Jest ciepło. Minus 20 stopni Celsjusza. Jak na tę wysokość to całkiem komfortowo. Dochodzi północ, ale słońce jeszcze świeci. Nawet gdy się schowa za horyzontem, to najwyżej na dwie–trzy godziny. Bo tutaj w czerwcu jest niemal dzień polarny. Ośnieżone góry dookoła nabierają czerwonej barwy.
Nagle potężne szarpnięcie obala mnie na śnieg. Widzę, że mój partner na drugim końcu liny wywrócił się i zjeżdżając po stromiźnie, ciągnie mnie w dół. W głowie uruchamia się procedura awaryjna, przećwiczona na tatrzańskich kursach: czekan, wbijaj czekan! Ratuj siebie i partnera! Przewracam się na brzuch, a „dziabę" wbijam trzonkiem i ostrzem w śnieg. Udało się! Po kilku metrach wyhamowuję, zresztą Krzysztofowi też się to udało. Uratowało nas jeszcze coś. Wcześniej przepięliśmy linę przez stanowisko asekuracyjne. To taka pętla ze sznura, umocowana do zakotwiczonej głęboko w śniegu „szabli", czyli półmetrowego metalowego płaskownika. Utrzyma kilku chłopa na linie.