Wiedeńska ekspozycja czynna do końca września pokazuje, że choć o Egonie Schielem napisano już wiele, wciąż można dodać coś frapującego. Ostatnio stał się jednym z bohaterów nowej powieści Bogusława Chraboty „Influenza magna. U progu wieczności". Z literatury fachowej znamy rodzinne konteksty – tradycje kolejarskie ze strony ojca na granicy obsesji, a także złe relacje z matką: zwłaszcza od czasu, gdy wcześnie została wdową i, najprawdopodobniej, ofiarą choroby wenerycznej męża.
Także biograficzny film „Egon Schiele. Śmierć i dziewczyna" Dietera Bernera z 2016 r. przypominał fascynację głównego bohatera mistrzem wiedeńskiej secesji Gustawem Klimtem, a także ważne szczegóły z życia prywatnego. Bezkompromisowe, mocno erotyczne autoportrety, a jednocześnie względnie niewinne na tle oskarżenia o deprawowanie taką sztuką nastolatki, co skończyło się kilkutygodniowym pobytem w więzieniu. Erotyczny był też związek z modelką Klimta Wally Neuzil – poznaną, gdy była siedemnastolatką, zakończony nagle zdradą i małżeństwem z Edith Harms. Jak pisał malarz do przyjaciela, postanowił „jak najkorzystniej się ożenić". Żona, będąca w szóstym miesiącu ciąży, zmarła na hiszpankę 28 października 1918 r. Egon przeżył ją tylko o trzy dni.
Demon z Jawy
Malarstwo Schielego to przekonująca ilustracja prawdy, że największym atutem artysty jest oryginalność jego języka, niepowtarzalność i siła wyrazu. Nawet jeśli zależny jest od konwencji epoki – ma wtedy szansę przebić się na pierwszy plan i być dżokerem, który bierze wszystko. Tym bardziej intrygujące jest ustalenie konkretnych przyczyn wyjątkowości – jeśli ma konkretne korzenie, co nie ujmuje zresztą artyście geniuszu, tylko pozwala lepiej poznać go i zrozumieć. Inaczej odbieramy przecież dzieła Franza Kafki, gdy wiemy, że uwielbiał chodzić do kina na filmy Charliego Chaplina i oglądać jego bohaterów zmagających się z przeciwnościami losu. Wtedy jesteśmy w stanie zrozumieć, że Kafka to nie tylko mrok, ale też specyficzne, przewrotne poczucie humoru.
Dla Egona Schielego ważniejszą inspiracją od kina był teatr, taniec, sztuka mimu oraz lalki. W jego nagich autoportretach, ale dotyczy to w zasadzie większości dzieł – zaskakujące jest rozczłonkowanie ludzkiego ciała, tak jakby złożone było z osobnych fragmentów, których odrębność jest mocno zaznaczona czernią kreski. Zmieniała się więc treść obrazów i tło – z jasnego stawało się mroczniejsze, jednak motyw rozczłonkowania ciała i rzeczywistości pozostał niezmienny. Na tym tle warto przypomnieć, co pisał o spotkaniach z Schielem jego pierwszy patron, wybitny krytyk sztuki Arthur Roesler, podkreślając zainteresowanie artysty malowanymi, ekspresyjnymi lalkami używanymi w jawajskim teatrze cieni. A mianowicie, że 23-letni mężczyzna „mógł bawić się tymi figurami przez wiele godzin, nie nudząc się, ani nie mówiąc ani słowa. To, co naprawdę było zdumiewające, to zręczność, z jaką Schiele manipulował smukłymi kijami, które poruszają kukiełkami. A kiedy zaoferowałem mu wybór jakiejkolwiek jawajskiej kukiełki, aby sprawić mu małą przyjemność – wtedy wybrał groteskową postać diabolicznego demona o zawadiackim profilu. Ta postać zainspirowała go niejednokrotnie. Fascynowały go mocno stylizowane, często magicznie żywe kontury cieni na ścianie".
Roesler zapamiętał również to, jak Schiele komentował swój wybór. O diabolicznym demonie powiedział: „Taka postać może wywołać mocniejszy efekt niż nasi najlepsi tancerze. W porównaniu z moim czerwonym demonem tancerka Ruth jest zwykłą prostaczką" – komentował Schiele i obdarzył swojego demona z bawolej skóry pełnym miłości spojrzeniem. Jawajska postać pozostała zresztą ulubioną zabawką malarza aż do śmierci.