Wyścig Pokoju: Sportowa propaganda socjalizmu

Siedemdziesiąt lat temu odbył się pierwszy Wyścig Pokoju, który szybko stał się wzorcowym produktem sportowo-propagandowym socjalizmu. Najpierw w dwóch krajach, Polsce i Czechosłowacji, a od 1952 roku także w Niemieckiej Republice Demokratycznej.

Publikacja: 10.05.2018 17:00

Wyścig Pokoju w czasach pionierskich. Stalin wciąż żyje, wokół gruzy, ale ludzie już próbują się cie

Wyścig Pokoju w czasach pionierskich. Stalin wciąż żyje, wokół gruzy, ale ludzie już próbują się cieszyć.

Foto: PAP/CAF

Powiedzieć, że popularność Wyścigu Pokoju była ogromna, to nic nie powiedzieć. Trzeba obejrzeć stare fotografie, na których ludzie oblepiają wszystkie drzewa, słupy i latarnie, by móc przez kilka sekund popatrzyć na kolarzy. Telewizja prawie nie istniała, cały naród słuchał radia, które co godzina, a w rozstrzygających momentach walki nawet częściej, nadawało komunikaty z trasy. A radio rozpalało wyobraźnię. W relacjach czołowych sprawozdawców kolarze dokonywali czynów wręcz nadludzkich i takież ich spotykały nieszczęścia. Dlatego przebiegiem wyścigu interesowali się wszyscy. Ogólnonarodowe pytanie w maju brzmiało przez lata niezmiennie: jak pojechali nasi?

Bo wyścig odbywał się w maju. Wiosnę też dało się wykorzystać na użytek propagandy. W pierwszych rozmowach dotyczących zorganizowania polsko-czechosłowackiej imprezy sportowej nie było jednak mowy o konkretnym terminie. Na temat ewentualnego projektu gawędzili w Pradze (przy okazji turnieju bokserskiego!) przedstawiciele kierownictwa redakcji „Głosu Ludu" i „Rudego Prava". To nie pierwsze z brzegu gazety. Obie były organami prasowymi partii komunistycznych w swoich krajach. Czechosłowacy optowali początkowo za wyścigami samochodowymi lub motocyklowymi. Stanęło w końcu na kolarstwie.

Nazwa Wyścig Pokoju pojawiła się oficjalnie w 1950 roku. Nie mogła być inna. Władze komunistyczne we wszystkich bratnich krajach miały w tym czasie obsesję walki o pokój. Stosowne hasła były wymalowane wszędzie: na budynkach, parkanach, w szkołach i witrynach sklepowych. Wtedy mało kto zdawał sobie sprawę z propagandowej obłudy takich dekoracji. W pierwszych dniach maja 1948 roku, akurat gdy kolarze stawali na starcie pierwszego wyścigu (a ściślej mówiąc, dwóch wyścigów, bo jednocześnie odbyła się rywalizacja na trasie z Warszawy do Pragi i z Pragi do Warszawy), sąd drugiej instancji podtrzymał wyrok na Witolda Pileckiego. Egzekucję wykonano trzy tygodnie później. „Głos Ludu" nie rozpisywał się zanadto o tym wydarzeniu.

Od strony sportowej pierwsze wyścigi miały wartość raczej znikomą. Uczestniczyło w nich pospolite ruszenie ogłaszane pod hasłem solidarności proletariackiej. Oprócz kilku reprezentacji zaprzyjaźnionych krajów (Polska, Czechosłowacja, Bułgaria, Węgry, Rumunia) startowały także ekipy firmujące związki zawodowe (lewicowe rzecz jasna) z Francji czy Finlandii. Zadziwiająco długa (aż w sześciu pierwszych wyścigach!) była nieobecność sojuszników ze Wschodu. Sportowe władze Związku Radzieckiego zgadzały się na międzynarodowe starty swoich reprezentantów tylko wtedy, gdy była pewność, że ci się nie skompromitują. Taki moment w przypadku kolarzy nastąpił w 1954 roku.

„Ruski ma być przede mną?"

Trzeba od razu zaznaczyć, że cykliści radzieccy dodali wyścigowi pieprzu. Byli mocni, więc tym bardziej każdy chciał z nimi wygrać. Zwłaszcza reprezentanci sojuszniczych krajów, z Polakami na czele. Być lepszym od Sowietów stanowiło dla naszych kolarzy swoistą miarę patriotyzmu. Stanisław Bugalski, reprezentant z lat 50., powtarzał przed każdym etapem w hotelowym pokoju: „Ruski ma być przede mną? Nigdy w życiu!". Ale mówił to tylko w obecności swojego szwagra Mariana Więckowskiego, do którego miał pełne zaufanie.

Kolarze radzieccy zawsze wyżej cenili zwycięstwo drużynowe. „Prieżdie wsiewo kamanda" – powtarzał często Wiktor Arseniewicz Kapitonow, gdy już był pułkownikiem Armii Czerwonej i pełnił funkcję trenera reprezentacji. Wcześniej należał do czołowych kolarzy w swoim kraju. Wbrew późniejszym deklaracjom nie pogardzał indywidualnymi sukcesami, wygrywając w swoim czasie etapy Wyścigu Pokoju i zdobywając złoty medal olimpijski w Rzymie w 1960 roku.

Zachód przekonywał się do atrakcyjności Wyścigu Pokoju powoli, acz skutecznie. Już w 1950 roku przyjechali do Warszawy Duńczycy i jeden z nich, Villy Emborg, nawet wyścig wygrał. Rok później tej samej sztuki dokonał jego rodak Kaj Allan Olsen. W kolejnym wyścigu zwyciężył Anglik Ian Steel, a w rywalizacji, oprócz Brytyjczyków, uczestniczyły jeszcze ekipy narodowe Austrii, Belgii, Danii i Holandii. Majowa impreza zyskiwała powoli miano najważniejszej próby wieloetapowej w kolarstwie amatorskim. Porównywano ją, na razie jeszcze z pewną nieśmiałością, do Tour de France, podkreślając oczywiście nasze ideologiczne i moralne przewagi.

Trzeba wiedzieć, że sport zawodowy traktowany był w krajach bloku wschodniego z dużą nieufnością i dezaprobatą. W kolarstwie istniały wtedy dwa światy: amatorski i profesjonalny. Miały one swoje odrębne wyścigi, a co roku nawet swój odrębny czempionat. Wprawdzie na Zachodzie też istnieli amatorzy, ale oni w pewnym momencie podpisywali profesjonalne kontrakty. Amatorom ze Wschodu nie wolno było tego zrobić. Ich amatorstwo było dożywotnie. Mogli oczywiście uciec z kraju, ale w kolarstwie takich przypadków było niewiele. W innych sportach znacznie więcej.

Może dlatego, że kolarzom nie żyło się tak źle na państwowym garnuszku? Nagrody w samych wyścigach nie były może oszałamiające, ale fikcyjne etaty dawały poczucie stabilizacji. Niektórzy próbowali dorobić sobie na boku, ale to zawsze kończyło się dyskwalifikacjami. Tak jak w przypadku Stanisława Królaka, pierwszego polskiego triumfatora Wyścigu Pokoju.

Gdy 15 maja 1956 roku odebrał on na mecie w Pradze motocykl marki WFM za zwycięstwo, stał się w kraju bogiem. „Wszyscy mnie rozpoznawali, nie mogłem spokojnie przejść, bo każdy chciał mnie dotknąć" – wspominał Królak. „Nawet jak jechałem na rowerze, to wiejskie kobiety kopiące kartofle rzucały robotę i krzyczały: Królak jedzie!".

Wtedy właśnie niejaki Waldemar Kozłowski zaproponował kilku reprezentantom ściganie za pieniądze. Po czterech imprezach, które oglądały na stadionach dziesiątki tysięcy ludzi, ktoś nagle się zorientował, że Kozłowski działa nielegalnie. Najwięcej zarobił Królak, gdyż to on przyciągał publiczność. On też dostał najwyższy wyrok: trzy lata dyskwalifikacji. Wtedy też wyrzucili go z partii. Dlaczego się zapisał? „Myśli pan, że w 1956 roku wygrałbym Wyścig Pokoju jako bezpartyjny?" – odpowiedział.

Rok po triumfie Królaka po raz pierwszy relację z Wyścigu Pokoju przeprowadziła telewizja. Dziewięć kamer pokazało końcowe fragmenty ostatniego etapu. Ustawiono je w trzech punktach Warszawy: przy Pałacu Kultury, Banku Gospodarstwa Krajowego i na Stadionie Dziesięciolecia. W krótkiej historii polskiej telewizji jeszcze nie było przedsięwzięcia na taką skalę. Wśród realizatorów obrazu można znaleźć nazwisko znakomitego później reżysera filmowego Jerzego Gruzy, a na liście sprawozdawców między innymi Stefana Rzeszota, Eugeniusza Pacha i Zbigniewa Smarzewskiego.

Zamknięta aleja Karola Marksa

Oglądałem po wielekroć zmagania kolarzy na małym ekranie, nie przypuszczając, że będę mógł je kiedyś zobaczyć bez pośrednictwa kamer. W połowie kwietnia 1974 roku mój szef w dziale sportowym „Życia Warszawy" Stefan Sieniarski zadał mi krótkie pytanie: „Pojedzie pan na wyścig?".

Jakże miałbym nie jechać? Swój wyścigowy debiut pamiętam w każdym szczególe. Wszystko wydawało mi się wyjątkowe: kolarze, organizacja, hotele, wyżywienie. Zwykłą malinovkę, czyli wodę z sokiem serwowaną w Czechach, traktowałem jak nektar bogów. Miałem porównanie z Tour de Pologne, który obsługiwałem rok wcześniej. To tak, jakby najnowszy model mercedesa zestawić z poczciwą warszawą. Niebo i ziemia.

Wyścig Pokoju organizowany był z ogromnym rozmachem. Na bogato, jak mawia dziś młodzież. Gdy należało zamknąć główną arterię Berlina, aleję Karola Marksa, to się zamykało, nie było problemu. Na wyścigowej trasie już na kilka godzin przed przejazdem kolarzy obowiązywał zakaz ruchu. Tysiące milicjantów obstawiało wszystkie boczne dróżki i ścieżynki, pilnując też porządku w każdej mijanej przez kolarzy miejscowości. Uczestnicy o nic się nie musieli martwić. Nie tylko zawodnicy, ale i dziennikarze, sędziowie oraz działacze, których przy wyścigu kręciło się zawsze mnóstwo.

Pamiętam, jak duże wrażenie zrobił na mnie prosty pomysł zastosowany przy transporcie bagaży. Każdy uczestnik dostawał na starcie olbrzymi brezentowy worek, do którego mógł włożyć walizkę, torbę, zakupy poczynione po drodze itp. Do worka należało przyczepić kartkę z nazwami kolejnych hoteli i numerami pokoi. Ludzie zajmujący się transportem każdego ranka zabierali worki z korytarzy hotelowych i przewozili je do kolejnego miejsca przeznaczenia, gdzie już czekały na właścicieli. Jeden z dziennikarzy po kilku dniach odkrył w swoim bagażu sporej wielkości wazon ozdabiający wcześniej hol szacownego praskiego hotelu International. Sprawcy dowcipu chodzili dumni co najmniej przez tydzień.

Ten mój debiutancki wyścig zdominował Stanisław Szozda, który zwyciężył w klasyfikacji końcowej, wygrywając po drodze sześć etapów. Nie było na niego sposobu. Na finiszu szóstego odcinka, który kończył się na stadionie w Szczecinie, Rosjanin Walery Lichaczow próbował rozwiązań siłowych. To wtedy właśnie Szozda podczas transmisji na żywo wypalił do mikrofonu o sportowcach, którzy jeżdżą jak bandyci, czym wprawił w przerażenie reportera Telewizji Polskiej. Lichaczow jako pierwszy przejechał linię mety, ale sędziowie – o dziwo – przyznali zwycięstwo Szoździe.

Opowiadając o wyczynach tego znakomitego, już nieżyjącego polskiego kolarza (1950–2013), zastanawiam się, kto był tym najlepszym z najlepszych spośród startujących w Wyścigu Pokoju. Pierwsze imprezy wykreowały gwiazdy o lokalnym raczej zasięgu (Czech Jan Vesely), choć w drugiej połowie lat 50. kilku uczestników majowej imprezy zyskało międzynarodową sławę. Pierwszym mistrzem świata, który wcześniej praktykował na trasie Praga–Berlin–Warszawa (wygrał trzy etapy w 1957 roku), był Belg Louis Proost. Kilka miesięcy po Wyścigu Pokoju odniósł zwycięstwo w czempionacie w Waregem. Zaraz potem poszedł w jego ślady reprezentant NRD Gustav Adolf Schur, który dwukrotnie został mistrzem świata (1958–1959) i raz wicemistrzem (1960). To było solidne potwierdzenie wartości Wyścigu Pokoju.

W przypadku kolarzy z Zachodu takim stemplem jakości były ich późniejsze starty wśród zawodowców. Jedynym zwycięzcą Tour de France, który wcześniej ścigał się na szosach Polski, Czechosłowacji i NRD, był Hiszpan Miguel Indurain. Wypadł w 1984 roku bardzo blado, zajął dopiero 70. miejsce w łącznej klasyfikacji i aż dziw bierze, że tak się wybił w gronie profesjonalistów.

Trzech tenorów

Kto zatem był tym najlepszym z najlepszych? Lidera szukałbym wśród trójki: Ryszard Szurkowski, Siergiej Suchoruczenkow, Olaf Ludwig. Wybór jest trudny, bo każdy z wyżej wymienionych był indywidualnością na skalę światową. Ten pierwszy dominował w Wyścigu Pokoju w latach 70. Wygrał czterokrotnie, trzy razy był mistrzem świata (w tym dwukrotnie drużynowo). Jeździł mądrze, by nie powiedzieć – wyrachowanie. Szybki na finiszu, gorszy w jeździe na czas i w górach. W przeciwieństwie do Suchoruczenkowa, który przewagę zyskiwał właśnie na wzniesieniach. Został mistrzem olimpijskim w Moskwie, dwukrotnie wygrał trudny wyścig Tour de l'Avenir. Ale gdy dostał szansę sprawdzenia się wśród zawodowców w hiszpańskiej Vuelcie, nie sprostał próbie.

I wreszcie Ludwig, następca Schura i innych wybitnych cyklistów rodem z NRD. Chyba najwszechstronniejszy z wymienionej wyżej trójki. Szybki jak błyskawica, bezkonkurencyjny w jeździe na czas. W górach też dawał sobie radę, o czym świadczy zwycięstwo w Tour de l'Avenir. Ale czy to on właśnie był tym najlepszym z najlepszych? Co wzięłoby górę, gdyby w pewnym momencie cała ta trójka ruszyła razem na trasę: mądrość Szurkowskiego, siła Suchoruczenkowa czy szybkość Ludwiga? A może wygrałby ten czwarty, najbardziej spontaniczny i nieobliczalny – Stanisław Szozda?

Jeśli już o nim mowa, to wrócę jeszcze do swojego pierwszego Wyścigu Pokoju i wrażeń, jakie wywiozłem z tej wielkiej imprezy. Zachwyty zachwytami, ale byłem mocno zawiedziony możliwościami obserwowania walki na trasie. Wydawało mi się, że będę w dużo lepszej sytuacji niż kibic przed telewizorem, a tymczasem moja przewaga często okazywała się iluzoryczna. Owszem, mogłem pogadać z kolarzami i trenerami przed startem. Ale już na trasie widziałem niewiele. Jechaliśmy samochodami osobowymi za peletonem. Trzech dziennikarzy w jednym wozie plus kierowca. Wpatrywaliśmy się z odległości stu metrów w plecy pedałujących cyklistów. „Jak długo można patrzyć na d... kolarzy?" – zastanawiał się jeden z kolegów. Mogliśmy za zgodą sędziów raz czy dwa przebić się przez peleton i obejrzeć pracujących kolarzy od frontu. Gdy jednak rozpoczynała się jakaś akcja i tworzyła grupka uciekinierów, sędziowie natychmiast wyganiali wozy prasowe do przodu.

20 kilometrów przed metą musieliśmy, zgodnie z regulaminem, gnać na stadion. A zwykle wtedy działy się na trasie najciekawsze rzeczy. Włączaliśmy więc Polskie Radio, by dowiedzieć się czegokolwiek. Na stadionie staraliśmy się zająć strategiczną pozycję w pobliżu stanowisk telewizyjnych, by na maleńkich monitorach śledzić przebieg rywalizacji na ostatnich kilometrach. I dopiero po przyjeździe kolarzy na metę mogliśmy uzupełnić naszą wiedzę na temat przebiegu wydarzeń. Kto w peletonie pracował, a kto opóźniał, kto miał defekt, a kto po prostu osłabł. No i sprawa najtrudniejsza do ustalenia: kto łgał, a kto mówił prawdę w rozmowie z dziennikarzami...

To, co napisałem powyżej, daje pojęcie o zmianach, jakie zaszły w kolarstwie i wokół niego. Cuda telewizyjnej techniki sprawiają, że dziś operator jadący na motocyklu jest w stanie uchwycić każdą kroplę potu na czole cyklisty. Zawodnicy, którzy kiedyś musieli sami podejmować decyzję, obecnie mają w uszach słuchawki i są sterowani przez trenerów jak marionetki. Prywatne śledztwo po zakończeniu rywalizacji straciło sens, gdyż wcześniej wszystko bywa powiedziane i pokazane. Nie mam wątpliwości, że tamto dawne kolarstwo było dużo bardziej interesujące niż dzisiejsze.

Pozostają do rozważenia wspomniane na wstępie kwestie propagandowego oddziaływania Wyścigu Pokoju. Nie ma co ukrywać, że był on także imprezą polityczną. Tak samo jak polityczny był cały sport w tej części Europy. Sportowcy brali udział w pochodach pierwszomajowych, zachęcali lud roboczy do wytężonej pracy na rzecz socjalistycznej ojczyzny. Przywódcy partyjni chętnie pojawiali się na trybunach honorowych na zakończenie każdego wyścigu. W Berlinie można było zajrzeć w błękitne oczy oczekującego na przyjazd kolarzy Ericha Honeckera. Tradycja nakazująca kolarzom składanie wizyt w zakładach pracy budziła uśmiech.

Własne jedzenie i picie

Znikał on jednak, gdy polityka stawała się ważniejsza niż sport. Tu już nie było żartów. W historii Wyścigu Pokoju zdarzył się jeden taki moment, kiedy rywalizacja sportowa miała ewidentnie wesprzeć propagandowe działania. Chodzi o 1986 rok i imprezę, której początek zaplanowano w Kijowie. 26 kwietnia doszło do katastrofy w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Stolicę Ukrainy dzieliło od miejsca wybuchu 150 kilometrów. Do startu pozostawało zaledwie dziesięć dni. W gazetach, które o tej porze zawsze trąbiły na okrągło o Wyścigu Pokoju, panowała cisza. Zamilkła nawet „Trybuna Ludu", choć była przecież współorganizatorem imprezy. W „Przeglądzie Sportowym" 30 kwietnia ukazała się krótka informacja: „Już w komplecie trenują polscy kolarze przebywający w hotelu Orbisu w Pilczycach pod Wrocławiem". I nic więcej.

Ci trenujący kolarze byli w lepszej sytuacji niż całe polskie społeczeństwo. Oni przynajmniej wiedzieli, co się wydarzyło na Ukrainie. Informacje uzyskali od Amerykanów, którzy trenowali i startowali na Dolnym Śląsku. Oni też mieli wziąć udział w Wyścigu Pokoju. Błyskawicznie się jednak spakowali i czmychnęli do domu. Tymczasem nasi za żadne skarby świata nie chcieli jechać do Kijowa. Ważni ludzie, między innymi szef Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu Bolesław Kapitan, namawiali cyklistów do startu. W końcu namówili. „Postawiliśmy warunek: własne jedzenie i picie. I ortaliony z kapturami" – wspomina Ryszard Szurkowski, który był wówczas trenerem kadry.

Poszczególne kraje wycofywały się jeden za drugim. Na liście pozostało w końcu osiem. Z Zachodu tylko Francuzi, i to w bardzo dobrym składzie. Ich obecność można było wyjaśnić w prosty sposób. Za kilka miesięcy miał nastąpić wybór organizatora igrzysk olimpijskich w 1992 roku. Paryż walczył wtedy o ten zaszczyt z Barceloną i Francuzom bardzo zależało na głosach krajów socjalistycznych. Zdrowiem kolarzy, jak widać, nikt się specjalnie w Paryżu nie przejmował. Ofiarność cyklistów nic jednak Francuzom nie dała, gdyż przegrali głosowanie z Hiszpanami.

6 maja odbył się w Kijowie prolog skażonego wyścigu. Wygrał reprezentant NRD Uwe Ampler. Pamiętam opowieść szefa Polskiego Związku Kolarskiego Zbigniewa Rusina: „Krzyknąłem do Zenka Jaskuły, dlaczego tak wolno jedzie. Żeby mniej oddychać, panie prezesie – usłyszałem w odpowiedzi".

To był bez wątpienia krytyczny moment dla wielkiej imprezy. Ale już w następnym roku na starcie stanęło aż 26 ekip, także Amerykanie. Tym razem nikt nie kazał kolarzom zbaczać z tradycyjnej trasy – pojechali z Berlina przez Pragę do Warszawy. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Na krótko jednak. W krajach organizujących wyścig zbliżał się czas wielkich przemian. Niby wszystko było po staremu: trybuny honorowe, patetyczne przemówienia i napisy w Czechosłowacji „Z Sovietskym Svazem na vecznost". Nikt jednak już w tę wieczność nie wierzył. W czerwcu 1989 roku odbyły się w Polsce częściowo wolne wybory, w sierpniu premierem został Tadeusz Mazowiecki. Kilka miesięcy później runął mur berliński.

W nowej rzeczywistości Polski, Niemiec i Czechosłowacji Wyścig Pokoju został potraktowany jako relikt komunizmu. Przeważało hasło: zburzyć i zaorać. Próbowali ratować imprezę mądrzy bracia Czesi, ale kolejnym organizatorom z roku na rok brakowało pieniędzy. W ramach akcji reanimacyjnej dopuszczono do udziału zawodowców i wytyczono trasę w kierunku zachodnim – raz przez Brukselę, a raz przez Hanower. Niewiele to pomogło. Płomyczek tlił się do 2006 roku, kiedy to Wyścig Pokoju odbył się po raz ostatni. Galerię zwycięzców zamknął Włoch Giampaolo Cheula. Sztandar został ostatecznie wyprowadzony.

Czy było warto? Pomniki Lenina szły przynajmniej na złom.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Powiedzieć, że popularność Wyścigu Pokoju była ogromna, to nic nie powiedzieć. Trzeba obejrzeć stare fotografie, na których ludzie oblepiają wszystkie drzewa, słupy i latarnie, by móc przez kilka sekund popatrzyć na kolarzy. Telewizja prawie nie istniała, cały naród słuchał radia, które co godzina, a w rozstrzygających momentach walki nawet częściej, nadawało komunikaty z trasy. A radio rozpalało wyobraźnię. W relacjach czołowych sprawozdawców kolarze dokonywali czynów wręcz nadludzkich i takież ich spotykały nieszczęścia. Dlatego przebiegiem wyścigu interesowali się wszyscy. Ogólnonarodowe pytanie w maju brzmiało przez lata niezmiennie: jak pojechali nasi?

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami