Jan Maciejewski: Wieczność, czyli Godzina Owoców

Tak żyć, by ostatnie zdanie brzmiało „Aha”. „Aha” to bilet wręczony świętemu Piotrowi, to klucz do Raju. To znak, że już wie się coś takiego, dla urzeczywistnienia czego potrzebne byłoby drugie życie. A jest to wiedza tak wielka i oszałamiająca, że najlepiej, gdyby mogło się ono nigdy nie skończyć, trwało całą wieczność.

Publikacja: 24.05.2024 17:00

Jan Maciejewski

Jan Maciejewski

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Znałem kiedyś człowieka, który umarł w ciągu kilku sekund. Stał przy piecu kaflowym, dotykał go dłońmi, sprawdzając, jak wysoko zdążyło wspiąć się ciepło od płonącego w palenisku ognia. I wtedy, w jednej chwili, jego serce się zatrzymało. Powiedział tylko: „Aha, więc to tak”, i runął na ziemię.

To ostatnie zdanie może brzmieć przeróżnie. Jak wyszeptany z najwyższym wysiłkiem wyrzut, „dlaczego muszę tak cierpieć?”. Albo też innego rodzaju pretensja, „tak dobrze by było mieć jeszcze trochę czasu”, w wariancie megalomańskim à la Aleksander Macedoński, „jest jeszcze tyle do zrobienia”. Goethe prosił o więcej światła, Sokrates – żeby oddać Asklepiosowi koguta, którego był mu winien. Jest też oczywiście ta seria dowcipów od „spójrz, ten krokodyl wygląda jak żywy” czy „raz, dwa, trzy, bungee”. Ostatnie zdanie jest ważne, ważniejsze może od wszystkiego innego. Tylko nie można go sobie zawczasu wymyślić, wtedy na pewno będzie podróbką. Tak je sobie obstalować byłoby nawet swego rodzaju kradzieżą. Bo na ostatnie zdanie trzeba sobie zapracować, zasłużyć jak na zapłatę na koniec dniówki. Co do minuty, co do chwili – jego kształt i brzmienie będą odliczone co do grosza.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Ostateczne narodzenie

Jak dotąd nie słyszałem lepszego ostatniego zdanie niż to, od którego zacząłem. Mogłoby nawet być krótsze, kończyć się na „Aha” – to by moim zdaniem wystarczyło. Ale kim ja jestem, żeby innym ludziom układać ostatnie zdania. Tak miało zabrzmieć i już. A że wypowiedział je człowiek, którego kochałem i za którym tęsknię, rozszyfrowanie go traktuję od kilkunastu lat jako sposób na zbliżenie się do własnego, ostatniego zdania. Wiem bowiem, że tamto było doskonałe, ale nie rozumiem dlaczego. Przynajmniej do niedawna nie rozumiałem.

Dokładnie to samo odczuwał Tomasz z Akwinu, gdy nazywał swoją Summę Teologiczną trawą i w ostatnich miesiącach życia zamilknął. 

„Gdy artysta – niczym instrument – zostanie nastrojony, tak, że dzięki temu jest w stanie pozwolić przemówić prawdziwej rzeczywistości, jego praca się kończy”. Już TO wie, ale potrzebowałby nowego życia, w którym zdążyłby swą wiedzę urzeczywistnić. Na tym, zdaniem Béli Hamvasa, polega melancholia późnych dzieł wielkich mistrzów: zdobyć wiedzę i nie móc już z nią nic zrobić. Jeśli faktycznie byli wielcy, jeżeli nie zmarnowali życia, nie roztrwonili talentu, nie sprzeniewierzyli się powołaniu, to na koniec czują, że dopiero teraz mogliby zacząć tworzyć. I kto wie, czy tak się właśnie nie dzieje. Czy w Niebie nie wystawiają tych właściwych dramatów Szekspira – do których jego „Burza” była tylko prologiem. A chóry anielskie śpiewają te nareszcie właściwe nuty Beethovena. Cézanne już nie musi próbować, maluje nowych płócien od kopa, każde równie doskonałe jak poprzednie. Bo lepiej już się zwyczajnie nie da. Oni wszyscy na końcu już wiedzieli. Ich ostatnie zdanie brzmiało – brzmieć musiało – „Aha, więc to tak”. Wszystko, co wcześniej, było tylko próbą, szkicem, mamrotaniem, bohomazem. Dopiero teraz, na końcu, wiedzieli na pewno. Melancholia późnych dzieł to jeden z mocniejszych argumentów na rzecz życia pozagrobowego. Dokładnie to samo odczuwał Tomasz z Akwinu, gdy nazywał swoją Summę Teologiczną trawą i w ostatnich miesiącach życia zamilknął. Już wiedział, więc zrobił sobie przerwę. Dopiero po śmierci musiał zacząć pisać najprawdziwszą z prawdziwych Summ.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Atrament i krew

Tak żyć, by ostatnie zdanie brzmiało „Aha”. „Aha” to bilet wręczony świętemu Piotrowi, to klucz do Raju. To znak, że już wie się coś takiego, dla urzeczywistnienia czego potrzebne byłoby drugie życie. A jest to wiedza tak wielka i oszałamiająca, że najlepiej, gdyby mogło się ono nigdy nie skończyć, trwało całą wieczność.

Znałem kiedyś człowieka, który umarł w ciągu kilku sekund. Stał przy piecu kaflowym, dotykał go dłońmi, sprawdzając, jak wysoko zdążyło wspiąć się ciepło od płonącego w palenisku ognia. I wtedy, w jednej chwili, jego serce się zatrzymało. Powiedział tylko: „Aha, więc to tak”, i runął na ziemię.

To ostatnie zdanie może brzmieć przeróżnie. Jak wyszeptany z najwyższym wysiłkiem wyrzut, „dlaczego muszę tak cierpieć?”. Albo też innego rodzaju pretensja, „tak dobrze by było mieć jeszcze trochę czasu”, w wariancie megalomańskim à la Aleksander Macedoński, „jest jeszcze tyle do zrobienia”. Goethe prosił o więcej światła, Sokrates – żeby oddać Asklepiosowi koguta, którego był mu winien. Jest też oczywiście ta seria dowcipów od „spójrz, ten krokodyl wygląda jak żywy” czy „raz, dwa, trzy, bungee”. Ostatnie zdanie jest ważne, ważniejsze może od wszystkiego innego. Tylko nie można go sobie zawczasu wymyślić, wtedy na pewno będzie podróbką. Tak je sobie obstalować byłoby nawet swego rodzaju kradzieżą. Bo na ostatnie zdanie trzeba sobie zapracować, zasłużyć jak na zapłatę na koniec dniówki. Co do minuty, co do chwili – jego kształt i brzmienie będą odliczone co do grosza.

1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Ostatnia przysługa”: Kobieta w desperacji
Plus Minus
„Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie": Władza tłumaczyć się nie musi
Plus Minus
"Nobody Wants to Die”: Retrokryminał z przyszłości
Plus Minus
Krzysztof Janik: Państwo musi czasem o siebie zadbać
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Plus Minus
Olimpijskie boje smutnych panów