Chrabota: Wszystkie kolory sportu

Ciekawe, jak mogłaby wyglądać reprezentacja Imperium Rzymskiego w piłce nożnej albo jeszcze lepiej – w koszykówce.

Aktualizacja: 12.11.2016 08:16 Publikacja: 10.11.2016 08:24

Chrabota: Wszystkie kolory sportu

Foto: Fotorzepa, Maciej Zieniewicz

Czy byliby to wyłącznie pochodzący z patrycjuszowskich rodów biali Rzymianie? Czy może odwrotnie, śladem gladiatorskich drużyn piłkarską ekipę tworzyłaby zbieranina Galów, Traków i czarnych niewolników z Afryki, a miast potwierdzającego obywatelstwo cesarstwa pierścienia o statusie reprezentacyjnym rozstrzygałyby umiejętności?

W piłce nożnej – trudno powiedzieć. Ale w koszykówce, w której przede wszystkim liczy się wzrost, rzymska reprezentacja z pewnością przypominałaby którąś z dzisiejszych drużyn NBA. Inaczej zespół ze stolicy imperium nie miałby większych szans w meczach z taką, dajmy na to, reprezentacją Africa Proconsularis. Proszę darować to nieco żartobliwe postawienie sprawy, ale dzisiejsza dyskusja na łamach „Plusa Minusa" o monoetniczności państw skłania do spoglądania wstecz, a tam sprawy nie są całkiem jednoznaczne.

Rzym był naprawdę najgęstszą w historii mieszanką plemion i narodów. W nieznacznie tylko mniejszym stopniu mieszane były wcześniejsze o kilkaset lat imperia Aleksandra i Achemenidów. Co więcej, to, co było naturalną cechą państwa perskiego, czyli budowanie cywilizacyjnych mostów między Wschodem i Zachodem, dla wielkiego Macedończyka stało się obsesją. Aleksander wiedział, że trwałość jego państwa zależy od skutecznego wymieszania kultur i narodów.

Ale i on nie był szczególnie oryginalny. Specjalistami od przesiedleń całych plemion i narodów byli wcześniej Asyryjczycy, jeszcze wcześniej Chaldejczycy, a przed nimi Egipcjanie. Jeśli ktoś nie chce w to uwierzyć, niech sięgnie choćby do Biblii i poczyta o niewoli egipskiej czy babilońskiej. A zapewniam, ofiarami przesiedleń byli nie tylko Hebrajczycy.

Czyżby więc społeczeństwa monoetniczne nie istniały? To też nieprawda. Historia daje przykłady setek takich struktur. Monoetniczne były miasta fenickie i greckie polis, etruskie ośrodki w Italii i grody Lacjum. Słowem, małe ośrodki miejskie, dopóki nie zamarzyło im się podejmowanie prób ekspansji, mogły się szczycić jednolitością etniczną. Wszystko, co później, wszystko, co potem, zwłaszcza na ścieżce budowy politycznej potęgi, musiało korzystać z dobrodziejstwa multi-kulti.

Ludzi przemieszczano całymi tysiącami w różnych kierunkach. Rozładowywano w ten sposób lokalne napięcia i zyskiwano ręce do pracy. Pod naporem barbarzyńców ze Wschodu ruszały się całe narody i przekraczały rzymski limes, by w końcu pogrążyć cesarstwo i stworzyć na jego miejscu szachownicę germańskich królestw. Z licznych plemion sklejali swoje władztwa Merowingowie i Karol Wielki. Arabowie i święci cesarze rzymscy z rodu Ludolfingów. Po wielkiej epidemii dżumy w połowie VI wieku Bizantyjczycy zaprosili do siebie Słowian, zaś kilkaset lat później skandynawscy Waregowie tworzyli zręby Rusi, a władcy nieodległej Polski ściągali na swoje tereny nie tylko Żydów, Niemców i Wołochów, ale nawet Krzyżaków!

Węgrzy madziaryzowali, Bułgarzy bułgaryzowali. Pierwszym się to udało, choć tylko w dawnej Panonii, drugim całkiem przeciwnie – dość zgrabnie udało im się wtopić w kulturę i język podbitych Słowian. Multinarodowe były imperia Habsburgów i Romanowów. Nawet Szwecja Wazów, dopóki pieściła imperialne ambicje, była państwem wielonarodowym. Czyż nie inaczej powstawały Stany Zjednoczone, Argentyna i Brazylia? Czyż monoetniczność można zarzucić większości krajów Afryki? Cóż, pięknie by było, a na pewno spokojniej.

Wróćmy więc do metafory reprezentacji sportowych. Czyste etnicznie były z pewnością nieliczne reprezentacje na starożytnych igrzyskach olimpijskich czy istmijskich. Już w Rzymie sport upadł pod dyktatem multi-kulti, by odrodzić się w wydaniu narodowym ledwie na chwilę w XX wieku. Konserwował go przez kilka dziesięcioleci wschodnioeuropejski socjalizm, a zabił na zawsze sport zawodowy, który zasypał głębokie podziały etniczne naręczami zielonych dolarów. Kogo w sposób szczególny powinni wspominać polscy kibole ze sfer narodowych? Z pewnością niejakiego Emmanuela Olisadebe, który na dobre i na zawsze zdeflorował biało-czerwoną tożsamość nadwiślańskiego futbolu. Po nim przyszli kolejni, przyjdą i następni.

Tak sobie myślę, śledząc w telewizji rozgrywki w tym i owym. I choć wkurzam się, że w roli Szwajcarów występują Albańczycy, a Niemców Turcy (o Francuzach nie wspominam), to myśl śmigła podpowiada: czy może być inaczej?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił