Na lotnisku Orly, oddalonym o kilkanaście kilometrów od centralnych dzielnic Paryża i ponad czterdzieści od Maisons Laffitte, nikt Marka (w 1958 r. – red.) nie wypatrywał. Zygmunt Hertz nie zdążył się przebić przez miasto i odebrał Hłaskę dopiero z dworca przesiadkowego w pobliżu placu Inwalidów. Był więc pisarz nieco zagubiony. Nie znał języków, angielski opanował zdawkowo, nawet nie komunikatywnie, z niemieckiego słownika przyswoił tylko niektóre słowa, tyle, żeby się porozumieć z Sonją, a rosyjskiego w Paryżu nikt nie rozumiał. Kilka godzin wcześniej był jeszcze w szarym, smutnym kraju, teraz wszystko wyglądało inaczej: żywe kolory, ludzie bardziej otwarci i serdeczni, miasto krzyczało wolnością. Przynajmniej pozornie. W istocie Francją targały niepokoje wywołane konfliktami kolonialnymi. Maroko i Tunezja proklamowały niepodległość, wymuszone przez Stany Zjednoczone wycofanie wojsk, które zakończyło kryzys sueski, oraz rewolucja w Algierii podzieliły społeczeństwo, doprowadzając do kryzysu oraz niebezpiecznej destabilizacji wewnętrznej. Ludzie przestali ufać rządzącym i sobie nawzajem. Animozje polityczne przenosiły się nawet do domów, skłócając najbliższe rodziny i wprowadzając klimat nieprzychylny dla przyjezdnych i imigrantów. Tak więc pod pozorem kwitnącej nowoczesności wrzało i trudno było tego nie wyczuć.
W napisanym tuż po przyjeździe liście do matki Hłasko nazywa stolicę Francji miastem goniących za pieniądzem drobnych urzędników. Nie fascynują go nawet niezliczone knajpy – i nie jest to kokieteria, przez pierwszych kilka tygodni w ogóle nie pił. Czas spędzał na obserwacji zachodniej rzeczywistości i długich rozmowach z rezydentami domu w Maisons-Laffitte. Miał tam pokoik na piętrze. Rytmem dnia znacznie odbiegał od pozostałych mieszkańców – spał do południa, pisał do późnej nocy (bądź wczesnego poranka), nie jadał ze wszystkimi. Świetnie dogadywał się za to z czarną kotką w dużym ogrodzie.
Dzięki rozległym znajomościom redaktora Giedroycia do Hłaski niemal natychmiast zaczęły spływać propozycje współpracy z całej Europy. Marek podpisał kontrakty na tłumaczenie „Pierwszego kroku w chmurach" z wydawnictwami francuskimi, włoskimi i niemieckimi. Umowa wydawnicza z Kiepenheuer & Witsch z Kolonii zakładała natychmiastową zaliczkę w wysokości dwóch tysięcy marek, co było całkiem niezłą sumą.
Już w marcu Instytut Literacki wydał w jednym tomie „Cmentarze" i „Następnego do raju". Publikacja w emigracyjnym ośrodku utworów zatrzymanych w Polsce spotkała się z natychmiastową krytyką. Paszkwile wydrukowały niemal wszystkie krajowe gazety, rozpoczynając nagonkę na pisarza. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej chwalony i hołubiony, teraz stał się wrogiem publicznym. Ton, w jakim wypowiadano się o Hłasce, najlepiej ilustrował tytuł tekstu Zbigniewa Wasilewskiego z „Trybuny Ludu": „Primadonna jednego tygodnia". Marek nazwany został zdrajcą, pozbawionym kręgosłupa łajdakiem uwiedzionym przez zepsuty kapitalizm, a jego utwory nie były już genialną syntezą rzeczywistości, lecz wyrazem moralnej degrengolady młodego pisarza, który zachłysnął się sukcesem i myślał, że może sobie pozwolić na opluwanie ludowej ojczyzny. Dziennikarze i krytycy prześcigali się w oskarżeniach, słowa „alkoholizm" i „demoralizacja" odmieniano przez wszystkie przypadki. Maria Hłasko obserwowała to przerażona.
Do Marka dotarły oczywiście wieści, że już się skończył, lecz w listach zapewniał matkę, że są mocno przesadzone. Wystosował na łamach „Kultury" replikę, w której kazał „grabarzom choć chwileczkę poczekać". Wbrew temu, o czym przekonywały krajowe periodyki, jego kariera właśnie na dobre się rozkręcała. Europa go poznała i chciała więcej. W pismach literackich demokratycznej części kontynentu ukazywały się znakomite recenzje i tłumaczenia kolejnych opowiadań. Zagraniczną prasę interesowała nie tylko twórczość Marka, lecz także historia pisarza, który uciekł przez żelazną kurtynę. Hłasko udzielał licznych wywiadów, w jednych przyjmując pozę awanturnika, w innych z kolei bardzo dojrzale opisując swoją sytuację. Szybko się zorientował, że zachodnie wyobrażenia o bloku sowieckim są dość kuriozalne: owszem, pochodziło stamtąd paru słynnych pisarzy i reżyserów, ale poza tym panuje powszechny analfabetyzm i zamordyzm. Hłasko z coraz większą irytacją dementował plotki i rozwikływał niejasności. W końcu mu się odechciało: w wywiadzie dla francuskiego „L'Express" na pytanie dziennikarza, czy kiedykolwiek zajmował się polityką, odpowiedział, że pożyczył od członka partii kilka tysięcy złotych i nie oddał. W tej samej rozmowie przekonywał, że pracował od trzynastego roku życia. Starał się do wywiadów podchodzić poważnie, ale rzadko udawało się je w takim tonie doprowadzić do końca.