[b]Rz: Od czasów „Rosetty” widzowie europejscy czekają niecierpliwie na każdy panów nowy film. Ale mało kto wie, że zaczynaliście od dokumentu. To tam właśnie narodził się wasz styl?[/b]
W czasie studiów w szkole dramatycznej mój brat spotkał pisarza i reżysera Armanda Gattiego. Pod wpływem rozmów z nim przez kilka miesięcy odkładaliśmy każdy grosz, po czym kupiliśmy wideokamerę i zaczęliśmy kręcić portrety ludzi. Zapuściliśmy się w robotnicze dzielnice. Nie było w nich żadnego klubu ani innego miejsca, gdzie mieszkańcy mogliby się spotkać ze sobą i pogadać, dlatego więzy między ludźmi były dosyć wątłe. Pokusiliśmy się więc o pewien eksperyment. Nagrywaliśmy opowieści różnych osób, po czym w weekendy puszczaliśmy je na małym, rozwieszonym na ścianie ekranie w kawiarni albo w kościele. Tak ludzie z dzielnicy poznawali się wzajemnie. Zajmowaliśmy się tym przez kilka lat i to była fantastyczna lekcja obserwacji życia. Przydała się nam, gdy zaczęliśmy pisać scenariusze do naszych filmów fabularnych.
[b]Te filmy są realizowane skromnymi środkami w niemal paradokumentalny sposób.[/b]
To nie jest żaden program ani świadomy wybór drogi. Robimy to, co potrafimy najlepiej. Interesuje nas rzeczywistość. Bez dekoracji i ozdób, jakie spotyka się w kinie amerykańskim. Podobają nam się obrazy Maurice’a Pialata, Krzysztofa Kieślowskiego. To są nasi mistrzowie.
[b]Skąd panowie biorą pomysły na filmy?[/b]