Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego porównuje koleżankę z ław do „szmalcowników". Wyrafinowany pisarz science fiction i subtelny publicysta posługuje się wobec Żydów określeniem „parch". A korespondent publicznej telewizji w jednej z europejskich stolic zamieszcza post: „Giertych do wora, a wór do jeziora".
Szaleństwo? Eksplozje nieokiełznanego chamstwa? Powszechne zburaczenie? A może wbrew temu – opisanemu na początku – otwarciu komunikacyjnych granic właśnie system wymusza tzw. większą wyrazistość wypowiedzi, co się przekłada na brutalizację czy wulgaryzację. Są tacy, którzy twierdzą, że w epoce informacyjnego zgiełku inaczej się nie da, a najlepszą współczesną formułę ekspresji wymyślił Twitter ze swoimi 280 znakami. Zaistnieć na Twitterze to znaczy mieć refleks, a jeszcze bardziej być dobitnym, by dać się zauważyć.
Jest w tym jakaś prawda, ale przecież nie cała. Zanim w swoich 40 wersjach językowych Twitter przebił się do świata komunikacji, triumfowały pławiące się w wulgarności i nienawiści (oba słowa zastąpiono eleganckim eufemizmem „hejt") blogi i dopiero na przepuszczanie postów przez zarejestrowane konta lub Facebooka nieco ucywilizowało dyskusję. Ale i to nie nowość. Starsi redaktorzy pamiętają tzw. anonimowe listy do redakcji, w których różnej maści wariaci obrażali, wygrażali czy straszyli samych dziennikarzy i wszystkich, kogo się tylko dało. Do dziś w redakcyjnych szafkach leżą tu i ówdzie skrzętnie sporządzane zwykle na maszynie do pisania „listy zdrajców narodu polskiego o żydowskich nazwiskach" lub donosy na Kuronia, Geremka czy Wałęsę. Nie wszystko to poszło do kosza, choć powinno.
A zatem zjawisko (skoro już tego pojęcia użyliśmy, to brnijmy dalej) „hejtu" nie jest nowe, lecz stare jak świat, i tylko otoczenie techniczne się zmieniło. Zniknęły stare i pojawiły się nowe narzędzia, jak choćby Twitter. Co do tego ostatniego, nie można jednak przejść do porządku dziennego nad jego nieco paranoiczną logiką. Twitter w mniejszym stopniu niż taki na przykład Facebook ujawnia tożsamość właściciela konta, więc zostawia więcej przestrzeni na tzw. fejkowe, czyli fałszywe, profile. A jako że jest uznawany za medium najszybsze, zawartość tych fałszywych profili, równie fałszywa jak one same, trafia bez większej kontroli do obrotu medialnego. I nagle dowiadujemy się na przykład, że właśnie (przed kilkoma minutami) zmarł były papież Benedykt, choć ten jest wciąż w całkiem dobrej formie. Nie stało się tak dlatego, że w gonitwie za newsem ktoś nie sprawdził informacji z innego źródła, czego wymagają reguły warsztatu. Wyjaśnienie jest znacznie prostsze, zawiodła ręka redaktora, który zadziałał z automatu, szybko jak zwykle, a nawet za szybko. Wpadka? Trzeba natychmiast coś zrobić z tym „fejkiem", więc się go kasuje. Informacja znika, oficjalne przeprosiny i... po sprawie. Czyżby?
Dla prostego „konsumenta kontentu" to sprawa może i zwykła, ale jest przecież jeszcze drugie, dużo głębsze dno. Oto do sfery komunikacyjnej wprowadzono nieprawdę, która zaczęła żyć własnym życiem (nawet jeśli krótkie to było życie), ktoś ją powtórzył, ktoś się tym przejął, ktoś mógł paść na zawał serca. Nie, „fejk news" to z pewnością nie chwilowy problem z weryfikowaniem upowszechnianej treści, lecz naruszenie równowagi etycznej, poważne przestępstwo przeciw prawdzie, a więc przeciw zaufaniu i wiarygodności, za które (jeśli zawinione) powinno się surowo karać. Jeśli tego nie zrozumiemy, nasz świat się rozpadnie, wygasną kategorie, staniemy się bezbronni wobec siebie samych, a świat wobec nas.