Fajnolobbyści zawsze w tle

Przez lata najwięcej na grupy nacisku wydawały przemysły farmaceutyczny, chemiczny, paliwowy czy finansowy. Na początku lat 20. nastąpiła zmiana. Na pierwsze pozycje wskoczyły korporacje technologiczne.

Publikacja: 30.05.2025 14:40

Fajnolobbyści zawsze w tle

Foto: mat.pras.

Książka Sylwii Czubkowskiej „Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem” ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Znak, Kraków 2025

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Trochę ponad 100 lat temu amerykański prezydent Woodrow Wilson miał powiedzieć, że „w Waszyngtonie tak się roi od lobbystów, że wystarczy rzucić cegłą w dowolnym kierunku, by któregoś trafić”. Jeśli wziąć pod uwagę oficjalne dane dotyczące liczby lobbystów w Brukseli, rzucanie cegłą mogłoby się naprawdę źle skończyć. W unijnym Rejestrze służącym przejrzystości figuruje obecnie 12,5 tysiąca organizacji zatrudniających łącznie około 50 tysięcy osób.

Piotr Czarnowski, legenda polskiego PR‑u i założyciel pierwszej w Polsce agencji public relations, nazywanej zresztą First PR, uśmiecha się, słysząc te wyliczenia. „Na dwa lata przed wejściem Polski do UE uznaliśmy, że to dobry moment, by też się pojawić w Brukseli i również tam zaoferować klientom nasze usługi. Jawnie i zgodnie z zasadami. Oczywiście zarejestrowaliśmy się w Transparency Register. Szybko przyszło rozczarowanie. Po pierwsze tym, że polskie firmy nie chciały w Brukseli porządnego lobbingu, tylko organizowania eventów i zakrapianych imprez, idealnych do zakulisowych działań. A po drugie tym, jak wygląda ten «cywilizowany» lobbing i co pokazują unijne statystyki” – opowiada mój rozmówca.

Czytaj więcej

„Kruszenie świata. Podróż do Iranu”: Beludżystan jest na końcu świata, wszyscy go mają gdzieś

Czarnowski w swoim warszawskim gabinecie przy ulicy, nomen omen, Belgijskiej ma sporo gadżetów związanych z lotnictwem. Mówi, że samoloty od zawsze były jego pasją, ale niestety nigdy nie zrobił licencji pilota. Jest za to kopalnią anegdot i wiedzy o lotnictwie. Podobnie jak o mechanizmach działania lobbingu. Lobbing w Brukseli nazywa „dwupoziomowym”. Jeden poziom jest jawny i dość dobrze zdefiniowany, opisany prawem, regułami, kolorami wejściówek do Parlamentu Europejskiego. Drugi, mniej widoczny, w dużej mierze uprawiają byli urzędnicy państwowi albo nawet unijni, którzy po rozstaniu z posadą w instytucjach zostają jednak na miejscu. „I chyba nie stanowi specjalnego zaskoczenia, który z tych lobbingów jest faktycznie skuteczny?” – pyta retorycznie PR‑owiec.

Ciągną w swoją stronę kołdrę regulacji

By zapanować nad rosnącą armią konsultantów, doradców, ekspertów i prawników dobijających się do polityków i urzędników, powstał przy KE wspomniany Rejestr służący przejrzystości, w którym lobbyści, jeżeli chcą mieć oficjalny dostęp do unijnych instytucji, mają obowiązek się rejestrować, podając nazwy klientów, obszary działania, źródła finansowania, liczbę zatrudnianych pracowników, w tym lobbystów, jeśli rzecz dotyczy całej agencji. „Ale to jest rejestr dobrowolny. A że z czasem bardzo, ale to bardzo sformalizowano rejestrację i wbrew nazwie utajniono sporo z meandrów jego funkcjonowania, to coraz więcej lobbystów zaczęło go sobie całkiem odpuszczać” – wyjaśnia Czarnowski. W ten sposób instytucja unijna, która miała być symbolem i wcieleniem przejrzystości, prowokuje do wytwarzania fałszywego obrazu. Rośnie liczba niezarejestrowanych lobbystów, ich działania rzadziej wychodzą na światło dzienne, a transfery do lobbingu osób związanych z polityką, wojskiem, a nawet służbami specjalnymi dostały silną osłonę.

Jak to wygląda w praktyce, opowiada mi niemiecki etyk nowych technologii, profesor Thomas Metzinger, ten sam, który pracował w grupie przygotowującej założenia pozwalające na uchwalenie AI Act. Po dwóch latach mieszkania i pracy w stolicy Unii Europejskiej nauczył się, że lobbystą może się tam okazać naprawdę każdy. „Im ktoś jest milszy, im ciekawiej się z nim konwersuje, im więcej ma fascynujących opowieści, anegdot i plotek, tym większa szansa, że pracuje dla któregoś z cyfrowych gigantów. To mnie strasznie zmęczyło i zraziło. Nie byłbym w stanie wrócić do tego miasta” – mówi Metzinger o Brukseli niemal jak o siedlisku wszelkiego zła.

A przecież lobbingowa Bruksela zdaje się o wiele łagodniejsza od wspomnianego Waszyngtonu. Była komisarz Mariann Fischer Boel nazwała ją niegdyś „lobbingowym rajem”. Sami konsultanci lubią porównywać Dzielnicę Europejską do spokojnej wsi, gdzie wszyscy dbają o siebie nawzajem. Wciąż żywe są słowa June O’Keefe z grupy SEAP (Society of European Affairs Professionals, jednej z trzech najważniejszych branżowych organizacji lobbystów) sprzed prawie 20 lat, gdy brukselscy lobbyści tworzyli swój kodeks etycznych działań: „W wioseczce Bruksela reputacja jest wszystkim”.

Choć tak naprawdę w świecie lobbingu „wszystkim” jest raczej skuteczność. Osiągana za wszelką cenę. Autorzy książki „Bursting Brussels Bubble. The Battle to Expose Corporate Lobbying at the Heart of the EU” („Przebijając brukselską bańkę. Walka o ujawnienie korporacyjnego lobbingu w sercu Unii Europejskiej”) opisywali kilka lat temu wrażenia jednego z niemieckich posłów: „Dzwonią, łapią mnie na schodach, piszą codziennie setki listów. Nie da się przemknąć do wyjścia z budynku, nie napotykając lobbystów”.

I rzeczywiście, nie trzeba nawet specjalnych wycieczek po Brukseli, bo lobbyści są tam wszędzie. Już w 2004 roku lobbingowe stowarzyszenia skarżyły się, że ich pracownicy nie mieszczą się w salach obrad i muszą stać, bo brakuje miejsc siedzących. A przecież dwie dekady temu ich liczba i tak była nieporównywalnie mniejsza. W 1985 roku było formalnie zarejestrowanych 654 lobbystów, w 1992 już ponad 3 tysiące, w 2018 roku – 15 tysięcy. Przypomnijmy: w 2024 roku ta liczba oficjalnie wzrosła do 50 tysięcy. Dla porównania na początku 2023 roku zgodnie z oficjalnymi informacjami Komisji Europejskiej w Brukseli pracowało nieco ponad 32 tysiące urzędników. Czyli na jednego oficjela PE przypada obecnie półtora lobbysty.

Czytaj więcej

Wojna niewiele nas obchodzi

Ale nie tylko liczba stoi za ich skutecznością. Ważniejszą rolę odgrywa to, że lobbyści są mobilni i doskonale poruszają się zarówno w tkance miasta, jak i w tkance społecznej. Wiedzą, jakie miejsca są odpowiednikami waszyngtońskiego hotelu Willarda, dokąd chodził na papierosa amerykański prezydent Ulysses S. Grant (żona nie pozwalała mu palić w domu), za którym podążali politycy i wszyscy chcący coś załatwić. Stąd właśnie wziął się termin „lobbing”, bo w lobby Willarda w oparach dymu można było z Grantem najszybciej obgadać wszelkie interesy.

Największym i najbardziej znanym odpowiednikiem Willarda w Brukseli pozostaje Plux, czyli plac Luksemburski znajdujący się naprzeciwko Parlamentu Europejskiego. W każdy czwartkowy i piątkowy wieczór okoliczne kawiarnie i knajpki zapełniają się pracownikami urzędów, ekspertami, doradcami i lobbystami. Wystarczy się dobrze orientować w tym środowisku, by od razu wpaść na kogoś interesującego i przydatnego. Wszystko to najpierw kusiło, a potem brzydziło profesora Metzingera.

„To jest wciąż gorący czas w Brukseli. Każdy, ale to każdy, próbuje kołdrę regulacji ciągnąć w swoją stronę. Mamy więc tony analiz, wniosków, dokumenty od prawników, dokumenty od posłów. Jedno się słyszy podczas obrad Parlamentu Europejskiego, co innego pojawia się potem w propozycjach legislacyjnych, a jeszcze co innego wychodzi z komitetów i z trilogów (trilog to formuła negocjacji, w której biorą udział przedstawiciele KE, PE i Rady UE – przyp. red.). Czyste szaleństwo. A zarazem idealne środowisko dla lobbystów” – mówi Karolina Iwańska, gdy rozmawiamy w kawiarni znajdującej się właśnie przy Pluksie, zgodnie z brukselskim zwyczajem nad kawą i gofrem. „O tej porze jeszcze ludzie siedzą w biurach, ale poczekaj do wieczora, spotkasz tu każdego. Piwko, wino, kolacja i od razu atmosfera do rozmów jest inna” – śmieje się Iwańska, która, by skuteczniej wpływać na kształt kolejnych przepisów, przeniosła się z polskiej Fundacji Panoptykon do haskich organizacji pozarządowych. Najpierw była w European Center for Not‑for‑Profit Law (ENCL), a od 2020 roku pracuje w Europejskim Centrum Prawa (European Civil Liberties Network). Do Brukseli wpada co chwila. „To złudzenie, że teraz mamy już powszechnie telepracę. Najważniejsze rzeczy wciąż najlepiej załatwia się bezpośrednio, jeśli się wie, kto jest kim albo do kogo może nas skierować” – objaśnia.

Żeby jednak naprawdę poznać tkankę miasta, trzeba tu mieszkać i pracować przez lata. „A firma musi mieć odpowiedni zespół pracowników, by dotrzeć do właściwych urzędników czy posłów. Oraz zasoby finansowe, by nie tylko dobrze płacić pracownikom, ale też opłacać im mieszkania, opiekę medyczną, szkoły dla dzieci, lunche i wieczorne drinki, wejściówki na konferencje, na których można spotkać ważnych ludzi” – opowiada Czarnowski.

Do tego powinna mieć sztaby prawników przeczesujących projekty przepisów w poszukiwaniu jakichś luk, które można by wykorzystać. Powinna organizować eventy i sponsorować konferencje, by wśród panelistów znaleźli się odpowiedni ludzie. „Na to idą w Brukseli setki milionów euro. A najwięcej na takie działania wydają dziś big techy” – zauważa Bram Vranken. A wie, o czym mówi, bo właśnie jego organizacja, Corporate Europe Observatory, bada te wydatki. Wydobywa informacje z oficjalnych rejestrów lub poprzez zadawanie pytań na podstawie prawa o dostępie do informacji publicznej. Przygotowuje też specjalne podsumowania, z których wynika, że choć przez lata najwięcej na grupy nacisku wydawały przemysły farmaceutyczny, chemiczny, paliwowy czy finansowy, to niespodziewanie na początku lat 20. nastąpiła zmiana. Na pierwsze pozycje wskoczyły korporacje technologiczne.

Mówią bardzo przekonująco

Wyprzedziły wszystkich i ich przewaga cały czas rośnie. Według ostatnich danych CEO w 2023 roku sektor technologii w Brukseli wydał na lobbing łącznie 113 milionów euro (dla porównania dwa lata wcześniej było to 97 milionów). Na tę kwotę złożyło się ponad 600 firm i stowarzyszeń, ale czołówka wyraźnie oderwała się od peletonu, bo pierwsza dziesiątka firm wydała w sumie 40 milionów euro. Najwięcej: Meta (8 milionów), Apple (7 milionów), Google (5,5 miliona) i Microsoft (5 milionów). I każda z tych firm z roku na rok inwestuje w lobbing coraz więcej.

„Ale jak się spojrzy z boku, te wydatki na lobbing nie wydają się szczególnie oszałamiające, nie? Przecież to pieniądze korporacji wycenianych na biliony dolarów, mających miliardowe przychody, co chwila skazywanych za łamanie prawa, działania antykonkurencyjne, zmowy na kary sięgające setek milionów euro… A tu takie »skromne orzeszki«, jak mawiają Amerykanie. Tyle że te orzeszki im po prostu wystarczają” – ocenia Bram Vranken, z którym rozmawiam w biurze CEO, już poza europejską wioską, w trochę tańszej okolicy. Mieści się ono w przestrzeni coworkingowej, z której korzysta wiele organizacji pozarządowych. Gdy Bram proponuje mi kawę, okazuje się, że we wspólnej lodówce nie ma mleka, które nie byłoby zepsute, a światło w kuchni co rusz gaśnie. Automatyczny wyłącznik reagujący na ruch jest ustawiony na minimalny czas. Wiadomo, oszczędności. „Nakłady big techów na lobbing w porównaniu z naszymi zasobami to niebo i ziemia. Chociaż przecież nas też można by nazwać lobbystami na rzecz społeczeństwa” – wzdycha Belg.

Na wielką różnicę sił między big techami a organizacjami kontrolnymi zwracała też uwagę Claire Fernandez, dyrektorka Europejskiej Koalicji na rzecz Praw Cyfrowych (European Digital Rights, EDRi), podczas specjalnego posiedzenia Parlamentu Europejskiego pod koniec 2023 roku. „Kwota stu trzynastu milionów euro, jaką technologiczni giganci ładują w działania w Brukseli, okazuje się naprawdę duża dopiero, gdy porówna się ją z zaledwie dziesięcioma milionami euro rocznie, którymi dysponują wszystkie tutejsze NGO-sy zajmujące się prawami człowieka” – mówiła.

Czytaj więcej

„Kręgi przemocy. Morderstwo i antysemityzm w niemieckim miasteczku”: Wzięli sprawy w swoje ręce

Mniejsze środki muszą radzić sobie z brakami dużo poważniejszymi niż brak mleka do kawy. „W Corporate Europe Observatory badaniem wydatków big techów zajmuję się tylko ja. Do pracy nad poszczególnymi raportami mogę zatrudnić najwyżej jednego zewnętrznego eksperta. A pracy jest naprawdę dużo. I nie chodzi o to, że na swoje wnioski o informacje nie dostajemy odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, jesteśmy zasypywani stosami nieuporządkowanych danych źródłowych, żebyśmy musieli sami się przez nie przekopywać” – opowiada analityk.

Sytuacje, o których mówi Vranken, to nie przypadek, tylko specjalna metoda spowalniania kontrolerów, zwana openwashing, czyli „pozorną otwartością”. Zamiast udzielić pełnej i konkretnej odpowiedzi na pytanie badacza, aktywisty lub dziennikarza, zarzuca się go nieprzebraną mnogością dokumentów, informacji, pism, tak by maksymalnie utrudnić wyciągnięcie kluczowych danych. A jest przez co się przekopywać. Ostatnie lata w Brukseli to istny kołowrotek wielkich inicjatyw będących próbami uregulowania technologii. Od RODO, czyli reformy sposobu ochrony danych osobowych, która weszła w życie w 2018 roku, przez dyrektywę zmieniającą prawa autorskie z 2019 roku, po potężne akty o usługach cyfrowych i rynkach cyfrowych, uchwalone w 2022 roku. Na deser jeszcze AI Act z 2024 roku, czyli regulacje związane z rozwijaniem, wdrażaniem i użytkowaniem sztucznej inteligencji. Każdy z tych przepisów to stosy, wręcz góry dokumentów. A do tego często w różnych językach, które zresztą powodują, że te same dokumenty potrafią się między sobą niespodziewanie różnić.

Technologiczni konsultanci czy marketingowcy wcale nie sprawiają wrażenia żądnych krwi pracowników szklanych korporacji. Wręcz przeciwnie. Mówią o postępie, o równości, o innowacjach, o tym, jak wiele dobrego w świecie robią technologie, ale także o wyzwaniach. Mówią o tym, że firmy widzą swoje wady, że widzą niedociągnięcia. Mówią, jak dużo inwestują w ochronę dzieci, w demokrację, w nowe miejsca pracy, w równość, inkluzywność. I mówią bardzo przekonująco.

Rozmasowują problemy i kryzysy

Są świetnie ubrani, ale bez ostentacji. Mają budżety na mule i wino, lecz równie dobrze mogą postawić mniej zobowiązującą kawkę z gofrem. Są przystępni, są erudytami, znają się na kulturze, bez przesady jednak z tym wyrafinowaniem, oglądają te same seriale, które wszyscy oglądamy, czytają książki, o których jest głośno, mają odpowiednio ironiczne poczucie humoru. Są jak te najfajniejsze dzieciaki z liceum, każdy chciałby się z nimi kumplować. Ale bez celebryckich ambicji. Zawsze w tle.

Rozumieją ogrom wyzwań, podkreślają wagę cyfrowej higieny, konieczność ograniczania dzieciom dostępu do technologii, organizują całe konferencje na ten temat i chętnie biorą udział w panelach dyskusyjnych poświęconych rozsądnemu podejściu do cyfrowej rewolucji. Są pomocni, eksperccy, chętnie wskażą ważne tematy, warte zauważenia problemy.

O fajnolobbystach, empatycznych, nowoczesnych i lubianych mówią wszyscy, którzy zetknęli się z wpływami techgigantów.

Wspomniany już w tej książce Scott Galloway w jednym z odcinków podcastu Pilot, który współprowadzi z Karą Swisher, opowiedział o swoich kontaktach z lobbystami TikToka w Stanach Zjednoczonych i o tym, jak świetne na nim zrobili wrażenie, jacy to inteligentni, ciekawi ludzie. Szybko dodał, że mógłby się z nimi zaprzyjaźnić, gdyby nie był świadomy, że są tacy fajni służbowo. Polski rzecznik prasowy TikToka, gdyby robiono ranking fajności rzeczników, też zapewne uplasowałby się na bardzo wysokiej pozycji, tak sprawnie nawiązuje kontakty, tak chętnie pomaga w zbieraniu materiałów do artykułów. I zajmowałby ją aż do chwili ujawnienia, że w reakcji na każdą większą zamieszczoną w mediach negatywną wzmiankę o TikToku wysyła do redakcji pisma z żądaniem opublikowania polemiki albo zaprasza na miłą kawę, by wyjaśnić wszelkie „nieścisłości”.

Czytaj więcej

„Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen”: Ludzie skakali do czarnego morza niczym lemingi

Zresztą nie on jeden. Ludzie od PR-u obsługujący w Polsce firmę Amazon też lubią zaznaczać swoje istnienie. A to pogrożą dziennikarzom, jak wieloletniej dziennikarce „Gazety Wyborczej” Adrianie Rozwadowskiej, którzy za często i za krytycznie piszą o ich firmie, podjęciem kroków prawnych. A to zaoferują marchewkę. (...) gdy zbierałam materiały do tej książki i wysłałam pytania o warunki pracy w magazynach Amazona, z miejsca dostałam propozycję zwiedzenia ich magazynu w Polsce. Po kilku dniach doszła też propozycja wzięcia udziału w zorganizowanej i opłaconej przez big techa wycieczce do niemieckiego Dortmundu, gdzie mieści się kolejny magazyn Amazona. „Oni nie pozywają, nie grożą. Oni są bardzo mili. Oni rozmasowują problemy i kryzysy” – słyszę od dziennikarza, który zajmuje się technologiami od kilkunastu lat. I to jest chyba najlepsze podsumowanie.

Książka Sylwii Czubkowskiej „Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem” ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Znak, Kraków 2025

Sylwia Czubkowska

Dziennikarka specjalizująca się w technologii, zwłaszcza w cyfryzacji. Trzykrotnie była nominowana do nagrody Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Przewodniczy Radzie Fundacji Instytut Zamenhofa zajmującej się badaniami, tworzeniem analiz i kształtowaniem opinii publicznej. 

Książka Sylwii Czubkowskiej „Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem” ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Znak, Kraków 2025

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Pozostało jeszcze 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Miecz i bułat”: Krzyż i półksiężyc
Materiał Promocyjny
VI Krajowe Dni Pola Bratoszewice 2025
Plus Minus
„Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów”: Włócznie w ruch, tarcze w drzazgi
Plus Minus
„The Precinct”: Policjanci z Averno
Plus Minus
„Łowca nagród”: Kevin Bacon kontra demony
Materiał Promocyjny
Cyberprzestępczy biznes coraz bardziej profesjonalny. Jak ochronić firmę
Plus Minus
„Mountainhead”: Toksyczne bogactwo
Materiał Promocyjny
Pogodny dzień. Wiatr we włosach. Dookoła woda po horyzont