wróci.
Ameryka wraca do okresu izolacjonizmu?
Owszem, Stany będą teraz skoncentrowane na sobie jak nigdy od okresu międzywojennego. Ale to jest proces, który nie zaczyna się wraz z Bidenem. W tym kierunku szedł przecież już Trump. Wycofał nasze wojska z Afganistanu, zakończyłby ten proces także w Syrii, gdyby nie opór generalicji. Sekretarz stanu Mike Pompeo sygnalizował, że cały nasz kontyngent powinien opuścić także Irak, a w Bagdadzie należy zamknąć naszą ambasadę. Na szczęście tego nie zrobiono, bo to postawiłoby Bidena w niezwykle trudnej sytuacji, z Irakiem będącym zasadniczo przybudówką Iranu. Taki izolacjonizm forsował jednak także Bernie Sanders, to popularny koncept również wśród wyborców demokratów.
Ameryka umyje ręce od problemów międzynarodowych?