We wschodniej części Kaszmiru wojny nie było od dziesięciu lat, kiedy pod presją USA Pakistańczycy wycofali wojska za ustanowioną w 1948 r. Linię Kontroli, faktyczną granicę między krajami. Mimo wszechobecnej indyjskiej armii, w porównaniu z dręczoną zamachami Doliną, Ladakh jest medytacyjną oazą, upragnioną Shangri La. Nie ma mudżahedinów, podejrzliwych spojrzeń, terrorystycznej paranoi. Choć buddyści mają tylko niewielką liczebną przewagę nad muzułmanami, od lat nie wybuchł żaden poważny konflikt. Rządzi Indyjski Kongres Narodowy – adwokaci świeckich Indii, równouprawnienia bez względu na różnice etniczne i religijne. Ludzie żyją w zgodzie, robią wspólne interesy, tylko ślubów między potomkami Tybetańczyków a muzułmanami nie ma.
Właśnie zaczyna się lato. Do Leh, stolicy Ladakhu, wlewa się życie: stopniały śniegi, drogi ze Śrinagaru i Manali zostały otwarte, autobusy przywożą spragnionych wspinaczek turystów, a ciężarówki – kapustę, cytryny, pomidory. Od września do maja Ladakh pozostaje niemal całkowicie odcięty od świata, żyje podobnym tempem jak tysiąc lat temu, gdy jako niepodległe królestwo wziął w posiadanie dach świata – Himalaje.
Dostać się tam można tylko samolotem, pod warunkiem że pogoda pozwala. Już na pokładzie coś się zmienia: wokół spalone ostrym słońcem, niemal brunatne twarze. Skośne oczy ukryte między głębokimi żłobinami zmarszczek, jakby zawsze przymknięte w obronie przed górskim wiatrem. Młodzi chłopcy wyciągają grube kurtki, które jeszcze przed godziną w suchym i upalnym Delhi były dokuczliwym balastem, bo w duchocie przeszkadza nawet jedwabna koszula. Nowoczesne ortalionowe puchówki niewiele mówią o miejscu, do którego lecimy. Dużo więcej – powykrzywiane palce i spracowane dłonie starych kobiet. Ich chusty zawiązane inaczej niż w całych Indiach – mniej fantazyjnie, po prostu pod brodą, jak na polskich wsiach. Stopy ukryte w brzydkich skarpetach, wciśnięte w skórzane klapki. Kobiety siedzą opatulone szalami z kaszmirskiej wełny – dzięki tym wielkim płachtom wyglądają dostojniej. Haft jest prosty, tworzy wąską lamówkę, czasem w rogach widać roślinne ornamenty. Żadnej przesady, hinduskiego nadmiaru, świecidełek – jakby w tej estetycznej opozycji manifestowała się odrębność i duma Kaszmirczyków.
Oni surowości i prostoty życia nie kryją ani nie zwalczają. Całkiem inaczej niż mieszkańcy pustynnego Radżasthanu, podobnie wrogiego człowiekowi, bo na piachu czy skałach równie trudno utrzymać życie. Tyle że tam na każdym skrawku materiału zaraz pojawia się złota nitka, przyszyty kawałek lusterka, cekin. W Radżasthanie na przekór monotonnej scenerii pyłu i krzewów kołyszą się jaskrawo różowe turbany, faluje kanarkowa zieleń szytych z poliestru spódnic. Tam ubóstwo trudniej dostrzec, ponieważ na rozległą pustkę patrzy się przez kalejdoskop: kolory otumaniają, nadają biedzie splendoru. Najchudszy, palący marne tytoniowe skręty mężczyzna ma tam w sobie coś z maharadży, a noszone na głowach kobiet srebrzyste dzbany lśnią jak korony – trzeba się na siłę cucić z ich czaru, by pomyśleć, jaki to ciężar.
[srodtytul]Skurczona egzystencja[/srodtytul]