Atak klonów to nie tylko tytuł jednej z odsłon „Gwiezdnych wojen”, ale również celny opis sytuacji panującej na rynku wydawniczym. Pojawienie się przeboju – filmu, książki czy gry komputerowej – zawsze skutkuje powstaniem całej masy jego kopii. Jednak naśladowcy nie zawsze wiedzą, co zadecydowało o powodzeniu oryginału, i w rezultacie popełniają błędy, które uniemożliwiają im osiągnięcie porównywalnego sukcesu.
„Immortal: Unchained” miało być zapewne nową wersją „Dark Souls”. Autorzy postanowili dodać możliwość strzelania do wrogów oraz zaproponowali całkowicie zmienioną oprawę graficzną, utrzymaną w tonacjach szarości. Dopisali też naiwną historyjkę, w myśl której gracz jest żywą bronią i zarazem jedyną osobą, która może uratować świat przed zagładą.
Już dziś wiadomo, że sukcesu nie odnieśli. Na szczęście gra ma kilka mocnych punktów, które uzasadniają sięgnięcie po nią. Takim są na przykład bossowie, czyli potężni przeciwnicy pojawiający się pod koniec większych partii gry. Stanowią spore wyzwanie, a walka z nimi jest emocjonująca. W ogóle większość starć w grze wciąga. Przeciwnicy nie są może najinteligentniejsi, ale działają w grupach i dużo strzelają. Pokonanie ich wymaga nie tylko znalezienia słabego punktu, ale również umiejętnego stosowania uników. No i oszczędzania amunicji, której wiecznie brakuje.
Grając w „Immortal: Unchained”, człowiek wielokrotnie się uśmiecha, a zabawa długimi momentami sprawia mu przyjemność. Chwilę później dostrzega jednak element, który mógł, a nawet powinien, być lepiej wykonany. To właśnie choroba, na którą cierpią wspomniane na wstępie klony. Niby są dobre i mają wszystko to, co oryginał (a czasami nawet więcej). Przegrywają jednak za sprawą szczegółów, które raz jeszcze okazują się kluczem do sukcesu. ©℗
—mzacha