Gdy nauka jest na usługach polityki

Polityka i nauka co do zasady nie mają ze sobą nic wspólnego. Jednak nauka jest doskonałym narzędziem politycznym. Ale kiedy zostaje w ten sposób użyta, przestaje mieć formalnie cokolwiek wspólnego z nauką.

Publikacja: 11.02.2022 17:00

Gdyby nauka w XVI wieku wyglądała tak, jak wygląda obecnie, Mikołaj Kopernik zgłosiłby artykuł do pu

Gdyby nauka w XVI wieku wyglądała tak, jak wygląda obecnie, Mikołaj Kopernik zgłosiłby artykuł do publikacji w prestiżowym czasopiśmie naukowym, które – po recenzji wydanej przez autorytety w dziedzinie ptolemejskiej astronomii – odrzuciłoby go. Jaką mamy zatem pewność, że obecny paradygmat nie odrzuca nowych Koperników tylko po to, żeby konserwować sam siebie?

Foto: shutterstock, Łukasz Janyst

Termin „nauka" jest wieloznaczny, zwłaszcza w publicznym odbiorze, ale ma dwa podstawowe znaczenia. Po pierwsze jest to sam proces zdobywania wiedzy o świecie, który kieruje się pewnymi regułami. Na bazie analizy tych reguł możemy stwierdzić, że proces A był naukowy, a proces B nie był. Po drugie jest to już wypracowany dorobek naukowców, gmach ludzkiej wiedzy, czyli coś, co uznajemy za „prawdę naukową". Oba elementy są ze sobą nierozerwalnie połączone. „Prawda naukowa", czyli coś ustalone w wyniku dociekań naukowców, ma sens tylko o tyle, o ile istnieją reguły, według których to uznajemy. Jednak przeskok pomiędzy pierwszym i drugim sensem, a także z powrotem, nie jest wcale oczywisty.

Jak dowodził Thomas S. Kuhn w swojej „Strukturze rewolucji naukowych", prawda naukowa jest w dużej mierze zależna od przyjętego paradygmatu. To od paradygmatu właśnie zależy, w jaki sposób naukowcy postrzegają poszczególne obiekty, o których mówią, i jakie procedury uznają za właściwe do ich badania. Rewolucja naukowa to właśnie naruszenie obowiązującego paradygmatu i przekraczanie ram przezeń narzuconych. Taką rewolucję stanowi przejście pomiędzy fizyką Arystotelesa i fizyką Newtona, pomiędzy fizyką Newtona i mechaniką kwantową, między geometrią Euklidesa a geometriami nieeuklidesowymi, czy wreszcie starcie pomiędzy systemami ptolemejskim i kopernikańskim.

Paradygmat definiuje to, czego naukowiec może dowieść i co może zobaczyć – i z tym obrazem świata niejednokrotnie trudno jest się rozstać. Astronomowie współcześni Galileuszowi i Kopernikowi wkładali tytaniczny wysiłek w poszukiwanie teoretycznych rozwiązań, które ratowały spójność systemu Ptolemeusza – tylko dlatego, że teoria Kopernika naruszała wszystko, co uważali do tej pory za prawdę.

Kuhn rzucił nowe światło na historię nauki, dając podstawę do wątpliwości co do „prawdy naukowej". Jeżeli nowe, rewolucyjne idee w „starym" paradygmacie nie były prawdziwe, to skąd wiemy, że w obecnym paradygmacie nie odrzuca się prawd nauki, które wykraczają poza jego ramy? Gdyby nauka w XVI wieku wyglądała tak, jak wygląda obecnie, Mikołaj Kopernik zgłosiłby artykuł do publikacji w prestiżowym czasopiśmie naukowym, które – po recenzji wydanej przez szanowanych recenzentów pisma, będących autorytetami w dziedzinie ptolemejskiej astronomii – odrzuciłoby go. Jaką mamy zatem pewność, że obecny paradygmat nie odrzuca nowych Koperników tylko po to, żeby konserwować sam siebie?

W przypadku fizyki, kosmologii czy matematyki ryzyko jest niewielkie, zwłaszcza przy obecnym dostępie do wiedzy. Dostęp do treści czasopism naukowych jest co prawda utrudniony barierami finansowymi, co skutecznie uniemożliwia subskrypcję wszystkich znaczących periodyków, jednak obecnie nielegalna dystrybucja treści jest dość dobrze rozwinięta. Hipotetyczny nowy paradygmat, jeżeli przynosiłby rozwiązania problemów nieznane w starym paradygmacie, trafiłby do głównego nurtu choćby okrężną drogą. Jednak od obowiązującego paradygmatu w fizyce rzadko zależy porządek polityczny. I tutaj zaczyna się prawdziwy problem z „prawdą naukową".

Czytaj więcej

Tragedia cyfrowych tubylców

Polityzacja nauki

Pod koniec zeszłego roku, po śmierci znanego biologa Edwarda O. Wilsona, czołowe popnaukowe pismo „Scientific American" opublikowało paszkwil na temat dziedzictwa twórcy socjobiologii. Artykułu Moniki R. McLemore nazwać inaczej nie sposób, gdyż autorka postanowiła skupić się głównie na rzekomym rasizmie zmarłego, nie podając przy tym ani jednego cytatu albo przykładu, który go potwierdzałby. Cała socjobiologia – podobnie jak cała biologia ewolucyjna i czerpiące z Darwinowskiego dziedzictwa nauki szczegółowe – jest rasistowska, ponieważ z ogólnych zasad można wysnuć rasistowskie wnioski, na przykład na temat przestępczości i dobrobytu wśród bardzo określonych grup ludności.

Artykuł wywołał niemałe oburzenie w środowisku naukowym, które pastwiło się nad absolutnym brakiem elementarnej wiedzy autorki, nie tylko na temat Wilsona, ale nawet na temat przyjętych metod naukowych. Jednak zaskoczenie tym, że ktoś jest w stanie taki artykuł napisać, a „Scientific American" go opublikować, jest mocno nie na miejscu. To rezultat trwającej od prawie 60 lat „rewolucji naukowej", która w ostatnich kilku latach zdecydowanie przybrała na sile i pożre jeszcze wiele prominentnych postaci, nie tylko ze środowiska naukowego. Paradoksalnie wiele z nich pomogło w tej rewolucji.

W latach 60. XX wieku do głosu w Europie zaczęło dochodzić pokolenie myślicieli urodzonych na krótko przed wojną i nią doświadczonych, którzy widzieli w niemieckim totalitaryzmie realizację oświeceniowych idei prymatu rozumu i racjonalności. Skoro oświecenie doprowadziło do Auschwitz, jego idee wymagają odrzucenia. Kult rozumu to kult hierarchii, a kult hierarchii to prosta droga do totalitaryzmu. Racjonalność należy przedefiniować, aby odzwierciedlała wielość punktów widzenia, a nie tyranię jednej, scentralizowanej instytucjonalnie, prawdy naukowej. Na tej podstawie wyrosły wszelkiego rodzaju „nurty krytyczne", które z pasją doszukiwały się realizacji politycznych interesów klasowych, rasowych czy płciowych w klasycznych dziełach i teoriach naukowych. Innymi słowy – teoria naukowa może zostać odrzucona, bo została sformułowana przez białego mężczyznę, albo grupę białych mężczyzn, ponieważ wówczas jest ona wyrazem punktu widzenia białych mężczyzn, nieuwzględniającego „specyficznego" podejścia kobiet czy mniejszości rasowych.

Tekst o Wilsonie właśnie taki był. Wilson był rasistą, bo był białym mężczyzną, a autorka tekstu o nim jest czarną kobietą i czuje, że jego teorie reprezentowały punkt widzenia białych mężczyzn. Kropka. Tutaj nie ma miejsca na dyskusje, na wytykanie luk w wywodzie czy braku źródeł. Wtedy nawet wskazanie, że pani McLemore nie rozumie czym jest rozkład normalny w statystyce (choć się na niego powołuje) jest „mansplainingiem", czyli specyficzną czynnością demonstracji przywilejów, wykonywaną przez mężczyzn w stosunku do kobiet. Jeszcze gorzej, gdy krytykujący jest biały, bo wtedy nosi to znamiona nienawiści na tle rasowym. To nie jest żart, to powszednia rzeczywistość Twittera.

Sposób, w jaki został potraktowany prof. Wilson, skupia jak w soczewce wszystkie problemy tak zwanego kryzysu racjonalności. To nie pseudonauka i alternatywne metody leczenia spowodowały spadek zaufania do nauki. Proces ten zaczął się na najlepszych uniwersytetach na świecie od wplątania nauki w walki ideologiczne.

W przeciwieństwie do innych nauk ścisłych, biologia jest wdzięcznym polem polityzacji. Dorobku Richarda Feynmana nie sposób byłoby odrzucić, wypominając jego seksistowskie „wybryki" opisane w autobiografii, a Alberta Einsteina „wymazać", ponieważ był ksenofobem i nie cierpiał Chińczyków. Chociaż ataki na fizykę z pozycji, na przykład, feministycznych istotnie zdarzały się w przeszłości (jak chociażby pomysły Sandry Harding i Nancy Hartsock), to fizyka teoretyczna ma znikome znaczenie polityczne, więc nie jest gruntem, o który opłacałoby się kruszyć kopie. Zupełnie inaczej jest z biologią i pokrewnymi dziedzinami, gdzie jest zdecydowanie więcej niewiadomych, wiele zależy od interpretacji i wnioski mogą przenosić się bezpośrednio na życie społeczne. Tutaj działalność naukowa to stąpanie po cienkim lodzie – prowadzenie badań o różnicach między płciami czy grupami etnicznymi, czy też próby demarkacji pomiędzy normą a schorzeniem to wprost proszenie się o oskarżenia o transfobię, homofobię i rasizm. Chyba, że badania odpowiednio się skalibruje i dostarczą one podstawy do odpowiedniej interpretacji – zgodnej z obowiązującą linią polityczną. I tak właśnie można zrobić.

Czytaj więcej

Tragedia cyfrowych tubylców

Kult ekspertów

Klasyczna filozofia polityczna, zarówno w wersji platońskiej, jak i arystotelesowskiej, zakładała istnienie obiektywnej prawdy i obiektywnej sprawiedliwości. Władcę należy kształcić i wychowywać w cnocie, ponieważ mądry władca, król filozof, nie będzie w stanie działać niesprawiedliwie. Sprawiedliwość jest zawsze jedna i niezmienna i właściwie wykształcony umysł jest w stanie ją rozpoznać.

Już pod koniec średniowiecza ten klasyczny paradygmat myślenia o polityce zaczął upadać, nie przystając do nowej rzeczywistości politycznej. Starożytna filozofia polityczna była zakorzeniona w kontekście państw wielkości polskich miast powiatowych, a nie nowożytnych państw narodowych i imperiów. Ta nowa rzeczywistość wymagała innego spojrzenia na politykę wewnętrzną i relacje pomiędzy państwami.

Co władcy po cnocie, jeżeli doprowadzi do upadku państwa? Cóż mu po prawdzie, jeżeli inni kłamią? Przełomowe dzieło Niccolo Machiavellego „Książę" do dziś pozostaje jedynym prawdziwym podręcznikiem nowożytnej polityki. Władca ma robić to, co konieczne, a nie praktykować cnotę – przynajmniej nie tę, o której mówił Arystoteles. Powinien być jak lis i lew, przebiegły i okrutny wobec wrogów. Władza polityczna jest prawem sama w sobie i nie podlega innym prawom. Nie chodzi tu o ocenę, czy tak powinno, czy nie powinno być; chodzi o to, że tak jest. Polityka jest dziedziną władzy, walki i posłuszeństwa, czy tego chcemy, czy nie.

Myśliciele liberalni nie chcieli tego przyjąć do wiadomości. Znaczącą częścią liberalnych utopii od Milla do Hayeka było postawienie na „rządy ekspertów", co było swoistym powrotem do średniowiecznej idei Bożego pomazańca. Zgodnie z dictum Carla Schmitta, pojęcia polityczne są świeckimi odpowiednikami pojęć teologicznych, zatem narracja naukowa zajęła tym samym miejsce należne religii.

Ale nie cała wina za dzisiejszy kult ekspertów leży po stronie filozofii liberalnej. Ludzie potrzebują uporządkowanej narracji, świadomości, że ktoś wie, co się dzieje i jak należy postępować. Otaczanie intelektualistów czcią przynależną starożytnym magom i kapłanom to również odpowiedź na popyt ze strony odbiorców mediów. Najbardziej czarnym z czarnych scenariuszy byłaby sytuacja, w której nikt nawet nie udaje, że potrafi wyjaśnić, co się dzieje. Oznaczałoby to chaos w czystej postaci.

Czy jednak możliwa jest „polityka oparta na nauce"? W sytuacjach kryzysowych pojawiają się właśnie takie postulaty – „Zaufajmy nauce". „Powinni o tym zdecydować naukowcy". „Prawda naukowa jest jaka jest, więc jest ponad partyjnymi podziałami". Najgłośniej słychać je w kontekście walki z Covid-19 i zmianami klimatycznymi, a krytycy jednego i drugiego są skazywani na wykluczenie przez swoją „antynaukową" i „antyracjonalną" postawę. Nauka mówi przecież jasno, co powinniśmy zrobić, więc opieranie się temu nie ma żadnego sensu.

Otóż nie do końca. Po pierwsze, powtarzanie opinii „ekspertów" nie jest w żaden sposób bardziej „racjonalne" i „naukowe", niż podawanie ich w wątpliwość. Jeżeli nie jestem wirusologiem, to moja wiedza na temat wirusów, ich rozprzestrzeniania się i tego w jaki sposób się przed nimi zabezpieczać jest kwestią wyłącznie wiary w to, co mówi jeden czy drugi wirusolog. To zaś jest już translacją na język, który – jako nie wirusolog – rozumiem, a więc sporym uproszczeniem, w dodatku z gotową interpretacją wyników badań. Skoro tak, to moje zaufanie dla eksperta A ma takie same „naukowe" podstawy, jak zaufanie dla eksperta B, głoszącego przeciwną opinię. Jeżeli zatem ktoś decyduje, że ekspert A może wygłaszać opinie, a ekspert B nie, to nie mamy już do czynienia w żadnym stopniu z dyskusją naukową, ale z arbitralną decyzją polityczną.

Co więcej, w kulcie ekspertów nieuchronnie pojawia się paradoks związany z reprezentacją. Zrozumiałe jest, że w odbiorze społecznym ekspert reprezentuje stanowisko nauki – jeżeli więc wypowiada się na temat wirusa wirusolog, to prezentuje stanowisko naukowe. Jednak w miarę postępów polityzacji nauki narracja naukowa zaczyna żyć własnym życiem, doprowadzając do sytuacji, w której stanowisko „naukowe" prezentują osoby, które z wirusologią nie mają nic wspólnego (aktorzy, celebryci czy dziennikarze), natomiast naukowcy, którzy prezentują poglądy przeciwne do obowiązujących na bazie dekretu politycznego (jak Robert Malone, Luc Montagnier czy Michael Yeadon) zostają zaliczeni do strony „nienaukowej".

Czytaj więcej

Co naprawdę dławi Amerykę

Po wtóre, nawet jeżeli zgodzimy się, że nauka mówi w danym przypadku „jednym głosem", to przejście pomiędzy diagnozą stanu faktycznego, a propozycją środków zaradczych nie jest wcale oczywiste. Możemy nie kwestionować statusu eksperta od wirusologii albo fizyki atmosfery, ale ten status nie przenosi się automatycznie na propozycje rozwiązań – zwłaszcza w przypadkach kryzysów, które do tej pory nie wystąpiły. Jest możliwe, aby ktoś ufał badaniom związanym ze zmianami klimatycznymi, przyjmował do wiadomości, że są one wynikiem działalności człowieka, a jednocześnie nie zgadzał się na propozycje poszczególnych rozwiązań, które miałyby rzekomo temu zaradzić. Podobnie sprzeciw wobec przymusu szczepień nie musi wiązać się koniecznie z jakimkolwiek poglądem w sprawie działania jakichkolwiek szczepionek.

Wbrew obowiązującej narracji nie mamy do czynienia obecnie z konfliktem pomiędzy nauką i pseudonauką czy wykształceniem i ciemnotą. To sprytnie wykorzystana iluzja nałożona na podział polityczny, która ma uzasadnić zwiększanie kompetencji władzy wobec tych, którzy się z nią nie zgadzają.

Termin „nauka" jest wieloznaczny, zwłaszcza w publicznym odbiorze, ale ma dwa podstawowe znaczenia. Po pierwsze jest to sam proces zdobywania wiedzy o świecie, który kieruje się pewnymi regułami. Na bazie analizy tych reguł możemy stwierdzić, że proces A był naukowy, a proces B nie był. Po drugie jest to już wypracowany dorobek naukowców, gmach ludzkiej wiedzy, czyli coś, co uznajemy za „prawdę naukową". Oba elementy są ze sobą nierozerwalnie połączone. „Prawda naukowa", czyli coś ustalone w wyniku dociekań naukowców, ma sens tylko o tyle, o ile istnieją reguły, według których to uznajemy. Jednak przeskok pomiędzy pierwszym i drugim sensem, a także z powrotem, nie jest wcale oczywisty.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów