Prawicowe tygodniki uznały, że Smarzowski zrobił antypolski paszkwil, którego nie powstydziłaby się goebbelsowska propaganda. Co ciekawe, zarówno w „Sieciach", jak i „Do Rzeczy" kamieniem obrazy jest ukazanie relacji polsko-żydowskich podczas wojny, gdy tymczasem, jest to – w mej ocenie – największy atut tego filmu. Smarzowski te relacje pokazuje bowiem w ich tragicznej złożoności. Sowieci wchodzą do miasteczka, Żydzi denuncjują Polaków, którzy potem trafiają na listy do wywózek na Syberię. Gdy przychodzą Niemcy, Polacy denuncjują Żydów jako komunistycznych kolaborantów. Dziadek panny młodej ratuje rodzinę żydowskiej dziewczyny, w której się kochał. Gdy Niemcy odkryją ukrywanych Żydów, zabiją ich i brata, bohatera filmu. Jak mówi postać rabina, były dwie stodoły – w jednej Polacy Żydów palili, w drugiej ich ukrywali.

Ale recenzent „Do Rzeczy" pominął te wszystkie niuanse. Według niego film pokazuje wyłącznie złych Polaków mordujących Żydów. Z kolei recenzent w „Sieciach" oburza się na rzekome kłamstwa historyczne, na przykład, że bohater musiał trzymać w tajemnicy to, że ukrywał Żydów. Zresztą „Sieci" mylą zbrodnie z Jedwabnego ze zbrodnią w Radziłowie. W tym drugim – według świadków – Polacy wykonali polecenie spalenia żydowskich sąsiadów w stodole, lecz samych Niemców podczas zbrodni w miasteczku nie było, zostawili Polakom broń. Recenzent „Sieci" właśnie posiadanie przez Polaków broni uznał za dowód na kłamliwość historyczną „Wesela". No cóż, prawica ma bzika na punkcie poszukiwania antypolonizmu, więc uznała, że najlepiej do tego wykorzystać historyczną warstwę filmu Smarzowskiego.

Mirosław Owczarek

Tymczasem, jeśli idzie o ukazanie Polski współczesnej, jak zauważył Sławomir Sierakowski, a więc ktoś, kogo trudno zapisać do obozu prawicowego, „Wesele" to nie film, ale „festiwal klisz". Smarzowski łaje w nich Polskę powiatową, taką pszenno-buraczaną, discopolową. I właśnie to jest powód oburzenia prawicy, wszak za obecnych rządów telewizja publiczna stała się promotorem disco polo. To właśnie obecna władza powiedziała Polakom, że mają przestać się wstydzić tego, kim są, mają przestać żyć kompleksami, mają być dumni z tego, jacy są. I właśnie nad takim dumnym z siebie chamem Smarzowski się w swym filmie pastwi. Pastwi, ale pozostaje wobec niego zupełnie bezradny. Bo nakręcił film dla wielkomiejskich elit, które pójdą do kina i nie tyle zastanowią się nad własnymi grzechami narodowymi, ile wyjdą z kina obrzydzone tym, jacy ci drudzy Polacy są wstrętni. To film, który nie tyle ma wywołać autorefleksję wśród disco-Polaków pszenno-buraczanych raczących się non stop wódką, ile film, który ma wprawić fajno-Polaków w zachwyt nad swoją inteligenckością, ma ich utwierdzić w miłości własnej. Wielkomiejski widz zachwyci się filmem, ponieważ utwierdzi go w przekonaniu, jak to wspaniale, że jest tym wykształconym z dużego miasta, jak dobrze, że nie jest chamem z Polski powiatowej.

I właśnie pod tym względem ten film tylko wzmacnia polsko-polskie podziały. Nie prowadzi do żadnej refleksji. U prawicy wywołuje reakcję obronną, a obóz postępu wbija po raz kolejny w poczucie wyższości nad discopolową Polską. Dodatkowym problemem jest to, że Smarzowski poza negacją discopolactwa nie ma fajno-Polakom wiele do zaproponowania. Bo ileż można uderzać w narodowe wady tamtych? Ileż można się znęcać nad tym, że disco-Polacy są homofobami, antysemitami i ksenofobami? Przecież to dotyczy „onych", a nie nas. Nas tylko utwierdza w poczuciu, że jesteśmy fajni, bo nie jesteśmy nimi. Ale brak tu jakiejkolwiek pozytywnej treści.