Oczadziała, groźna masa ludzka niezdolna do refleksji? Tromtadracja, tuzin teorii spiskowych, bluzgi i paranoja? Taki obraz „smoleńskiego tłumu" znamy aż za dobrze, choćby z niezliczonych reportaży nadającej 24 godziny na dobę telewizji. Stał się on już dawno frazą, po który sięga każdy hejter PiS, choćby w życiu nie postawił nogi na Krakowskim Przedmieściu. Nikt jednak nie naszkicował bardziej zjadliwie tłumu kalek, demencyjnych staruszek i byłych ubeków, którzy znaleźli przystań w straży przykościelnej, niż autor wydanej przez Wydawnictwo Literackie powieści „Czarne serce".
Janusz Anderman od lat pisze o ludziach z nieufnością i z goryczą. Już kiedy w latach 80. czytałem wydany w drugim obiegu „Brak tchu" uderzała mnie przenikliwość, z jaką potrafił demaskować ludzkie zakłamanie: nie wiem, czy chował się na starszych i nowszych Francuzach, ale w pasji, z jaką zdzierał kolejne maski obłudy konspiratorów od siedmiu boleści, tchórzy, bufonów, odnajdywałem coś z Chamforta, coś z Celine'a.