Gdyby nie sport, mógłby pan zbłądzić?
Pamiętam, kiedy jeszcze jako pełnosprawny wracałem wieczorami z treningów i zawodów, widziałem kolegów, którzy stali po bramach. Nie marzyli o niczym innym, tylko by się napić i komuś przyłożyć. Miałem u nich fory, wychowywałem się w ich otoczeniu, wiedziałem, że nic złego mnie nie spotka, kiedy będę ich mijał.
Pan zawsze umiał marzyć?
We Wrocławiu trafiłem do pilotażowej klasy szermierczej. Trener nas przekonał, że warto spróbować, bo będzie fajnie i będziemy często grać w piłkę nożną. Przeszliśmy testy sprawnościowe, zaryzykowaliśmy, ale umówmy się, że ta piłka to był magnes, takie sprytne zagranie trenera. Szermierka też nam się dobrze kojarzyła, bo z „Ogniem i mieczem" i z „Panem Wołodyjowskim", ale nie mieliśmy o niej pojęcia. W tym roku mija jednak 40 lat, od kiedy nie mogę bez niej żyć. Od kiedy stała się moim sposobem na codzienność. Historia zatoczyła koło – we wrześniu tego roku mija 40 lat od czasy, gdy stawiałem pierwsze kroki szermiercze w SP 85, i dziś również w niej trenuję.
Był pan blisko wyjazdu na igrzyska w Barcelonie w 1992 r.
Wielokrotnie byłem mistrzem Polski, we wszystkich kategoriach wiekowych, indywidualnie i drużynowo. Na igrzyska rzeczywiście miałem duże szanse, do dzisiaj trener powtarza głośno, że mi je zabrano. Miałem półfinałową walkę z Bogdanem Zychem z Legii Warszawa. To był świetny zawodnik, ale przy stanie 9:9 sędzia popełnił błąd i przegrałem. Niby to zaważyło na moim wyjeździe do Barcelony, ale wcale nie jestem tego taki pewien. Byłem z Wrocławia, a jeśli można tak powiedzieć, szermierka była z Warszawy. Zych był z Legii, trener reprezentacji był z Legii, a mnie było bardzo ciężko się przebić, musiałbym być dwa razy lepszy, by nikt nie przyczepił się do mojej obecności w drużynie. Polski floret był wtedy bardzo mocny na świecie. O Barcelonie już nie myślę, poszło w zapomnienie. Na tamte czasy wyciągnąłem ze sportu tyle, ile mogłem.
Coś poza sukcesami na planszy?
Na początku kariery, w kategoriach młodzieżowych, i na początku seniorskiej to była forma ucieczki. W latach 70. i 80. trudno było znaleźć pieniądze, by podróżować po Polsce, a co dopiero mieć zgodę na zagranicę. Czułem się wyróżniony, że mogłem zwiedzać świat. Chciałem poznawać nowe, chciałem się uczyć. Dopiero kiedy minął pierwszy zachwyt innymi kulturami, dalekimi krajami, zobaczyłem, że moja praca na treningach może przynieść także sukces sportowy. Wcześniej po prostu korzystałem z tego, że mogłem przekraczać granice. Pamiętam wyjazd do Sao Paulo na mistrzostwa świata, kiedy jeszcze na dwa dni przed wylotem nie miałem na niego zgody. Nie udało się załatwić paszportu. Ale ktoś gdzieś zadzwonił, znalazł jakieś dojście. W tamtych czasach wszystko zależało od tego, czy ktoś „wciśnie guzik", żeby ktoś inny mógł zobaczyć coś poza komunizmem.
Sam wpadł pan na pomysł, by spróbować sił na wózku?
Po kilku latach leczenia zacząłem dochodzić do siebie. Inicjatywa powrotu do sportu nie była jednak moja – Michał Morys, trener kadry niepełnosprawnych, namawiał mnie, żebym spróbował w ten sposób się rehabilitować. „Może ci się uda, a może nie. Szermierkę masz w małym palcu, nie trzeba cię szkolić, uczyć" – powtarzał. Musiałem tylko przestawić się na wózek. Przyjąłem propozycję wyjazdu na mistrzostwa Polski do Warszawy. Miałem się nie przejmować, w każdej chwili mogłem się wycofać. Ale wciągnęło mnie.
Rywalizacja nadaje dodatkowy sens pana życiu?
Czuję radość, że mogę przebywać wśród ludzi. Co ważne – ludzi, którzy mnie akceptują. Każdy jest tu po jakiejś historii, każdy ma kartę choroby. Oni wszyscy walczyli o to, żeby pokazać, że mogą. Że chociaż są niepełnosprawni, to nie znaczy, że mają siedzieć w domu, ale mogą dać radę. Pomyślałem, że skoro oni mogą, to ja też. Coś tam zacząłem wygrywać, ale dużo mi do nich brakowało, tylko że zaangażowanie w sport, pracę dało mi światełko, pomyślałem, że mogę osiągnąć sukces. Nie mierzyłem wysoko – chciałem być na treningu, rywalizować. Wykrzyczeć się, wewnętrznie też. W szermierce można się wyżyć, nie robiąc nikomu krzywdy, a krzyk po akcji pomaga w życiu codziennym. Wtedy już nie chce się krzyczeć z rozpaczy.
Pan często krzyczy na planszy.
Bo chcę wyrzucić z siebie emocje, a poza tym rozgrywam grę psychologiczną. Proszę sobie wyobrazić – dwóch zawodników robi przypuszczalnie tę samą akcję, jeden trzyma nerwy na wodzy i w ogóle się nie cieszy, drugi krzyczy i pokazuje sędziemu, że jest pewny swojej skuteczności. Co widzi sędzia? Że jeden się nie zaangażował, a drugi poszedł na sto procent i to musi być jego akcja.
Odnośnie do gry psychologicznej – dostał pan opiekę psychologa, gdy pan zachorował?
Nie. Zostałem sam. Dostałem te pieluchomajtki.
Kiedy zaczął pan sobie radzić ze stwardnieniem, los zaatakował z drugiej strony.
Widzieliśmy już pozytywy leczenia, podnosiłem się, czuliśmy, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Przy tej chorobie regularnie robi się rezonans magnetyczny i podczas rutynowego badania zupełnie przypadkowo odkryto coś nowego. Miałem wtedy większe problemy z poruszaniem się, gorzej się czułem, ale myślałem, że albo zaczyna postępować stwardnienie, albo jednak za dużo jest wysiłku fizycznego. Rezonans wykazał jednak wiele guzów wzdłuż rdzenia kręgowego. Nowotwór.
Pomyślał pan: dlaczego zawsze ja?
Obróciłem to w żart. Powiedziałem: „Czemu nie. Jak spadać, to z dużego konia, a nie z jakiegoś kucyka". Wiedziałem, że skoro zacząłem wygrywać ze stwardnieniem, a także znowu na planszy, to nie ma w życiu rzeczy niemożliwych. Żona ode mnie nie odeszła, córka wspomaga, mam wokół siebie wielu ludzi o dobrych sercach. Tym razem nie było okresu załamania.
Ale znowu trzeba było uzbierać na leczenie.
Najpierw przeszedłem operację w Berlinie. Usunięto mi dwa, trzy guzy – takie, które się dało, jednak było ich znacznie więcej. Konieczna była kontynuacja leczenia, umówiłem się na kolejną wizytę, ale na nią nie dotarłem. Nie mieliśmy już pieniędzy, nie wystarczyło. Zaczęły się problemy – przerzuty, zdecydowanie większe guzy powstały w miejscu tych, które usunięto. Znowu stanęliśmy przed wielką niewiadomą, lekarze w Berlinie rozkładali ręce, nie wiedzieli, co robić. Nie dało się tego operacyjnie usunąć, więc zaczęliśmy poszukiwania innych sposobów. Na onkologii w Gliwicach nie widzieli możliwości, ruszyliśmy więc za granicę. Znowu w Berlinie pojawiło się eksperymentalne leczenie, za które trzeba było sporo zapłacić.
Zaczął pan kolejną walkę, tym razem o pieniądze.
Napisałem apel na swoim blogu, w akcję włączyła się telewizja, ludzie przypomnieli sobie, że jest taki szermierz, któremu już kiedyś pomogli i który teraz znowu potrzebuje wsparcia. Potrzebne było około 250 tys. zł. Dyskobol Piotr Małachowski oddał swoje trofeum z Diamentowej Ligi, wylicytowaliśmy je za 40 tys., wsparła mnie firma Budimex. Nie zrezygnowałem ze sportu, potrzebowałem także środków na wyjazdy na Puchary Świata, by uzyskać paraolimpijską nominację, potrzebowałem też sprzętu, bo swój oddałem wcześniej młodzieży, nie myśląc o tym, że kiedyś mi się jeszcze przyda. Wiedziałem, że nie będę w stanie oddać pieniędzy ludziom, którzy mi pomogli, więc postawiłem sobie dwa cele. Po pierwsze – wyjazd na paraolimpiadę do Rio i medal. Żeby coś po mnie zostało. W szermierce sama kwalifikacja to duży wyczyn, bo kryteria są tak ostre, że udaje się garstce. Po drugie – pomyślałem, że skoro sam dostałem tyle wsparcia, skoro wyciągnięto do mnie ręce, to może spłacę część tego długu, zakładając fundację Pomóż Walczyć o Życie, by pomagać innym.
Jak działa fundacja?
Motywowało mnie to, jak wiele osób chciało się dołączyć, jak mnie dopingowano. Jest wiele osób w potrzebie, nie tylko ze stwardnieniem. Widzę, że to był świetny pomysł, widzę, jak ta pomoc płynie. Czuję wielką satysfakcję, że udało mi się to stworzyć. Pomagamy w różny sposób, nie tylko na co dzień, ale także walcząc o zmianę przepisów, np. o dostęp do nowoczesnych terapii. Chcemy, by pieniądze były lepiej rozdysponowywane, żeby trafiały do ludzi naprawdę potrzebujących pomocy.
To też jakiś sport. Trudny.
My, sportowcy, jesteśmy stworzeni do walki. Kiedy leżałem w szpitalach, dowiadywałem się, że jestem dla ludzi inspiracją, nadzieją. Spotkałem takiego młodego chłopaka ze stwardnieniem, z zabitej dechami wsi, który mieszkał ze starą matką i był przekonany, że nikt inny mu nie pomoże. Że kiedy matki zabraknie, zostanie ze wszystkim sam, bo nikt do niego nie przyjdzie. Powiedział, że dzięki mnie zobaczył światełko, poprosił o pomoc w różnych instytucjach, zaczął działać. Zrozumiał, że jego życie nie musi lec w gruzach.
No to z fundacją się panu udało. A z Rio podobno mogło być różnie – groźny był ten wypadek samochodowy, który miał pan tuż przed igrzyskami?
Staliśmy w korku, piękna pogoda, słońce świeci, sobota. Żadnego ruchu. Jeden samochód czekał, by skręcić w lewo, my za nim. Rozpędzone auto wjechało w nas z tyłu, z impetem, nasze poszło do kasacji. Miałem wstrząśnienie mózgu, przestawienia w kręgach, ale nie aż tak duże, by nie móc się ruszać. Miałem to szczęście, że ułamek sekundy wcześniej zobaczyłem ten samochód w lusterku i mogłem się jakoś przygotować, napiąć mięśnie. Wiedziałem, że nie wyhamuje, żona nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Z leczeniem poczekała jednak, aż wylecę do Rio.
Drużynowo wywalczyliście srebrne medale, indywidualnie był pan piąty. To sukces?
Marzyłem o złocie. Szło mi bardzo dobrze, wygrywałem wszystkie walki. Między pierwszymi a finałowymi była jednak bardzo długa przerwa. Zastanawialiśmy się, czy wracać do wioski olimpijskiej, ale to były trzy godziny w obie strony. Nierealne. Zostałem w hali, miałem dużo czasu na przemyślenia, za dużo. Czułem, jak blisko jest złoty medal i że marzenia zaczynają się spełniać, bo mogę wygrać z każdym. Siły zaczęły jednak uciekać. Te osoby, które na co dzień poruszają się na wózkach, od rana kręcą kółkiem – mają biceps jak cztery moje. Kiedy się witamy, zawsze proszę, by zbyt mocno nie ściskały mi dłoni. Fizycznie z nimi przegrywam, nadrabiam techniką, wyszkoleniem, ale na dłuższy wysiłek jestem za słaby.
Marzy pan jeszcze o paraolimpijskim złocie?
Cały czas. Pozostaje kwestia, czy dotrwam, by mieć szansę o nie walczyć, muszę płacić sto procent za leczenie i rehabilitację, a są to kwoty rzędu kilku tysięcy złotych miesięcznie. Jest garstka ludzi, którzy mnie wspierają, i jestem im bardzo za to wdzięczny. Niestety, nie mogę być pewien, czy będę miał środki na leczenie. A w połowie listopada zaczynają się kwalifikacje do Tokio. Gdyby były na takich samych zasadach jak cztery lata temu, to byłbym o siebie spokojny. Ale teraz przepisy się pozmieniały. Sumowane są punkty z dwóch rodzajów broni – floretu i szabli, a ja walczę tylko floretem. Fizycznie nie dałbym rady dołożyć sobie jeszcze jednego treningu, a ciułać po małych punkcikach i przyzwyczajać się do porażek też nie ma sensu. Rywale są lepiej wyszkoleni, przygotowani, a ja nie dałbym rady. W kwalifikacjach muszę wszystko postawić na jedną kartę, muszę być najlepszy we florecie. A skoro muszę, to zakładam, że będę. Wstaję razem z żoną, jemy śniadanie, a kiedy wychodzi do pracy, zaczynam rehabilitację. Muszę być przygotowany na wielki wysiłek, nie mogę odpuścić w środku kwalifikacji, nie może zabraknąć mi siły. Szermierka to z jednej strony świetna rehabilitacja psychofizyczna, ale z drugiej wielki wysiłek. Czasami czuję osłabienie.
Na czym polegają pana przygotowania?
Zaczynam od elektrostymulacji w Body Loading, która pobudza mięśnie głębokie. Półgodzinne zajęcia dają mi tyle co trzy godziny na siłowni, a nie obciążają stawów. Dwa razy w tygodniu córka zawozi mnie do fizjoterapeuty na masaż całego ciała. Treningi szermiercze staram się mieć codziennie. Czasami, kiedy wydaje mi się, że nie mam siły, żona daje mi kopa w tyłek i mówi: „Idź, bo jutro nie będziesz miał siły w ogóle". Dosyć często powtarza, że gdyby nie ona, nie zdobyłbym żadnego medalu. Niestety, to prawda.
Zmienia się u nas podejście do niepełnosprawnych?
Pokazujemy, że żyjemy. Widać nas. Będzie lepiej, ale na razie bywa różnie. Wie pan, ja często się wywracam. Ludzie reagują jak na pijanego. Czasami nikt nie pomoże. Upił się, niech leży. W innych krajach bywa na odwrót. W takim Hongkongu tak bardzo chcą pomóc, że bywa to namolne, szokuje. Mam wrażenie, że w Polsce ludzie trochę się boją niepełnosprawnych. Wolą nie zauważać. A przecież z nami można nawet żartować, mamy do siebie dystans. Mój trener – przypominam, że ten sam od 40 lat – w czasie zajęć czasami dla rozładowania sytuacji krzyczy do mnie jak za dawnych czasów: „Jacek, usiądź niżej na nogach!". A ja do niego, że przecież siedzę. Ale na wózku.
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WPSportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95