Widziałem wiele takich miejsc. W pustynnych zakątkach Egiptu widziałem świątynie, które przetrwały tylko dlatego, że przysypał je piasek, a z ich wnętrza, jak z jaskiń, korzystali pasterze. W dżunglach Indochin kolosalne miejsca kultu pochłonął tropikalny las, a ich szczątki odnajdujemy wyłącznie dzięki wysiłkowi zawziętych archeologów. Po sumeryjskich zigurratach i świątyniach Babilonu pozostało ledwie trochę kurzu. Nie chciałbym, by taki los przydarzył się Kościołowi, o którym ciągle, choć z coraz większym trudem, mówię: mój Kościół. Mój, bo przydarzyło mi się żyć w czasach jego triumfu.

To był najpierw Kościół w opresji, walczący z komunizmem. Wtedy był azylem. Szukało się w nim nie tylko prawd wiary i duchowego wsparcia, ale również wolności. Odpłacał się pięknie za lojalność. Brał na siebie zarówno obowiązek duszpasterski, jak i wsparcie materialne czy intelektualne. Pamiętam, jak przez długie kwadranse wystawałem w kolejkach przy nowohuckiej Arce Pana, by kupić świeży, prosto z maszyn drukarskich egzemplarz „Tygodnika Powszechnego". Ten sam Kościół, w czasie stanu wojennego, gdy azyl znajdowali w nim dysydenci (a w kościelnych periodykach lewicowi dziennikarze), rozdawał kanapki i ciuchy z zagranicznych darów. Czy ktoś mógł wtedy pomyśleć, że po niespełna czterech dekadach tylko siedmioro na sto dzieci tak hojnie obdarowywanych w przeszłości moich rówieśników uzna ten Kościół za swój? Nie, to by się w głowie nie mieściło. Podobnie jak nie mieściłaby się w głowie dzisiejsza Polska i ścieżka, którą krocząc do niej – przeszliśmy.

Czy to tylko ścieżka porażek Kościoła? Oczywiście, że nie. Najpierw był entuzjazm. Zadławienie się wolnością. Dzięki wolności Kościół mógł się rozwijać jak nigdy. Jak grzyby po deszczu powstawały nowe świątynie, wydawnictwa, gazety, radiostacje, ba, nawet katolicka telewizja. Jednocześnie księża i hierarchowie z pokornych sług Pana stawali się z wolna bogatymi celebrytami. Wiem, że nie wszyscy, ale jakoś nadmiernie rozrastał się w świecie polskiego kleru ten model moskiewsko-bizantyjski: dużo złota, drogie samochody, najbardziej kiczowate, byle pompatyczne rezydencje i budynki kościołów. Licheń zawsze i wszędzie, by dać dobry przykład. I poprzeć stosownym cytatem: „skromnie, ale godnie!".

Gdzie i kiedy zaczęła się atrofia? Nie wiem. Trudno mi na takie pytanie odpowiedzieć, choć pęknięcia i rysy na tej fasadzie zaczęliśmy dostrzegać coraz częściej po 2005 r., tuż po pożegnaniu człowieka, który był ostatnim wspólnym autorytetem większości Polaków. Po jego śmierci dom zaczął się sypać i wyprowadzili się pierwsi lokatorzy. Czy cieszy mnie ten proces? W ogóle. Głównie dlatego, że przez 30 lat wolnej Polski nie dopracowaliśmy się świeckiej etyki życia publicznego. Wciąż mylimy ją z rozumianą w sposób religijny moralnością. Nikt przy tym nie neguje związku pomiędzy jednym a drugim, ale to jednak byty odrębne. Zarazem w kryzysie coraz mocniejszych podziałów, które nad Wisłą stały się codziennością, lepiej jest mieć choć szczątkową moralność, niż być ofiarami pustki aksjologicznej. To dla mnie oczywiste. Ale każdy zarazem przyzna, ze szczątkowa moralność to zbyt mało dla zdrowego życia narodu. Podobnie mało ważą zapewnienia, że „Kościół i tak przetrwa". Często to słyszę, przetrwał 2 tys. lat, doświadczał nie takich kryzysów jak dziś, a jednak wciąż żyje, bo za nim jest prawda wiary. Cóż odpowiedzieć? Że 2 tys. lat istnienia nie rozstrzygają o kolejnych tysiącleciach? A nawet dekadach? Wiara w Amona, Horusa czy Ptaha w świątyniach odkopywanych spod pryzm piachu miała większą ciągłość. Zanim zastąpiło ją chrześcijaństwo, angażowała serca i umysły ludzi przez ponad 30 stuleci.

Nie tak dawno suflowałem na tych łamach Kościołowi, by uczynił swym głównym przesłaniem miłosierdzie (zadbał o depozyt moralny), bo to miłość jest centrum Chrystusowego przesłania. Oczywiście, że zostałem potępiony. Ważny hierarcha pouczył mnie w urzędowym piśmie opatrzonym biskupimi pieczęciami, że misją Kościoła jest: obrona „depozytu wiary", osobowej relacji między człowiekiem i Bogiem. Zrozumiałe, tyle że taki Kościół nieczuły i abstrakcyjny, wyalienowany ze społecznej emocji, może być łatwo odrzucony. Co zresztą właśnie się wydarza wśród młodych. Czy w istocie o to chodzi? Wiara sama się obroni, bo trudno w człowieku zabić potrzebę metafizyczną. Lecz porządki religijne rozpadały się jak niszczejące, opuszczone przez ludzi budynki. Trzeba wyciągać lekcje z historii, zwłaszcza że nie wiadomo, co przed nami.