Sławomir Sikora: Zabiłem dwóch ludzi

Więzienie jest jak Wezuwiusz, który cały czas dymi i drży. W ludziach kołaczą się potworne emocje związane z życiem, niechęcią do świata. Każdy udaje kogoś, kim nie jest. Ludzie coś wymyślają, wierząc w to, co mówią - mówi Sławomir Sikora, autor "Mojego długu".

Publikacja: 25.02.2022 17:00

Sławomir Sikora: Zabiłem dwóch ludzi

Foto: WBF

Plus Minus: W pierwszych latach transformacji dwóm młodym biznesmenom dawny kolega obiecał pomoc w znalezieniu wspólników do rozkręcenia firmy. Nie znalazł, ale kazał sobie zapłacić za poświęcony czas. Naliczył odsetki, szantażował, torturował, na przywiązanych do samochodu sznurach wlókł swoje ofiary przez las. Groził, że zniszczy wasze rodziny, że pana narzeczoną porwie i sprzeda do burdelu. W 1994 roku, razem ze wspólnikiem, chcieliście prześladowcę nastraszyć. Ale doszło do brutalnego mordu. Został pan skazany na 25 lat więzienia. Ten koszmar wciąż wraca? Budzi pana w nocy?

Zostałem ułaskawiony w 2005 roku, warunkowe zwolnienie zamknęło mi się pięć lat później. Od tej pory jestem wolnym człowiekiem. Dziś jestem 57-letnim facetem. Ale rzeczywiście, im lepiej mi się wiedzie w życiu, tym gorzej dzieje się w moich snach. Kiedyś wydawało mi się, że te prawie 4 tysiące dni można po prostu wyrzucić z głowy. Nie można. Z więzienia pamięta się wszystko.

Nie da się zacząć od nowa?

Kiedy pisałem książkę „Osadzony", włączałem muzykę z lat 80. Ale gdy słyszałem Roberta Planta, Genesis czy Deep Purple, znów wracało do mnie więzienie. We Włocławku, kiedy chciałem oderwać się od rzeczywistości, puszczałem w radiowęźle właśnie tę muzykę. Dzisiaj po te nagrania nie sięgam. Ale tak naprawdę nigdy nie wiem, co obudzi we mnie traumę. To jak z alkoholizmem. Wiem, że do końca życia będę już „niepijącym więźniem".

Tamten marcowy dzień też wraca?

Nie znoszę wiosny. W marcu popełniliśmy straszliwą zbrodnię. W kwietniu umarła moja mama. Więc po lutym tylko czekam na maj. I walczę z depresją. To jest choroba chroniczna, z której się nie wychodzi. Gdy atakuje, budzę się z poczuciem, że nie mogę wstać, wyjść z domu. Leżę. Dopiero po jakimś czasie motor zaczyna pracować. Staram się tę wiosnę odczarować, ale nie udaje mi się. Cieszę się, że „Mój dług" wszedł na ekrany jeszcze w lutym.

Nie zaprosił pan na premierę filmu „Mój dług" dawnego wspólnika i przyjaciela Artura Brylewskiego.

Mamy swoje telefony, ale nie dzwonimy do siebie. Nasze drogi rozeszły się w 1994 roku, kiedy razem zamordowaliśmy dwóch mężczyzn. A przed dekadą coś się całkiem zamknęło. 5 grudnia 2010 roku minęło mi warunkowe zwolnienie, a 13 grudnia 2010 roku prezydent Bronisław Komorowski podpisał akt ułaskawienia dla Artura. Ta nasza przyjaźń z początku lat 90., potem już tylko koleżeństwo i wspólna niewola jakby się zakończyły. Nie mógłbym zaznać spokoju, dopóki Artur siedziałby w więzieniu. A gdy wyszedł na wolność, zaczęliśmy żyć swoim życiem. On ma fajną narzeczoną czy żonę, prowadzi jakiś biznes. Gdybyśmy się spotkali i spojrzeli sobie w oczy, pewnie zrobiłoby nam się źle. Zmarnowaliśmy kawał życia sobie i innym ludziom. Możemy teraz obciążać odpowiedzialnością mafijne lata 90., wadliwy skorumpowany system. Ale my to zrobiliśmy. My.

„Dług" Krzysztofa Krauze wszedł na ekrany w 1999 roku. Pan wtedy siedział w więzieniu i ten film sprawił, że pana historia zaistniała w zbiorowej świadomości. Krauze pokazał wasze udręczenie, ale i to, jak prześladowcę zabijacie. Sportretował też kompletną niewydolność systemu ścigania. To prawda, że na policji usłyszał pan: „Proszę podać nazwisko, wezwiemy, pouczymy"?

Tak, na posterunku na Jezuickiej. Kiedy Grzegorz ograbił nas już ze wszystkiego, spytałem: „Ile jeszcze mamy ci dać, żeby sprawę zamknąć?" Odpowiedział: 100 tysięcy złotych. Wyłudziliśmy te pieniądze z banku, Artur podpisał 25 lewych czeków. W zębach zanieśliśmy mu wszystko. Nie odczepił się. W 1993 roku moja mama umarła nagle na zawał serca. Rozpacz. W dniu pogrzebu, o szóstej rano usłyszałem pukanie do drzwi. Dwie policjantki wyprowadziły mnie z domu w kajdankach i zawiozły na Jezuicką. Chodziło o te czeki. Spytałem: „A gdyby to był haracz, to co? Zatrzymalibyście gościa? Dalibyście nam ochronę?" Odpowiedziała: „No, co pan, tak bywa w amerykańskich filmach. Wezwalibyśmy go i pouczyli".

Czytaj więcej

Ozon. Mistrz intelektualnych prowokacji

Widzowie, oglądając w „Długu" zbrodnię, byli po waszej stronie. Polacy usprawiedliwiali was, bo sami nie mieli poczucia bezpieczeństwa.

To prawda, nie było wtedy struktur regulujących postępowanie w sprawach zorganizowanych przestępstw gospodarczych. Instytucja świadka koronnego została wprowadzona dopiero po 1997 roku, CBŚ powstało trzy lata później. Policja bawiła się w klubach z gangsterami, najczęściej za ich pieniądze. Trudno było wierzyć w system sprawiedliwości.

Lata 90. przedstawiane są na ogół jak czas wielkich przemian i wielkich nadziei.

Przemiany są faktem. Ale przeraża mnie, że coraz częściej opowiada się o rzekomym romantyzmie tych czasów. Nikoś stał się ostatnio bohaterem filmu Macieja Kawulskiego „Jak pokochałam gangstera" z Grażyną Szapołowską w roli głównej. Słowikowa pisze książki, Masa wydaje jedną pozycję za drugą i wyrasta na idola. Ja sięgam po pióro, aby uzmysłowić czytelnikom, że to było piekło. Gangsterzy tłukli się między sobą i mordowali. Uczciwi przedsiębiorcy na skutek ich szantaży popełniali samobójstwa. Autorzy „Jak pokochałam gangstera" opowiadają o gangsterskim etosie i pięknych kobietach. Nie taka była Polska przełomu lat 80. i 90. Ale to wiedzą ludzie z mojego pokolenia. Młodzi mówią: „Co za fantastyczne czasy. Szkoda, że nie urodziliśmy się wcześniej, bo zdobylibyśmy fortuny". Odpowiadam im: „A może byście siedzieli jak ja? A może by was zabili? Może sami byście się powiesili?".

Film Denisa Delica i Bogusława Joba „Mój dług" według pana książki jest przede wszystkim opowieścią o więziennym życiu. Ale nie odnalazłam tam pełnej prawdy o pana odsiadce. Owszem, bohater pracuje w więziennym radiowęźle, nie ma tu jednak prób samobójczych, leczenia w psychiatryku, otępienia po psychotropach. A wszystko to stało się pana udziałem.

Nie ma wszystkiego, ale też nie ma przekłamań. Jeśli będzie okazja, kiedyś rozwiniemy ten temat i zrobimy serial, włączając kilka wątków, których w filmie półtoragodzinnym nie można było zmieścić. Poza tym razem z moim przyjacielem Wojciechem Dmochowskim przygotowaliśmy dwa inne projekty „więziennych" dramatów.

Nie pasował pan do świata za kratami.

Tak, to przerażające doświadczenie. Z drugiej strony ciekawe, pewnie nigdy w życiu nie spotkałbym takich ludzi na swojej drodze. Twardych, bezwzględnych. Nie jest łatwo wśród nich przetrwać. My broniliśmy się do 1999 roku. Mieliśmy ksywy „studenci" albo „brzeszczoty" – od nazwy piłki, którą Artur odcinał naszym ofiarom głowy, ja mu w tym pomagałem. Patrzono na nas jak na psycholi, do których lepiej się nie zbliżać. Graliśmy te role. Na spacerze podeszło kiedyś do mnie dwóch warszawskich gangsterów. Powiedzieli, że są płatnymi mordercami, że zabijali, strzelając w głowę, patrząc ofiarom w oczy, ale w życiu by tego nie zrobili nożem. „A ja lubię poczuć krew" – rzuciłem i usłyszałem za sobą: „Ale psychol". I to nas broniło. Wystarczyłaby chwila nieuwagi i stałoby się z nami to, co z Tomaszem Komendą. Był gwałcony, torturowany, bity.

Co w pana sytuacji zmienił 1999 rok?

Premierę miał „Dług", koledzy ze spacerniaka dowiedzieli się, kim jesteśmy. Skończyła się wersja psycholi. Zacząłem się bać. Nie grypsowałem, więc byłem „frajerem". Poleciałem w transport, byłem w Radomiu, potem na Rakowieckiej. Tam dowiedziałem się, że jadę do Potulic, gdzie na spacer wychodzi stu ludzi. Stu. Powiedziałem bratu, żeby przyniósł mi sterydy. Zacząłem – jak to się mówi w języku więziennym – podjeżdżać. Ćwiczyłem po kilka godzin dziennie, żarłem, co się dało, brat mi jeszcze jedzenie donosił, piłem mleko. Trzy razy więksi koledzy traktowali mnie jak swojaka.

A przecież oprócz więźniów są też strażnicy. Czasem równie okrutni.

Zależy na kogo się trafi. W Potulicach walczyłem z klawiszami jak w „Skazanych na Shawshank". Wszystko reklamowałem, skarga za skargą. Wreszcie wywieźli mnie do Włocławka. A tam dyrektor mówi: „Panie Sikora, rozumiem, że nie będzie pan już ważył kotletów mielonych, nie będzie pan wypisywał skarg, że chleb jest z zakalcem. Może zamiast tego mógłby się pan zająć swoim rozwojem? Pójdzie pan pracować do radiowęzła". Piotrek Konca, którego talent literacki odkryła Barbara Toruńczyk, wypuścił stronę internetową. Starałem się mało wychodzić na spacery, izolowałem się od innych. To było małolackie więzienie, a małolat jest nieprzewidywalny. Mnie kiedyś jeden taki przez okno wywołał do bójki. Musiałem wyjść, inaczej spadłbym w hierarchii. Piotrek ze mną poszedł, złapaliśmy małolata, położyliśmy na ziemi, przyłożyliśmy nóż do gardła. Chłopak musiał odszczekać przez okno i cały kryminał wiedział, że zgredy dały radę.

Mówił pan o „Skazanych na Shawshank". Ciekawa jestem, czy widział pan film braci Tavianich „Cezar musi umrzeć" o tym, jak w więzieniu sztuka pomaga odnaleźć uczucia?

Nie widziałem, ale odpowiem tak: kilka tygodni temu spotkałem w swoim mieście dyrektora nowo otwartego teatru Michała Wnuka. Jego ojciec kierował kiedyś teatrem w Jeleniej Górze i z więźniami wystawił grypserą „Hamleta". A Michał pracował przez pięć lat jako terapeuta w zakładach karnych, gdzie też z osadzonymi przygotowywał spektakl. Więzienie jest miejscem, w którym nie wolno pokazywać emocji. W Stanach Zjednoczonych w zakładach karnych są prowadzone zajęcia ze zwierzętami. Więźniowie dostają króliki, kotki. Głaszczą je, tulą. W teatrze nakłada się maski i to pozwala okazać emocje. Dopuszcza się je też przed telewizorem. We Włocławku przez pięć lat prowadziłem radiowęzeł i telewizję. Miałem dużą kolekcję filmów. Na początku na kasetach, potem na płytach, jeszcze później piratowanych. Wie pani, co osadzeni oglądają najchętniej? Seriale: „Na Wspólnej", „M jak miłość". Śmiałem się: Sąd powinien cię skazać na 1800 odcinków „Dynastii" albo 700 odcinków „Klanu". U nas można było oglądać telewizję do 21.00. Ale ja w nocy włączałem antenę do przegrywania. Klawisze wiedzieli, więźniowie wiedzieli, nikt nic nie gadał. I o 23.00 wszyscy oglądali „Rodzinę Soprano". Jak ktoś poszedł poskarżyć, dyrektor odpowiedział: „Przecież po 21.00 telewizory wyłączamy". „Ale ja oglądałem w nocy serial" – stwierdził donosiciel. „Nie mógł pan oglądać, bo w nocy telewizja nie chodzi" – uciął dyrektor. A raz przyszedł do mnie z psychologiem i powiedzieli: „Panie Sławku, komedii romantycznych nie puszczamy. One mogą wywoływać u więźniów zbyt silną reakcję".

Czytaj więcej

Vincent Lindon: W Ameryce byłbym Tomem Hanksem

Przedziwne.

Nie. Więzienie jest jak Wezuwiusz, który cały czas dymi i drży. W ludziach kołaczą się potworne emocje związane z życiem, rodziną, niechęcią do świata. Żona zostawiła, wspólnik oszukał. Jak odreagować ten stres? Na przykład na takich ludziach jak Tomek Komenda. Albo w celi budować hierarchię. Dlatego w więzieniu nie wchodzi się w bliskie relacje. Większość osadzonych to nieudacznicy życiowi. Każdy udaje kogoś, kim nie jest, szykuje się do wyjścia na wolność. Ludzie coś wymyślają, potem zaczynają wierzyć w to, co mówią. Czasem wydaje im się, że po drugiej stronie czeka na nich cały świat. A tam jest bieda z nędzą i trzeba wracać do fachu.

Pan miał 30 lat, gdy trafił do więzienia.

To prawda. Zrobiłem to, co zrobiłem, zabiłem ludzi. Ale w 1994 roku, kiedy po kilku miesiącach na Rakowieckiej się ogarnąłem, pomyślałem, że muszę przetrwać. Pamiętam, że w świetlicy oddziałowy puszczał film „K2". Postanowiłem, że moje wyjście z więzienia będzie jak zdobycie tego szczytu. Zacząłem się na to przygotowywać. Dziewczyna przynosiła mi papierosy, za które „kupowałem" książki. Bibliotekarz dostarczał mi pozycje, o które go prosiłem. Od Turgieniewa przez „Archipelag Gułag" i „Jeden dzień z życia Iwana Denisowicza" Sołżenicyna aż do „Schizofrenii" i „Psychopatii" Kępińskiego. Ważne były: „Rytm śmierci" Kłodzińskiego i Ryna z relacjami więźniów obozów koncentracyjnych, „Anus mundi" byłego więźnia Auschwitz Kielara. Siedziałem ze studentem ekonomii, który w amerykańskim stylu napadał na stacje benzynowe. Rodzice dostarczyli mu podręczniki, odłożył je na półkę. Ja te tomiska przestudiowałem. Makroekonomia, mikroekonomia. Czytałem wszystko, co mi wpadało w ręce, uczyłem się. Przed oczami miałem to swoje K2.

Ale jako 41-latek wyszedł pan w pustkę. Bez mieszkania, pieniędzy, perspektyw.

Kapitałem stała się dla mnie moja historia. W 2004 roku wyszła książka „Mój dług", którą pisałem w więzieniu. To było takie gadanie ze sobą, bo nie było z kim rozmawiać. „Osadzonego", który ukazał się w 2008 roku, przygotowywałem już na zamówienie. Wydawca Andrzej Kuryłowicz dał mi zadatek 10 tysięcy złotych. Potem zaczęły się wykłady, spotkania z ludźmi. Wyjechałem na moment do Islandii, kilka razy się zakochiwałem. Ktoś mi zaproponował darmowe studia na wydziale pracy socjalnej w Łodzi, z kolegą założyliśmy fundację, żeby pomagać ludziom wychodzącym z więzienia. I tak po bandzie funkcjonowałem, dopóki nie ożeniłem się i nie urodziły się moje dzieci.

Nie odciął się pan od przeszłości. Został pan w Polsce, nie zmienił nazwiska, wszystkie swoje przedsięwzięcia firmuje własną twarzą.

Był kiedyś plan, żeby wyjechać z kraju. Jeden chłopak wyszedł na przepustkę, wysłał potem wychowawcom kartkę z RPA. Kiedy dostałem pierwszą, pięciodniową przepustkę, ktoś spytał: „Wracasz? Bo jeśli nie, to mamy dla ciebie paszport belgijski, pojedziesz do Azji, tam będziesz mógł normalnie żyć". Przez 24 godziny zastanawiałem się, co robić. Wiedziałem, że jeśli ucieknę, będę się całe życie oglądał za siebie. A poza tym wtedy już ludzie podpisywali się pod moją prośbą o ułaskawienie. Co czuliby, gdybym zniknął? Dlatego też nie zmieniłem nazwiska. Cały czas mam dług wobec tych 37 tysięcy osób, które wtedy mnie wsparły.

W pewnym momencie stał się pan osobą medialną.

To nie tak. Kiedy starałem się o ułaskawienie, musiałem trochę o sobie przypominać. Nawet wywiad dla „Vivy" czemuś służył. Kolega mi powiedział: „Pani Jolanta Kwaśniewska pewnie czyta »Vivę« u fryzjera, to może potem szepnie słówko panu prezydentowi". Jednak, kiedy zostałem ułaskawiony, zacząłem żyć swoim życiem.

Po wyjściu na wolność trafił pan do innego świata. Nawet technologia wystrzeliła w tym czasie w sposób nieprawdopodobny.

Ja już to czułem, kiedy rozmawiałem przez telefon z więzienia. Miałem kartę do automatu, a po drugiej stronie ktoś mi mówił: „Wiesz, wysłałem mu SMS-a". Nie rozumiałem, co to znaczy. Ale gdy trafiłem do „Włocławeczka", dostałem zgodę na posiadanie komputera. Kiedy zacząłem odbywać karę, nie było jeszcze internetu i nowoczesnych programów. Uczyłem się więc wszystkiego w radiowęźle. Poznałem Worda, Excela, programy edytorskie, nauczyłem się pisać bezwzrokowo dziesięcioma palcami.

Co pana najbardziej zaskoczyło na wolności?

Warszawa. Na początku lat 90. jeździłem do Niemiec, do Francji. Kiedy wyjechałem z szarej jeszcze Polski i zobaczyłem kolorowe, świecące miasta, autostrady, stacje benzynowe, przeżyłem szok. Wtedy, w 1992 roku, pomyślałem: „A jakby tak zniknąć z Warszawy i za jakieś dziesięć lat zobaczyć to miasto inne..."

I stało się...

Cóż, nie do końca tak to sobie wyobrażałem. Ale osiem lat i 20 dni nie widziałem Warszawy. Powrót do normalnego świata po takim czasie za kratami jest trudny. Więzienie odzwyczaja od aktywności życiowej, usypia. W swojej ostatniej książce Aleksandr Litwinienko zawarł opowieść o niedźwiedziu, którego przywieziono z Rosji do Londynu i wypuszczono na wielki wybieg. Zwierzę zrobiło dwa kroki do przodu, dwa kroki do tyłu. Dwa kroki do przodu, dwa kroki do tyłu. Tak zachowuje się też człowiek po wielu latach odsiadki. Dwa kroki do przodu, dwa kroki do tyłu. Na pierwszej przepustce nie miałem nawet potrzeby, żeby pójść do księgarni czy do sklepu. Odzwyczaiłem się. Po 120 godzinach spędzonych na wolności chciałem wracać do celi. Tam nie było tych wszystkich bodźców, pośpiechu. Pełen spokój.

Choć Sołżenicyn też pisał: „Tak się odzwyczailiśmy od wolności, że wcale nas do niej nie ciągnęło"?

Człowiek się przyzwyczaja. Poza tym ja już tam byłem długo, znałem wszystkie kąty, oddziałowych. Jak w „Skazanych na Shawshank". Jak w „Papillon" z Dustinem Hoffmanem i Steve'em McQueenem. Znam recydywistów, którzy liczyli czas pomiędzy wyrokami. Jedni żyli na wolności miesiąc, inni dwa, trzy miesiące. I wracali. Resocjalizacja? Jak możemy mówić o resocjalizacji, jeżeli w ciągu pierwszych dwóch tygodni odziera się człowieka z godności? Jeżeli muszę wszystkim zameldować, co będę robił na kiblu? Więzień traci wolność we wszystkich obszarach. Czy ma czas na myślenie o tym, co zrobił, jednocześnie ucząc się nowego życia? Jak mówić o humanizmie, jeśli człowiek nie wie, jak przetrwać? Stwórzmy najpierw jakieś warunki, a potem dopiero zastanawiajmy się, jak wywołać w tych ludziach refleksje. Skandynawowie mają zupełnie inny system penitencjarny i bardzo niską „powracalność".

Czytaj więcej

Szukając nadziei w horrorze

Co bywa powodem drwin. Choćby gdy Anders Breivik narzeka na kawę i stare gry w celi.

Ale jednak to działa. Nasz system nie pomaga skazanym marzyć o wolności. Za moich czasów recydywa była na poziomie 50 proc. Teraz podobno sięga 80 proc. Poza tym u nas nadużywa się kary więzienia. Czy Lew Rywin powinien był tam trafić? Czy nie lepiej byłoby, gdyby dalej kręcił filmy i na przykład 80 proc. dochodów przez jakiś czas oddawał Skarbowi Państwa? Czy sędzia Beata Krygier, która weszła w konflikt z prawem – zresztą bohaterka serialu „Skazana" – nie mogła zostać inaczej potraktowana? Są kary o średniej mocy. Czy musimy dalej funkcjonować w systemie XVII-wiecznym i przekreślać ludzi? Bo wielu skazanych po pobycie w więzieniu już na prostą nie wyjdzie.

Ale pan sobie radzi.

Ja już żyję dobrze. W małym mieście. Mam troje dzieci. Jestem prezesem fundacji, z której nie biorę żadnych pieniędzy. Codziennie rano staram się do siebie uśmiechać. Problemów, jak mówił Leopold Staff, się nie rozwiązuje. Problemy się przeżywa. Przez pewien czas pracowałem jako trener motywacyjny. Pokazywałem ludziom, jak przetrwać w sytuacjach ekstremalnych. Napisałem dwie książki. Mam pomysł na kolejną, jej tytuł będzie pewnie brzmiał: „Ocalony". Może wyjdzie coś z projektów filmowych.

Kiedyś jeździł pan po więzieniach i mówił o tym, że można żyć po odbyciu kary.

Już tego nie robię, ale gdy film „Mój dług" zejdzie z afisza, chciałbym zorganizować jego pokaz w trzech zakładach karnych: we Włocławku dla małolatów, by im przypomnieć, że można wyjść na prostą i to od ciebie zależy, czy zapukasz we właściwe drzwi. Drugi pokaz mógłby się odbyć w Potulicach. Trzeci, dla kobiet, w Grudziądzu. Mam nadzieję, że „Mój dług" będzie miał dobry wynik w kinach. Może uda się nam wywołać dyskusję społeczną na temat systemu sprawiedliwości? Czekałem ponad 20 lat, by rozmawiać o tym poważnie.

A prywatnie co dalej?

Chcę, żeby moje dzieci wyrosły na fajnych ludzi. I stale szukam nowych pomysłów na siebie. Ale jakkolwiek się wszystko potoczy, będę starał się żyć pełnią życia.

Plus Minus: W pierwszych latach transformacji dwóm młodym biznesmenom dawny kolega obiecał pomoc w znalezieniu wspólników do rozkręcenia firmy. Nie znalazł, ale kazał sobie zapłacić za poświęcony czas. Naliczył odsetki, szantażował, torturował, na przywiązanych do samochodu sznurach wlókł swoje ofiary przez las. Groził, że zniszczy wasze rodziny, że pana narzeczoną porwie i sprzeda do burdelu. W 1994 roku, razem ze wspólnikiem, chcieliście prześladowcę nastraszyć. Ale doszło do brutalnego mordu. Został pan skazany na 25 lat więzienia. Ten koszmar wciąż wraca? Budzi pana w nocy?

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Jarosław Kaczyński powtarza drogę Benjamina Netanjahu
Plus Minus
Kataryna: Ewa Wrzosek nie daje o sobie zapomnieć
Plus Minus
Dwie książki o Bałkanach ‒ o zbrodniach wojennych i politycznych. „Winda Schindlera” i „Ohyda”
Plus Minus
Marek Budzisz: Powszechny pobór do wojska w zniewieściałym społeczeństwie
Plus Minus
Bartosz Węglarczyk: Spojrzeć na świat oczami Żyda
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił