Lojalki absurdu

Dziennikarze wciąż przekazują opinii publicznej w tonie sensacji informacje o podpisanych lojalkach, wkładając je niemal za każdym razem do jednego worka z zobowiązaniami do tajnej współpracy z SB

Aktualizacja: 29.12.2007 12:36 Publikacja: 29.12.2007 03:15

Lojalki absurdu

Foto: Rzeczpospolita

Red

Jeden z olbrzymich tytułów zamieszczonych w „Dzienniku” z 5 grudnia br. głosił: „IPN: Kazimierz Kutz podpisał lojalkę”. Wcześniej z równym zaangażowaniem był analizowany problem lojalki prezesa TVP Urbańskiego. Trudno stwierdzić, czy te działania wynikają z ignorancji, czystej głupoty czy po prostu ze złej woli.

Warto więc przypomnieć, że tzw. lojalka to jedna z formalności, które próbowano po wprowadzeniu stanu wojennego podsuwać „potencjalnie niebezpiecznym” działaczom w zamian za zgodę bezpieki na ich powrót do domu. Lojalka – poświadczone własnym podpisem zobowiązanie do przestrzegania „prawa stanu wojennego” – miała być dodatkową formą psychologicznego nacisku na aresztowanych działaczy. Władza liczyła, że w ten sposób przynajmniej u części z nich wzbudzi dodatkowe rozterki, spowoduje strach przed kontynuowaniem działalności „solidarnościowej”. Był to też swoisty szantaż – nikt nie wiedział, kiedy i gdzie SB będzie chciała takie dokumenty wykorzystać.

Okoliczności, w jakich podsuwano lojalki do podpisu, były różne – decyzje aresztowanych były różne i zależały od splotu wielu okoliczności. Od demonstracyjnego i niewątpliwie zasługującego na szacunek bohaterstwa – postawy symbolicznego zaznaczenia niezłomności charakteru nawet za cenę więzienia – po gorliwe, niemal bez wahania podpisane zobowiązania, po to aby od pierwszych chwil po wyjściu na wolność rozpocząć walkę z reżimem. Byli też ludzie, którzy zastraszeni podpisywali takie kwity, nie czując, żeby to cokolwiek miało zmienić w ich życiu. Różnych tego rodzaju decyzji w noc stanu wojennego było tysiące.

Ich wartość chyba najlepiej pokazać na przykładzie konkretnych przypadków. Ilustracją zjawiska może być chociażby zestawienie relacji i dokumentów SB z Zakopanego, gdzie – w odróżnieniu od wielkich zakładów pracy – działacze „Solidarności” w noc stanu wojennego byli naprawdę zdani sami na siebie w obliczu ataku sił represji.

13 grudnia 1981 roku był dla obozu władzy olbrzymim przedsięwzięciem logistycznym. Rozmiar operacji wymagającej przygotowania od razu kilku tysięcy nowych miejsc w aresztach i więzieniach (a tych brakowało) wymuszał ograniczenie aresztowań do „najbardziej niebezpiecznych” przywódców organizacji związkowych. Innych próbowano po prostu zastraszyć.

Jedną z pierwszych osób w Zakopanem, które podjęły czynne działania niemal w pierwszych minutach stanu wojennego, był Zdzisław Ignacok, członek Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” zakopiańskich taksówkarzy. Był też pierwszym zatrzymanym za działalność przeciw dekretom o stanie wojennym (a nie tak jak inni za działalność związkową), gdyż – jak raportowali esbecy – „jeździł własnym samochodem po terenie Zakopanego i uprzedzał osoby przewidziane do internowania, tym samym przeszkadzając w działaniu porządkowym”.

Potwierdzał to sam Ignacok. Jak tylko w nocy otrzymał informację o aresztowaniach, natychmiast zaczął jeździć po mieszkaniach głównych działaczy „S” oraz próbował inicjować wyprowadzenie autobusów z bazy PKS, „ażeby zablokować Policję [milicję i SB], ponieważ aresztują naszych ludzi”. Jednak w domu przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” PKS sam został aresztowany.

Okazało się, że esbecy już mieli sygnał o jego działaniach: „weszło trzech, reszta obstawiła dom. Kapitan wyjął kartkę i wyczytał nazwisko Zdzisław Ignacok i powiedział: »Pan pojedzie z nami«”.

Przewieziono go do Komendy Wojewódzkiej MO w Nowym Sączu. Dzisiaj wiemy, że SB nie miała pojęcia, co z nim zrobić, bo był „ponadplanowym” aresztantem. Dlatego „przeprowadzono z nim rozmowę, w której zadeklarował się zaprzestać szkodliwej działalności przeciwko interesom PRL, co potwierdził podpisaniem stosownego oświadczenia, a następnie został zwolniony” – napisano w raporcie.

Ignacok potwierdza: zawieźli go do Nowego Sącza, odebrali wszystkie rzeczy i zaprowadzili do celi i na przesłuchanie. Esbek „pytał, kim byłem w związku. Odpowiedziałem, że dobrze wiedzą, więc po co pytają. Po jakichś 10 minutach powiedzieli, że jestem wolny. Nawet milicjanci, którzy mnie przywieźli, mówili między sobą – »kurwa, ale bałagan, to nie można było go przesłuchać w Zakopanem«. Odebrałem zdeponowane rzeczy, ale musiałem podpisać, że wszystko odebrałem i, jak się później okazało na przesłuchaniu, lojalkę”.

Problem podpisu na lojalkach wylansowały i próbowały wykorzystać do torpedowania w ogóle idei lustracji środowiska postkomunistyczne dopiero w latach 90.

Wrócił PKS-em do Zakopanego, odebrał swoją taksówkę i bez chwili zwłoki ponownie zaczął jeździć po mieście, żeby ukrywać archiwa i ludzi „Solidarności”. Problemem podpisanego kwitu o „przestrzeganiu prawa stanu wojennego” w ogóle się nie przejmował: w dalszym ciągu robił to, co uważał za obowiązek wobec ojczyzny. Szeroko o lojalce opowiadał, a nawet ją wyśmiewał. Później skrupulatnie to odnotował nowosądecki esbek ppor. Zbigniew Bąk: „Wśród znajomych i członków NSZZ »Solidarność« wypowiadał się, że oświadczenie o zaniechaniu działalności szkodliwej dla PRL podpisał jedynie po to, aby Milicja dała mu spokój”.

W ciągu następnej doby również dla bezpieki stało się jasne, że Ignacok „nie zamierza jednak rezygnować z działalności politycznej”. Bąk szczegółowo opisał jego kolejne „przestępstwa”. Pomimo podpisania lojalki i uzyskania zwolnienia Ignacok „bezpośrednio po powrocie do Zakopanego podjął działalność związkową, której przebieg był następujący: udał się do mieszkania internowanego ob. Zacharko, gdzie od żony przejął, a następnie wywiózł i ukrył tajne dokumenty KKP »Solidarność« Społem; dopomógł w ukryciu się ob. B. Łukowicz, osobistej sekretarki ob. Zacharko, wywożąc ją własnym samochodem i przekazując pod opiekę pracowników jednego z zakopiańskich zakładów pracy; po wprowadzeniu stanu wojennego przejął funkcję etatowego łącznika między internowanymi działaczami zakopiańskiej »Solidarności«”. Wnioski SB były oczywiste: „Biorąc pod uwagę powyższe fakty, uznać należy, że ob. Ignacok nie przestrzega postanowień Dekretu o stanie wojennym oraz dalsze jego przebywanie na wolności jest niewskazane z uwagi na prowadzoną działalność polityczną. Wniosek: należy internować ob. Ignacok Zdzisława” – stwierdzał ppor. Bąk. Aresztowano go ponownie już 14 grudnia 1981 roku.

Inna czołowa działaczka zakopiańskiej „Solidarności”, a później jeden z fundamentów niepodległościowej działalności konspiracyjnej dr Barbara Tarnowska miała w nocy z 12 na 13 grudnia dyżur na oddziale dziecięcym zakopiańskiego szpitala. Zakładała właśnie nową tablicę „Solidarności”, kiedy pracownicy pogotowia zawiadomili ją, że „koledzy z »Solidarności« zostali aresztowani i wywiezieni w nieznanym kierunku”. Mimo strachu i dezorientacji czuła się odpowiedzialna za pacjentów. „Nie bardzo wiedziałam kto i co, bo już nie było telefonów. Mnie ostrzeżono, żebym uciekała. Ale jak mogłam zejść z dyżuru?” – pytała retorycznie ponad 20 lat później.

Okazało się, że esbecy bynajmniej nie zamierzali wyciągać Tarnowskiej ze szpitala. Przecież tam w obronie filigranowej i powszechnie lubianej lekarki mogliby się zjednoczyć pacjenci. Mogło też nastąpić mnóstwo nieprzewidzianych sytuacji. Dlatego Tarnowska nieniepokojona skończyła dyżur, chociaż psychicznie była przygotowana na najgorsze. „Pojechałam do córki pożegnać się, licząc się z tym, że będę aresztowana. Wtedy myślałam, że będą nas wywozić w głąb Rosji. Myślałam, że kolegów już wywieziono. Nie miałam gdzie uciekać. Wróciłam do domu, gdzie miałam ciężko chorą matkę. Nie rozbierałam się. Zdążyłam zmyć podłogę w kuchni i spodziewałam się, że mnie aresztują. Zaraz potem przyjechała po mnie suka milicyjna z kilkoma milicjantami i dwoma ubekami […]. Byłam przerażona. Nie wiedziałam, co tak naprawdę dzieje się w kraju”. Tarnowską zawieziono do zakopiańskiej siedziby milicji. „Postawili mnie na korytarzu i kazali stać. Trwało to ze dwie godziny”. Potem wezwano ją do pomieszczenia. Tam za biurkiem siedziała kobieta, która już wcześniej nachodziła Tarnowską, legitymując się dokumentami SB. „Zapytała, czy podpiszę deklarację o przestrzeganiu dekretu o stanie wojennym. Byłam zaskoczona. Pozytywnie, bo poczułam, że możliwe [jest], że nie będę aresztowana. Odczułam ulgę, bo brzmiało to ugodowo. Zapytałam, o co chodzi i jakie to ma być zobowiązanie (nie wiedziałam nic). Przeczytała mi o zakazach [związanych z wprowadzeniem stanu wojennego]. »Czy to warunek, żebym nie była aresztowana?«

– zapytałam. Odpowiedź była twierdząca”. Nie zastanawiała się długo. Przede wszystkim pomyślała o chorej matce, ale też podobnie jak Ignacok uznała, że taka wymuszona deklaracja jej „i tak do niczego nie zobowiązuje”. Wróciła do domu, a już dwa dni później przepisywała na maszynie komunikaty „Solidarności” o sytuacji w kraju dostarczone jej ze szpitala w Rabce, faktycznie rozpoczynając pracę konspiracyjną.

Dopiero później się dowiedziała, że i tak wówczas by jej nie aresztowano, bo była transfuzjologiem – dyrekcja szpitala w Komitecie Miejskim PZPR oświadczyła, że Tarnowska to „jedyny specjalista od spraw krwi w całym województwie”, a SB musiała być gotowa do „konieczności zorganizowania ratownictwa medycznego, specjalistycznego w zakresie krwiodawstwa, na wypadek przelewu krwi w Polsce”.

Celem całej operacji „aresztowania” było więc zastraszenie znanej działaczki i wymuszenie podpisu pod lojalką. Jeżeli SB sądziła, że tym Tarnowską „unieruchomi” – to była w błędzie.

Skądinąd szybko poddano ją dalszej obserwacji. Już kilka dni później na podstawie raportów TW „Brusikiewicza” jego „oficer prowadzący” stwierdzał, iż „Tarnowska Barbara […] wymaga głębszego rozpoznania ze względu na jej podejrzane kontakty […] ma ona również liczne kontakty wśród środowiska Przewodników Tatrzańskich i Goprowców. […] Ze względu na potrzeby bliższego rozpoznania Tarnowskiej Barbary zostaną podjęte dalsze czynności zmierzające do pogłębienia powyższej informacji i w tym zakresie zostaną wykorzystane osobowe źródła informacji z terenu Zakopanego”.

Beata Łukowicz, wiceprzewodnicząca Komisji Zakładowej w WSS Społem, 13 grudnia nie była niepokojona. W poniedziałek 14 grudnia poszła do pracy. W lokalu Komisji Zakładowej NSZZ zdążyła ukryć część dokumentów. Tam zastali ją esbecy. „Nagle weszło dwóch milicjantów: Czech i Lankosz. Jeden zażądał dowodu, drugi zerwał ze ściany biało-czerwoną flagę z krzyżem i rzucił nimi o ziemię. Wtedy powiedziałam: »co pan robi«, a on do mnie na »ty k…« z wyzwiskami”. Próbowała odparować z godnością: „tylko nie tak, bo owiec razem nie paśliśmy”. Podczas przesłuchania odmówiła zeznań. Esbecy zanotowali: „Jak wynika z informacji operacyjnych, Łukowicz Bernadetta w nocy z 12/13 grudnia br. wraz z ob. Ignacok Zdzisław przewiozła poufne dokumenty »Solidarności« w celu ich ukrycia. W czasie rozmowy nie przyznawała się do powyższych spraw, twierdziła, że z ob. Ignacokiem nie kontaktowała się w ogóle w tym czasie. Po rozmowie Łukowicz została zatrzymana w areszcie Komendy Miejskiej MO w Zakopanem”. Była zupełnie zdezorientowana i przestraszona. Możliwe, że jej nawet nie przedstawiono kwitów do podpisania. Dzisiaj wiemy, że tak jak w przypadku Ignacoka aresztowanie Łukowicz nie było wcześniej zaplanowane. Dlatego ją w końcu wypuszczono w środę 16 grudnia. Ona również dołączyła do grona najaktywniejszych ludzi podziemia.

Nauczycielka Ewa Kośmińska z nauczycielskiej „Solidarności” w pierwszym odruchu chciała pomagać internowanym. Kiedy dobijała się do zamkniętego lokalu oświatowej „Solidarności”, ze środka wybiegł milicjant z krzykiem: „Co pani narobiła, ja teraz muszę zameldować, że pani tu jest. Co pani narobiła. Nie wie pani, że [jest] wojna!”. Po chwili przyjechał gazik milicyjny. „»Pani kto?« – zapytali. Odpowiedziałam, że jestem nauczycielką. »To wy szczujecie uczniów na nas, szkalujecie ustrój« – krzyczeli. Zawieźli mnie do siedziby Służby Bezpieczeństwa”. Tam się okazało, że Kośmińska – tak jak wcześniej Ignacok – była aresztantem ponadlimitowym, co rzeczywiście stanowiło dla esbeków problem. „Esbecy biegali po korytarzach, przeklinali, sprawiało to wrażenie kompletnego chaosu. Nie ukrywali, że stanowię dla nich kłopot, nie wiedzieli, co ze mną zrobić. W końcu jeden zaproponował: »Niech pani podpisze, że nie będzie łamać konstytucji«, a ja na to, że nigdy nie łamałam [konstytucji], i mnie wypuścili. Jak wróciłam do domu, to dopiero wtedy się przestraszyłam. Dowiedziałam się, że aresztowali wielu ludzi, drzwi wywalali”.

Włodzimierz Cichocki z Tatrzańskiego Parku Narodowego – później, w latach 80. jeden z najbardziej niezłomnych działaczy podziemia – dopiero 16 grudnia został zabrany z pracy na komendę MO przy ul. Kościuszki. W komisariacie panowała napięta atmosfera – było słychać nasłuch radiowy nastawiony prawdopodobnie na meldunki z kopalni Wujek. Zapamiętał „atmosferę podenerwowania wśród esbeków. Oni chyba też nie wiedzieli, do czego to zmierza”. Przetrzymali go na komisariacie przez kilka godzin, po czym kazali mu podpisać lojalkę, czyli oświadczenie o zaprzestaniu działalności przeciw ustrojowi państwa. „Siedziałem do 22.00. Dali mi coś do podpisania. Nie chciałem, bo coś mi się nie podobało w tym »gotowcu«. Sam napisałem własnoręcznie oświadczenie, że »jako świadomy członek partii nie będę siłą obalał« czegoś tam i zostawiłem im [razem z tym oświadczeniem] moją legitymację PZPR, żeby »se tyłek podtarli«. Potem odwieźli mnie do domu”.

Już kilka dni później z poświęceniem rozpoczął akcję kolportażu niepodległościowej bibuły, co z oddaniem kontynuował nawet w drugiej połowie lat 80., kiedy zniechęcenie i apatia coraz bardziej wykruszały szeregi konspiracji.

W noc stanu wojennego pozbawieni informacji solidarnościowcy sami musieli w różnych sytuacjach decydować, czy mogą podpisać deklarację przestrzegania – jak wiemy nielegalnie wprowadzonego – dekretu o stanie wojennym. To mogła, ale nie musiała być kwestia honorowa – trudno bowiem uznać tego rodzaju wymuszoną deklarację zgody na likwidację praw obywatelskich za moralnie wiążącą. Tarnowska podpisująca dokument, aby wrócić do chorej matki i zaraz potem przystąpić do kolportażu ulotek, Cichocki od początku zaangażowany w konspirację czy Ignacok, który podpisał lojalkę, aby kontynuować „działania przestępcze” – to przykłady ludzi niewątpliwie odważnych, którzy uznali to tylko za konieczny zabieg pozwalający na opuszczenie aresztu.

Natomiast to nie umniejsza aktów prawdziwego bohaterstwa w postaci demonstracyjnej odmowy podpisania lojalki. Wręcz przeciwnie. Każde stanowcze „nie!” w tym względzie było ważną manifestacją niezłomności, dodatkowym policzkiem dla funkcjonariuszy bezpieki – tym bardziej że kosztem tego było z reguły internowanie. Najdobitniej ukazuje to SB w krótkim opisie aresztowania Janiny Gościej, po którą SB przyszła dopiero po wypisaniu jej ze szpitala po operacji wyrostka. Raportowano: „Została zatrzymana w dniu 30.12.1981 r., odmawiając wydania przechowywanych materiałów bezdebitowych i zachowując się arogancko oraz odmawiając złożenia deklaracji o lojalności”. Zapłaciła za to wywiezieniem do obozu w Gołdapi.

Podobnie zachował się przewodniczący zakopiańskiej „Solidarności” kolejarskiej Wacław Martyniak. Na przesłuchanie wezwał go esbek E. Kulasiak. Martyniak demonstracyjnie zachował nieugiętą postawę. W raporcie Kulasiak musiał zanotować, że „zdecydowanie odmówił podpisania oświadczenia o zaniechaniu działalności związkowej”. Decyzja była krótka: Martyniak został internowany i przewieziony do Załęża.

W okresie stanu wojennego i w następnych latach „deklaracja lojalności” była często tematem różnych dyskusji wśród działaczy „Solidarności”, rzadko raczej stawała się powodem do oskarżeń o „zdradę” czy sprzeniewierzenie ideałom. Przecież wiedziano, że społeczeństwo miało do czynienia z obozem narzuconej i zdemoralizowanej władzy. Była to kwestia nieporównywalna zupełnie z podpisaniem zgody na tajną współpracę z SB. A i tutaj nie sam podpis, ale podjęcie rzeczywistej współpracy z bezpieką ma kluczowe znaczenie.

Paradoksalnie problem podpisu na lojalkach wylansowały i próbowały wykorzystać do torpedowania w ogóle idei lustracji środowiska postkomunistyczne dopiero w latach 90. Słynne były publikacje w tygodniku „Nie” Jerzego Urbana na temat rzekomej lojalki Jarosława Kaczyńskiego – jak się później okazało, specjalnie spreparowanej już po upadku komunizmu. To one z jednej strony wprowadzały pomieszanie pojęć (jak widać dzisiaj – skutecznie), stawiając w jednym rzędzie problem zdrady i tajnej współpracy z SB przeciw społeczeństwu z podpisywaniem niewiele w sensie moralnym znaczących kwitów, które można co najwyżej porównać z podsuwanymi przez UB oświadczeniami o zachowaniu przez przesłuchiwanych w tajemnicy wszystkiego, co w UB widzieli i o co byli pytani.

Lojalki podpisywali też ludzie odważni tylko po to, by wyjść z aresztu i powrócić do kontynuowania działalności związkowej i opozycyjnej, tym razem już w konspiracji

Równie dobrze działacze „Solidarności” mogliby podpisywać zobowiązanie do zdejmowania nakryć głowy przed portretem Jaruzelskiego. Analizowanie po latach pod kątem oceny moralnej, kto podpisał oraz kto i kiedy rzeczywiście zdejmował czapki, byłoby dzisiaj trywializowaniem poważnych problemów z epoki represji i terroru.

Pisanie dzisiaj w tonie oskarżeń o lojalkach i kreowanie IPN, zobowiązanego przez ustawę do opublikowania ramowych informacji o posiadanych zasobach, na rzekomego „oskarżyciela” w takich sprawach, jest i nadużyciem, i – miejmy nadzieję wynikającą z głupoty – próbą doprowadzenia do absurdu historii stanu wojennego.

Autor jest historykiem. Pracuje w krakowskim oddziale IPN

Jeden z olbrzymich tytułów zamieszczonych w „Dzienniku” z 5 grudnia br. głosił: „IPN: Kazimierz Kutz podpisał lojalkę”. Wcześniej z równym zaangażowaniem był analizowany problem lojalki prezesa TVP Urbańskiego. Trudno stwierdzić, czy te działania wynikają z ignorancji, czystej głupoty czy po prostu ze złej woli.

Warto więc przypomnieć, że tzw. lojalka to jedna z formalności, które próbowano po wprowadzeniu stanu wojennego podsuwać „potencjalnie niebezpiecznym” działaczom w zamian za zgodę bezpieki na ich powrót do domu. Lojalka – poświadczone własnym podpisem zobowiązanie do przestrzegania „prawa stanu wojennego” – miała być dodatkową formą psychologicznego nacisku na aresztowanych działaczy. Władza liczyła, że w ten sposób przynajmniej u części z nich wzbudzi dodatkowe rozterki, spowoduje strach przed kontynuowaniem działalności „solidarnościowej”. Był to też swoisty szantaż – nikt nie wiedział, kiedy i gdzie SB będzie chciała takie dokumenty wykorzystać.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy