Do studiów zraziłem się dość szybko. Studium Nauk Politycznych przy Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego miało rozwinąć moje zainteresowania. Ale jeszcze przed immatrykulacją studium stało się instytutem, co z daleka zalatywało Związkiem Radzieckim. Okazało się też, że na pierwszy rok przyjęto dwukrotnie więcej studentów, niż zakładano. Wielu z nich nie zapamiętałem z egzaminów wstępnych. Pochodzili z całej Polski, głównie ze środowisk robotniczych i wiejskich. Podobnie jak ja otrzymali punkty za pochodzenie, ale domyślałem się, że niektórzy mieli też poparcie rozmaitych instytucji.
Nie byłem specjalnie wyedukowany i doświadczony, ale szybko porzuciłem też myśl, że rozwinę się intelektualnie, obcując ze zdecydowaną większością nowych koleżanek i kolegów. Na uczelnię dojeżdżałem codziennie pociągiem lub autobusem, nie brałem udziału w życiu towarzyskim akademików na Kickiego, Radomskiej czy Żwirki i Wigury. Łączyły nas zajęcia, czasami gra w piłkę, i to wszystko. Żadnych bliższych związków. Trzymałem się w grupie kilku osób z Warszawy lub najbliższych okolic, uważanej przez aktyw za podejrzaną „grupę nieformalną". Należały do niej dwie osoby o niezwykłej inteligencji i wiedzy, przy których czułem się malutki. Wszelkie złudzenia co do miejsca, w którym się znalazłem, straciłem jeszcze na pierwszym roku, w marcu 1968. Cały uniwersytet wtedy strajkował, tylko nie mój wydział. Odbyło się w tej sprawie głosowanie, ale mnie było stać jedynie na wstrzymanie się od głosu. Ktoś opowiedział się za strajkiem, może dlatego, że okazał się odważniejszy albo był prowokatorem. W ostatecznym rozrachunku Instytut Nauk Politycznych UW stanął po stronie towarzysza Wiesława. Podobno część naszych kolegów znalazła się nawet w jednym szeregu z przywiezionymi na uczelnię „robotnikami", którzy pałowali studentów. Nie widziałem tego, ale wierzę, że tak mogło się stać. INP był kuźnią kadr partyjnych, zapewne nieprzypadkowo przypisanym do Wydziału Filozoficznego (z socjologią), najbardziej wywrotowego na UW.
W marcu i kolejnych miesiącach 1968 roku byłem w ciągu dnia indoktrynowany na Krakowskim Przedmieściu, a o co chodziło naprawdę, dowiadywałem się wieczorem w domu od strajkującego na Wydziale Historycznym brata, jego kolegów z innych wydziałów UW i politechniki oraz z zachodniego radia.
Wyjście na ulicę było w tych warunkach naturalnym odruchem. Strach minął, normalni studenci i uczniowie ścierali się z milicją – i ja też. Minister spraw wewnętrznych Mieczysław Moczar wysłał na nas oddziały zomowców z Golędzinowa. Bili nas i nasze dziewczyny, więc nie mogliśmy tego tak zostawić. To wtedy pojawiło się pytanie: dlaczego milicjanci pod uniwersytetem mają białe pałki? Żeby studentom nie pobrudzić białych czapek.
Mnie pobili w bramie obok kościoła Świętego Krzyża, bo zaczaili się z dwóch stron i nie miałem szans. Ale moja zemsta była adekwatna do ich napaści. Gdyby mnie wtedy złapali za to, co zrobiłem jednemu z nich pod pomnikiem Kopernika, nie wyszedłbym z pierdla. Ale nie złapali. W bramie byli górą, na ulicy niosły mnie piłkarskie nogi. Mogli mi naskoczyć. Największy bój stoczyliśmy w rejonie ulicy Bednarskiej, pomnika Mickiewicza i kina Kultura, gdzie milicja miała sztab dowodzenia akcją przeciw studentom. Bruk z ulicy dobrze się wyrywał i niesieni emocjami trochę to kino bezsensownie zdemolowaliśmy. Oni walili do nas gazem i jakimiś świecami dymnymi, a my, z szalikami na twarzach, im to odrzucaliśmy. Jak kogoś złapali, sprawdzali najpierw, czy ma brudne ręce, bo te pojemniki z gazem zostawiały czarne ślady. Biada temu, kto je miał.