Dariusz Dziekanowski: Dziś nie wystarczy być genialnym piłkarzem

- Zrzucili mnie z samolotu na środek oceanu. I nie tylko miałem się uratować, ale jeszcze wymagali, żebym stylowo płynął – opowiada Michałowi Kołodziejczykowi Dariusz Dziekanowski, były reprezentant Polski w piłce nożnej.

Aktualizacja: 20.10.2018 09:17 Publikacja: 20.10.2018 00:01

Dariusz Dziekanowski: Dziś nie wystarczy być genialnym piłkarzem

Foto: PGE Narodowy/ Bartek Syta

Plus Minus: Robert Lewandowski powiedział, że drużynie nie pasuje taktyka, Jerzy Brzęczek zaś stwierdził, że piłkarze są od wykonywania poleceń trenera. Mamy już konflikt w reprezentacji?

Dariusz Dziekanowski: Nie mamy konfliktu, ale mamy wreszcie ludzi, którzy mówią to, co myślą. Może wszystko zaszło rzeczywiście daleko, jednak nie tak bardzo, by mówić już o kryzysie w kadrze. To, co powiedział Lewandowski, jest prawdą, to, co powiedział Brzęczek – także. Przecież takie słowa nie wykluczają dalszej współpracy. Mamy trenera, który jest otwarty, który ma jakiś przekaz do dziennikarzy i kibiców, a nie cały czas powtarza taką samą formułkę.

Po porażkach z Portugalią i Włochami obudziliśmy się już w innej rzeczywistości?

Przez ostatnie lata mieliśmy w reprezentacji bardzo dobry czas. Kilku zawodników wyjechało za granicę i zrobiło tam karierę. Rosły umiejętności, przyszła wysoka forma i miało to przełożenie na drużynę Adama Nawałki. To był dobry zespół, mógł osiągnąć dużo więcej.

To znaczy?

Szczyt możliwości przypadł na mistrzostwa Europy w 2016 roku, gdzie mieliśmy szansę być drugą Portugalią, ale odpadliśmy w ćwierćfinale. Mieliśmy ukształtowanych zawodników, ale dwa lata młodszych niż teraz – w takim momencie kariery, kiedy najbardziej doskwiera głód sukcesu. Teraz już na starcie popełniono kilka błędów. Najważniejszym było złe podejście do Ligi Narodów. Poinformowano, że są to mecze, które przygotują nas do eliminacji do mistrzostw Europy. O tym, jak niewłaściwe były te słowa, świadczy obecny ból, gdy okazało się, że spadliśmy z elitarnej grupy najlepszych drużyn. Chyba dopiero teraz dociera do nas, że granie z Austrią czy Irlandią nie będzie tak atrakcyjne jak z rywalami, których mieliśmy w tym roku. Nie będzie z tego ani wielkich pieniędzy, ani prestiżu. Mam wrażenie, że piłkarze i kibice o tym zapomnieli.

Pozwoliliśmy się rozpieścić?

Wymagamy od zawodników, żeby przechodząc do mocnych klubów, nie zadowalali się tym, co mają. W przypadku reprezentacji powinno być podobnie, a jednak przyzwyczailiśmy się do tego, że jest dobrze, że jeśli nie wygramy, to przynajmniej będziemy walczyć jak równi z najlepszymi. Ostatnio nauczyliśmy się też wygrywać, ale o taki nawyk trzeba dbać, pielęgnować go. Mamy w drużynie piłkarzy, którzy są w stanie pociągnąć drużynę jeszcze przez dwa, trzy lata, bo mają do tego odpowiednie umiejętności. Dla tych najlepszych, dla Realu czy Barcelony, długie utrzymywanie się na szczycie nie jest nudne. Dla piłkarzy tych klubów wygrywanie nigdy nie staje się szarą codziennością. Tego chyba się w Polsce jeszcze nie nauczyliśmy. Myślę, że ostatnią drużyną, która coś gwarantowała w polskiej piłce, była kadra z lat 70. To był zespół, który nas rozpieścił, mistrzostwo i wicemistrzostwo olimpijskie, trzecie miejsce na świecie, nawet w Argentynie w 1978 roku było jeszcze bardzo dobrze. Kiedy tamci piłkarze wychodzili na mecz, nie zastanawialiśmy się, czy im się będzie chciało.

Wychodzi na to, że obecnie potrafimy grać tylko w jednym ustawieniu taktycznym. Czy współczesny piłkarz jest niedouczony?

Granie na połowie przeciwnika i szukanie na niej najlepszych rozwiązań jest bardzo trudne. Wymaga odpowiedniej techniki, wyjścia na pozycję. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. My nie mamy takich zawodników, nasi widzą tylko to, co przed sobą. I biegną. Kamil Grosicki, Jakub Błaszczykowski – to są piłkarze dla nas charakterystyczni, takich możemy produkować, wykorzystywać ich możliwości. Reprezentacja Polski w ostatnich latach charakteryzowała się dyscypliną, grą bez błędów w obronie, co pozwalało na szybki odbiór piłki i korzystanie z dynamiki naszych piłkarzy ofensywnych. Dobrze to funkcjonowało jeszcze w pierwszym meczu z Włochami w Bolonii, kiedy wyprzedzaliśmy ich na 30. metrze od bramki i później próbowaliśmy zaskoczyć jakimś inteligentnym podaniem do przodu. To był najlepszy sposób na wykorzystanie możliwości zawodników, jakich obecnie mamy w kadrze.

Czyli szukanie nowej taktyki było błędem.

Jeśli na mecz z Włochami wystawiamy Jacka Góralskiego, Karola Linetty'ego i Damiana Szymańskiego, wiedząc, że po drugiej stronie zagrają Marco Veratti, Jorginho i Nicolo Barella, a pomagać im będą jeszcze Lorenzo Insigne i Federico Bernardeschi, to chyba ktoś źle oszacował nasze możliwości. Czterech pomocników plus wracający Piotr Zieliński – to byłoby lepsze rozwiązanie, pozwalałoby nam na odbiór piłki i szukanie szczęścia w ataku, tak jak zrobiliśmy kilka razy w drugiej połowie. Dziwnie jednak odwróciło się postrzeganie naszej reprezentacji.

Jak to odwróciło?

Mieliśmy obronę i jej nie mamy. Byli Łukasz Piszczek, Kamil Glik, Michał Pazdan, Grzegorz Krychowiak i bardzo solidny Krzysztof Mączyński – ich wysoka forma dawała komfort. Oni nam mecz przynajmniej remisowali i można było znaleźć tych, którzy potrafią go jeszcze wygrać. Ciągle mówimy teraz o atakowaniu skrzydłami albo środkiem, o ofensywie. A przecież gdyby wszystkie okazje, jakie mieli nasi przeciwnicy, kończyły się golami, to z Portugalią przegralibyśmy 2:7, a z Włochami 3:9.

Brzęczek to dobry pomysł na selekcjonera?

Wiemy o tym, co stało się na mundialu i jak wyglądała współpraca na linii piłkarze – Adam Nawałka; zmiana selekcjonera powinna się odbyć jeszcze przed mistrzostwami świata. Nie było już chemii, co potwierdzili piłkarze w rozmowach po turnieju. Myślę, że Jerzy Brzęczek na początek swojej kadencji nieco przekombinował. Można mieć swoją wizję, ale trzeba też mieć zdrowy rozsądek. W pierwszym meczu z Włochami sprawdził się system, który już później nie został powtórzony. A trzeba było go tylko poprawiać, a nie wywracać wszystko do góry nogami. Selekcjoner miał prawo kombinować na wielką skalę tylko w towarzyskim spotkaniu z Irlandią, ale i tam tylko w jednej połówce, tymczasem poszedł na całość. Chyba ani on, ani nikt w PZPN nie doceniał, jak ważne było utrzymanie się w elicie Ligi Narodów. Możliwość gry z najlepszymi powinna być dla nas priorytetowa, nie wiadomo teraz, ile lat zajmie nam powrót do miejsca, w którym już byliśmy. I czy jest w ogóle możliwy.

Jak pan ocenia powoływanie do reprezentacji piłkarzy, którzy nie grają w swoich klubach?

Arkadiusz Reca na pewno ma duże możliwości, ale dla niego na grę w kadrze jest za wcześnie. Robi błędy, potrzebuje roku gry w lidze włoskiej, żeby być pełnowartościowym reprezentantem. Jakub Błaszczykowski ma 33 lata i zastanawiam się, jakie są wobec niego oczekiwania. Ma niesamowite doświadczenie, jest ambitny i odpowiedzialny. Może gra na skrzydle nie jest już dla niego, ale spróbowałbym go na pozycji numer 8, w środku pomocy. Harowałby za dwóch, ale nikt nie wymagałby od niego gry z pełną szybkością przez całe spotkanie. Ten facet wie, jak się przesuwać, rozumie grę jak nikt inny i być może to jest dla niego najlepsze miejsce. Od pół roku na siłę go z kadry wyganiamy i to nie jest zachowanie fair wobec takiego zawodnika. Nie szanujemy piłkarzy, którzy są ambitni, którzy spokojnie jeszcze przez dwa lata mogą coś tej reprezentacji dać. To, że Kuba mógłby już nie wytrzymać 90 minut, nie jest dla mnie żadnym argumentem. Niech wytrzyma 60 albo chociaż jedną połówkę. Wolę takiego zawodnika niż kogoś, kto da radę biegać w dwóch meczach z rzędu, ale ma bardzo mało do zaoferowania.

Wspomniał pan o braku szacunku. A czy historia z Nawałką według pana obchodzi się fair?

Do mundialu zrobił wielką rzecz, osiągnął olbrzymi sukces. Jednak mistrzostwa świata wyglądały jak z najgorszych snów, bo nikt nie był sobie w stanie nawet wyobrazić, że wypadniemy tak fatalnie. Niemniej dwukrotnie wygrane eliminacje i Euro we Francji to potwierdzenie świetnej pracy poprzedniego selekcjonera. Zabrakło wprowadzenia świeżej krwi i zmiany w komunikacji z zawodnikami. Moim zdaniem pod koniec nie było już też wzajemnego szacunku. Piłkarze widzą coś w trenerze tylko wtedy, kiedy czują, że może im pomóc, kiedy ma energię i może ją przekazać drużynie. Jeśli jej nie ma, brakuje przełożenia – nie jest w stanie wpłynąć na zespół ani go pobudzić. I to jest moment, kiedy trzeba odejść.

Śmieje się pan z ekstraklasy czy docenia naszą ligę?

To jest przerażające, kiedy nasze kluby odpadają we wstępnych fazach europejskich pucharów, ale jeszcze bardziej przerażające jest to, że trenerzy i piłkarze są obrażeni na to, że muszą jechać do Kazachstanu, Azerbejdżanu albo Luksemburga. Uważają, że to im jakoś urąga, właściciele klubów mówią o kosztach. A później się okazuje, że to i tak za wysokie progi. Wrócę do Ligi Narodów i reprezentacji – mecze z Portugalią i Włochami powinny być świętem dla każdego zawodnika. Nie akceptuję wypowiedzi o niskiej randze tych nowych rozgrywek. Wnukom nie opowiada się o meczach z Gibraltarem, z Rumunią albo Bułgarią. O takich meczach, nawet jeśli są świetne, szybko się zapomina. Jeśli piłkarze ekstraklasy narzekają na konieczność gry w europejskich pucharach już na samym początku, to wyrażają tylko swoją słabość, bo dobrzy zawodnicy, grając ze słabymi, nadal mają przyjemność z gry, nadal chcą udowodnić, że są lepsi. A słabi zawsze znajdą jakieś problemy.

Jednocześnie ekstraklasa jest w stanie wyprodukować kogoś takiego jak Krzysztof Piątek.

To zawodnik, który ma olbrzymie możliwości, za którego Genoa zapłaciła 4 miliony euro i który teraz jest wart dużo więcej. Ma dobry okres, ale zobaczymy, czy wskoczy na wyższą półkę. Pamiętajmy, że Serie A dzieli się na Serie A1 i Serie A2: czym innym jest Juventus, Roma, Napoli, Milan czy Inter, czym innym Empoli czy Sassuolo. Piątek ma niesamowite wejście we Włoszech, ale jeśli pamiętamy go z meczu z Irlandią, to nie myślimy, czy jest wart 40 milionów euro, tylko te zapłacone 4 miliony uważamy za wygórowaną cenę. W meczu z Portugalią też strzelił gola i nie pokazał nic więcej. Wydaje mi się, że Krzysztof Piątek przede wszystkim potrzebuje czasu, by być naprawdę przydatnym zawodnikiem, żeby nie nie tylko strzelać gole, ale też zyskać inne walory, które pozwolą uznać go za świetnego piłkarza. Bo grając tak jak teraz, jeśli nie zdobędzie bramki w dwóch, trzech kolejnych meczach, usiądzie na ławce rezerwowych. Musi być ważny dla całego zespołu, umieć rozegrać akcje, asystować, grać w defensywie, wychodzić na pozycję, a nie być widoczny tylko na liście strzelców. Żadna reprezentacja ani żaden klub nie zamieni jednego gola na 89 minut gry w dziesiątkę.

Zgodzi się pan z Robertem Lewandowskim, że burzył mury za granicą i teraz Polakom łatwiej wyjeżdżać?

Tak, Robert ma rację. Wciągnął nas na wyższy poziom, cieszymy się większym zaufaniem. To dzięki Lewandowskiemu, ale także Andrzejowi Buncolowi, Markowi Leśniakowi, Łukaszowi Piszczkowi czy Błaszczykowskiemu – każdy dołożył swoją cegiełkę. Teraz chętniej i częściej do Polski przyjeżdżają skauci i szukają perełek.

Polski piłkarz jest lepiej przygotowany do wyjazdu niż za pana czasów? Panu drugi wyjazd na Zachód – do FC Koeln – nie poszedł zgodnie z założeniami.

Miałem 32 lata, a to nie jest dobry moment, by wyjechać do Niemiec. Jako 18–20-latek jesteś na początku kariery, dostajesz doskonałą szkołę, z polskiego gimnazjum przenosisz się od razu na studia. Ja natomiast, po krótkim pobycie w Legii, najpierw wyjechałem do trzeciej ligi, do Alemannii Aachen, pograłem tam dwa miesiące, a na naszych meczach często był mieszkający niedaleko Morten Olsen. Zaprosił mnie na trening i namówił na transfer. Podpisałem kontrakt, ale dowiedziałem się, że skoro to Bundesliga, to muszę być lepiej przygotowany fizycznie. Rozpocząłem przygotowania dwa tygodnie przed drużyną, a później zacząłem robić to samo z całym zespołem. Po dziesięciu dniach wysiadł mi organizm, migdałki miałem wielkości jajek, wykończyłem się. Później dwa tygodnie nie mogłem się ruszyć. Okazało się, że Olsen miał swoją koncepcję i mnie w niej nie widział.

No ale przecież sprowadzał pana do zespołu.

Fajną rozmowę miałem w Niemczech, to może być dobry przykład dla młodych zawodników. Wezwał mnie dyrektor sportowy i pytał: – Wszystko w porządku? – Tak. – Płacimy ci? – Tak. – Mieszkanie OK? – Tak. – Trener jest dobry? – Tak. – To dlaczego nie grasz? – Bo trener ma inną koncepcję. To był test, bo gdybym powiedział, że Olsen się nie nadaje, zrobiłbym z siebie idiotę. Dyrektor kazał mi pójść do trenera i porozmawiać o swojej sytuacji. Dowiedziałem się, że w ofensywie jest wszystko w porządku, ale żeby grać w lidze niemieckiej, muszę bardziej pracować w obronie. No to trenowałem tak, że po tygodniu byłem cały pościerany od wślizgów. Mimo to znowu zabrakło mnie nawet w kadrze. Pytam dlaczego. – Słuchaj, przyszedłeś tutaj, żeby grać ofensywnie, a ty tutaj same wślizgi robisz – powiedział Olsen. W Niemczech jest jednak tak, że nawet nie grając, nigdy nie możesz pokazać, że jesteś niezadowolony, nie możesz przestać zapieprzać. Jechałem na voltarenie i bandażowałem się, aż prawie spaliło mi skórę. Brałem tabletki, żeby trenować, później żeby spać normalnie. Siedem miesięcy pracowałem, żeby załapać się do składu, i w końcu nie zagrałem ani razu. Chciałem udowodnić, że jestem lepszy od tych, którzy grają, ale nigdy nikogo nie podkopywałem, nie burzyłem autorytetu trenera. Ci, co grali, pewnie byli lepsi.

Zgodzi się pan, że wielki sukces w sporcie mogą osiągnąć tylko ci najwytrwalsi? Ci, którym warunki życiowe każą szukać w sporcie szansy na ich zmianę?

Nie zgodzę się. Obojętnie, czy ktoś ma w domu dobrze czy źle, sport musi po prostu kochać. Trzeba być od niego uzależnionym. Jeśli rodzina jest biedna, motywacją dla dziecka nie mogą być tylko pieniądze, które zapewnią wyższy poziom życia. Ktoś, kto tak myśli, nie zostanie mistrzem – dojdzie do pewnego poziomu i przestanie się rozwijać. Trzeba kochać treningi, zajęcia dodatkowe, ciągle walczyć o więcej. To jest klucz do sukcesu. Gdyby w piłce bieda była głównym motorem, to teraz Federico Chiesa, Daley Blind czy wcześniej Kaka nigdy nie doszliby do poziomu reprezentacji, bo z tego, co wiem, nie mogli narzekać na warunki finansowe swoich rodzin. Słyszałem teorie, że po wielkie talenty najlepiej jeździć do małych miejscowości. Że niby desperacja, by się wyrwać, jest większa. A to nieprawda, bo później dochodzą sprawy z adaptacją – do nowej sytuacji w życiu, do miasta, do nowego klubu. Nie ma tu żadnej reguły, żadne parametry poza pasją nie są decydujące. Obalam tę teorię z biedą – zdecydowanie.

Napisał pan w swojej biografii, że piłkarz musi mieć czystą głowę i nie może się zajmować niczym innym poza grą. Nie ma już szans, by w tym samym czasie studiować?

Żeby dojść do wysokiego poziomu, trzeba poświęcić się w stu procentach. Nauka jest ważna, trzeba jej przypilnować, doprowadzić do jakiegoś poziomu – teraz takim minimum wydaje się matura. Ja chodząc do technikum samochodowego, w porozumieniu z Gwardią Warszawa musiałem już brać korepetycje. Miałem trudności z łączeniem szkoły z intensywnymi treningami. Jako 15-latek trenowałem już z dorosłymi, z zawodowcami. Nie da się robić wszystkiego naraz, zawsze coś odbywa się kosztem czegoś innego. Nie można mieć za dużo na głowie. Oczywiście są wyjątki, ale nikt nie jest w stanie zaliczać przez trzy tygodnie sesji podczas studiów i jednocześnie być piłkarzem na wysokim poziomie. Wtedy nie można się skupić na treningu, spala się energię podczas nauki. Zresztą tak samo podczas robienia biznesu. Myśląc o robieniu pieniędzy, nie jesteśmy w stanie oddać się sportowi.

A jak ktoś ma wielki talent?

Nie wystarcza. Sport nie polega na tym, że przez miesiąc wypracowuje się wysoką formę, która przez całe życie pozwoli nam grać w dobrym klubie albo reprezentacji. Przecież nawet kiedy całkowicie oddajemy się piłce, też przychodzą słabsze momenty. I wtedy trzeba znaleźć drogę wyjścia z kryzysu, mieć na to czas.

Brakuje panu piłkarskiej szatni czy jednak jako osobie, której udało się skończyć studia, niekoniecznie?

Szatnia może być bardzo fajna – tak jak fajnie może być przy stole na imprezie, jeżeli jest dobra atmosfera, a liderami są ci, którzy mają coś mądrego do powiedzenia. Gorzej jest, jeżeli w szatni dominuje ktoś, kto mówi dużo i głupio, bo to ma wpływ na pozostałych zawodników. Efekt tego widać także na boisku, bo jak w szatni jest głupio, to tak samo podczas gry. Szatnia to miejsce specyficzne, trudne. Pamiętajmy, że nie siedzą w niej ludzie, którzy co tydzień walczą tylko z przeciwnikami. Najpierw muszą rywalizować między sobą o możliwość gry. To walka fizyczna, kontaktowa, wyścig, ale ważna jest także siła mentalna. Trzeba wiele znieść, wytrzymać w głowie. Myślę, że teraz szatnia już się zmieniła, bo życie piłkarza jest inne i inne są także wymagania. Trzeba trzymać wysoki poziom nie tylko na boisku, ale także poza nim. Piłkarz sprzedaje się w mediach, zarabia swoim wizerunkiem. Jeśli pojawia się biznes i sponsorzy, to trzeba być bardziej otwartym. Nie trafi się do wielkiego klubu, będąc tylko genialnym piłkarzem, to już nie wystarcza.

„Nie da się już być drugim George'em Bestem" – dla niektórych to spore zaskoczenie, że powiedział to właśnie pan.

Już za moich czasów się nie dało. Najpierw zasuwałem między szkołą a treningami. W Legii, kiedy miałem gorszy okres, przychodziłem na zajęcia dodatkowe wieczorami. Raz zapomniałem butów, poprosiłem żołnierza z wartowni, żeby otworzył mi magazyn. Później magazynierka wykorzystała ten fakt i ogłosiła, że jej wszystko zginęło. Żołnierz poszedł do aresztu, a ja trenowałem, kiedy inni mieli urlopy. Oczywiście są sytuacje, kiedy widzi się zawodnika w innym stroju niż dres, czasami z lampką wina w dłoni, ale we współczesnym futbolu trzeba się całkowicie podporządkować karierze. Jeśli ma się chęć coś osiągnąć, trzeba być piłkarskim narkomanem, żyć tym, co się robi, 24 godziny na dobę. Kiedy słyszę zawodnika, który mówi, że nie ogląda meczów w telewizji, bo go to nie interesuje, to jest chora sytuacja. Ja nawet teraz ciągle muszę je oglądać.

Obalił pan teorię o biedzie, a jak jest z szybkim małżeństwem? Pomaga czy przeszkadza?

Piłkarz musi myśleć przede wszystkim o karierze. Oczywiście jest młody – może mieć przyjaciółki, narzeczone, czasem nawet zdarzy się jakaś mądra kobieta, z którą można chcieć się związać na całe życie. Tyle tylko, że piłkarz spędza w domu mało czasu, często ma mecze wyjazdowe, nie może dać dużo z siebie drugiej osobie, raczej tylko korzysta ze wsparcia. Zawodnik na wysokim poziomie wymaga wielu poświęceń ze strony najbliższych. Wczesne małżeństwa, zawierane między 25. a 28. rokiem życia, bywają udane, ale wymagają dużej dojrzałości po obu stronach. Jednak optuję za tym, że w tym wieku dla piłkarza, jeśli profesjonalnie myśli o swojej karierze, najważniejsza powinna być piłka. Mamy tak napięty grafik, tak dużo czasu musimy poświęcić swojemu zawodowi, że nasze wyobrażenie o prawdziwym związku zazwyczaj jest – delikatnie mówiąc – niewystarczające. Piłkarz często nie ma czasu, by dobrze poznać drugą osobę.

Jak pan radził sobie z presją? Widzew Łódź kupił pana za 21 milionów złotych, to był rekord na tamte czasy.

Szokiem była dla mnie nie tyle cena, ile publiczne podanie jej do wiadomości. Wtedy nie było takich zwyczajów. Wszystko spadło na mnie nagle, byłem pewny, że trafię do Legii, bo przecież byłem w wojsku. Studiowałem, byłem w Gwardii, ale przysięgę też złożyłem – co prawda w gabinecie i z długimi włosami, ale zawsze. Okazało się jednak, że pójdę do Widzewa, a tam były takie charaktery, że nie porównałbym mojej sytuacji nawet do wrzucenia do głębokiego basenu.

To do czego?

Zrzucili mnie z samolotu na środek oceanu. I nie tylko miałem się uratować, ale wymagali jeszcze, żebym stylowo płynął.

Walczyć w Łodzi o swoje było nawet trudniej niż później w Celticu Glasgow?

W Widzewie wtedy liderzy odeszli, a ci, którzy zostali, chcieli przejąć ich rolę nie tylko na boisku. Naśladowali ich zachowania także w szatni. To był problem. Poza tym trener Władysław Żmuda był dość delikatny, na dużo pozwalał zawodnikom, którzy to wykorzystywali. Było wiele niepotrzebnych słów i zachowań.

Mówił pan wtedy, że wracając do Warszawy, otwierał okno samochodu, żeby oddychać świeżym powietrzem.

A teraz jeżdżę po całej Polsce i Europie, mogę mieć otwartą szybę i czuję się dobrze.

Wie pan, co to znaczy, jak napastnikowi zaczynają liczyć minuty bez gola. Myśli pan, że Lewandowskiemu teraz zaczną?

Trenując i oddając się całkowicie piłce, nie powinien czuć wagi tych minut. Jeżeli jesteśmy w porządku wobec siebie i kolegów z drużyny, to nie jest żaden ciężar. To ludzkie, czasami takie sytuacje się zdarzają. W takich momentach ważne jest wsparcie, gole innych piłkarzy i kolejne zwycięstwa. Jeżeli Robert po strzelonych golach podkreśla rolę swoich kolegów, a nie krzyczy, że to tylko jego zasługa, jeżeli potrafi się cieszyć także z ich bramek i przyjmuje do siebie uwagi, jeśli coś jest nie tak, na pewno szybko poradzi sobie z tą sytuacją. Problem mógłby się pojawić, gdyby brak skuteczności jednego piłkarza stanowił alibi dla pozostałych. Nie można mówić: „Bo on nie strzelił". Nie na tym poziomie.

Niektórzy mówią, że Lewandowski za dużo macha rękami i gestykuluje podczas gry.

Pytanie, po co i w jakich sytuacjach tak robi. Jeśli macha pod publiczkę, to źle. Jeśli denerwuje się i przeklina, bo ma to pomóc w rozegraniu następnej akcji – to dobrze. Nigdy nie słyszałem trenera, który mówiłby w szatni: „Czy byłbyś tak miły i podbiegał do przeciwnika szybciej, gdyż jest on bardzo groźny? Zrobisz to dla mnie?". W piłce padają mocne słowa, bo piłka to mocne emocje. To one powodują, że mówimy bardzo krótko i w taki sposób, by przekaz błyskawicznie trafiał do kolegów. Wersal to nawet we francuskiej piłce się nie przebił.

rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

Dariusz Dziekanowski (ur. 1962), uznawany za jeden z największych talentów piłkarskich początku lat 80. Grał m.in. w Gwardii Warszawa, Widzewie Łódź, stołecznej Legii, a za granicą – w szkockim Celticu Glasgow i niemieckiej Alemannii Aachen. W reprezentacji Polski rozegrał 63 mecze i strzelił 20 goli

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Robert Lewandowski powiedział, że drużynie nie pasuje taktyka, Jerzy Brzęczek zaś stwierdził, że piłkarze są od wykonywania poleceń trenera. Mamy już konflikt w reprezentacji?

Dariusz Dziekanowski: Nie mamy konfliktu, ale mamy wreszcie ludzi, którzy mówią to, co myślą. Może wszystko zaszło rzeczywiście daleko, jednak nie tak bardzo, by mówić już o kryzysie w kadrze. To, co powiedział Lewandowski, jest prawdą, to, co powiedział Brzęczek – także. Przecież takie słowa nie wykluczają dalszej współpracy. Mamy trenera, który jest otwarty, który ma jakiś przekaz do dziennikarzy i kibiców, a nie cały czas powtarza taką samą formułkę.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów