Pamiętam ten sposób mierzenia odległości z „Chłopów” Władysława Reymonta, ale jak przez mgłę kojarzy mi się też z dzieciństwa, że stosowały go jeszcze wtedy niektóre starsze panie. „Daleko to jest? – A coś ty, będzie najwyżej ze trzy dziesiątki”, albo „idzie się do nich jakieś dwa różańce”. Stałe metrum, słów i kroków, może nawet bardziej precyzyjne od innych miar odległości i czasu. Wszystkie te ścieżki i szosy, wydeptane, przechodzone w ten właśnie sposób, były jakieś inne. Tak jak inne są warszawskie chodniki, po których pędzą tabuny załatwiających niecierpiące zwłoki sprawy wagi ponadpaństwowej od krakowskich, po których zasadniczo nie ma się gdzie spieszyć. Nie chodzi nawet o prędkość; liczy się intencja, z jaką stawia się kolejne kroki – to ona zostawia po sobie ślady. Ślady po ludziach, którzy modlili się podczas chodzenia, przesuwali kolejne paciorki między palcami co określoną liczbę kroków, nie mogły być takie same jak po tych, którzy zabijają czas potrzebny na przemieszczenie się z punktu A do punktu B, słuchając muzyki czy podcastów.