Kilometry od najbliższej wioski, nie mówiąc już o mieście czy nawet miasteczku. Arezzo – dobre pół godziny drogi, Siena – jeszcze dalej. Poggio di Cennina wydawało się ukryte między łagodnymi pagórkami. Schowane przed światem, ludźmi, a nawet Panem Bogiem. Prowadziła do niego przebijająca się przez krzaki jeżyn, meandrująca między winnicami szutrowa droga. Domy kończyły się w połowie wzgórza, dalej już tylko toskańska zieleń, gaje oliwne i przełamująca horyzont romantyczna ruina średniowiecznego zamku. Najpiękniejsze miejsce na świecie? Na pewno bliskie ideału.
Najpierw wydarzył się pożar. Zaczął płonąć las. I to tak nagle i intensywnie, że wzbudził prawdziwy popłoch. Płomienie, choć odległe o dobry kilometr, wydawały się sięgać koron okolicznych drzew. Ktoś zadzwonił po straż ogniową. Rychło drogą przy solidnej żelaznej bramie Poggio przemknęło kilka wozów strażackich. Potem do akcji włączyły się helikoptery. Z tarasów oglądaliśmy iście spektakularną walkę z żywiołem. Granatowy dym zasłonił horyzont, by przy bezwietrznej, ciężkiej od upału pogodzie spływać w otaczające Poggio doliny. Mimo szybkiej akcji strażaków pożar się nie kończył, wydawał się wręcz coraz bliższy. Pognaliśmy więc do wynajmowanych domów. Trzeba było się pakować.
Nasz stał na samej krawędzi lasu. Pośpiech, nerwy, kompletnie bez sensu w ostatni dzień wakacji. A jednak nie było wyjścia. Co zrobić, gdy kręcący się kilkaset metrów od nas strażacy zarządzą ewakuację? Niektórzy zaczęli pakować samochody. A potem nagła ulga. Płomienie przestały być widoczne, słup dymu wyraźnie zmalał, by w końcu zamienić się w cuchnącą spalenizną mgiełkę. Nerwy się skończyły. Wróciliśmy na leżaki. Wieczorem pożegnalna toskańska kolacja. Kuszący zapach lokalnego sera, aromat ziół i pomidorów. I wino z okolicznych winnic, ciemne, zawiesiste, z samego serca Chianti.
Wyjeżdżać mieliśmy rano, więc o siódmej byłem na nogach. Potem kort, godzina tenisa i czas się zbierać. Część bagaży stała już spakowana w salonie. Sięgnąłem do plecaka po klucz do samochodu. Nie mogłem się doszukać. Zajrzałem kontrolnie do portfela. Nie było gotówki. Wypadła? Może wsadziłem w inną kieszeń plecaka? Przetrząsnąłem wszystkie schowki. I wtedy zaświtało mi w głowie, że zostałem okradziony. Kilka chwil nerwowego sprawdzania i szybki bilans. Nie było również aparatu fotograficznego i iPada. Pognałem do administracji posiadłości, by zgłosić kradzież. Przyjęto mnie ze zrozumieniem, ale i pewną rezygnacją. Miły pan rozłożył ręce. Okna mieliście otwarte? Próbowałem sobie przypomnieć. Owszem, otwarte. Szybka myśl: kiedy w nocy wstąpiłem do kuchni, by znaleźć coś do picia, wszystkie okna były otwarte na oścież. Ciężkie powietrze, duchota, przewietrzenie domu wydawało się oczywiste. Ale żeby wszystkie okna naraz?
Po godzinie przyjechali odrapanym fiacikiem carabinieri. Dzielna ekipa włoskich stróżów prawa. Niższy, wąsaty, już wysiadając z radiowozu, był mocno zasapany. Wyższy, zapewne oficer, sprawiał wrażenie przywykłego do podobnych zgłoszeń. Spisał zeznanie, pokiwał ze zrozumieniem głową, rzeczowo poinformował o procedurach. Do listy strat dopisał jeszcze damską biżuterię, zegarek i kilka innych drobiazgów. Kto, kiedy? Zapewne w nocy. Włosi? Nie, z pewnością jakiś gang, albański albo z Europy Wschodniej. Miejsc zupełnie bezpiecznych tu nie ma, podkreślił. Trzeba się pilnować, zamykać drzwi, okna, uważać. Dbać o swoje bezpieczeństwo. Niższy, brzuchaty karabinier cały czas kiwał głową, potakując. Obaj, zmęczeni upałem, szybko pokuśtykali do swojej pościgówki i popędzili do bezpiecznego, klimatyzowanego komisariatu, a ja wyobraziłem sobie szybkie postępy śledztwa i drżących ze strachu przed carabinieri Albańczyków, Rumunów czy Polaków.