W wybuchłej wrzawie i wobec gradu uściślających pytań Schabowski w ogóle stracił rezon. Część dziennikarzy z hałasem opuszczała salę konferencyjną, aby jak najszybciej nadać sensacyjną informację. Nieprzyzwyczajony do takiego bałaganu aparatczyk parokrotnie jeszcze powtórzył, że nic nie słyszy w kakofonii zadawanych naraz pytań i wreszcie z ulgą ogłosił zakończenie konferencji, dziękując niebiosom, że cała ta awantura się już skończyła.
Nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie miliony enerdowców już dzwoniły do siebie, dzieląc się sensacyjną wieścią, że granica z Zachodem jest otwarta. Wiadomość nagłaśniały w takim brzmieniu także media z RFN – więc obywatele NRD uznali, że wieść jest potwierdzonym przez wolne media faktem.
Najszybciej tłumy zaczęły gromadzić się w Berlinie, wpierw przy przejściu przy Bornholmerstrasse. Ludzie powiadamiali skonsternowanych strażników, że przedstawiciele najwyższych władz ogłosili natychmiastowe otwarcie granic. Pogranicznicy odpowiadają, że nie mają żadnych nowych instrukcji i proszą, żeby przyjść następnego dnia.
Ale tłum tylko gęstniał. Co więcej, pogranicznicy NRD wydają się kompletnie zaskoczeni nową sytuacją. Przez lata jedno ich warknięcie powodowało, że zwykli enerdowcy stawali na baczność. Teraz ludowi policjanci zmuszeni są wysłuchiwać coraz bardziej hardych żądań otwarcia granic. I na dodatek nie mogą nic zrobić, bo dowódcy błagają ich, by nie prowokować tłumu.
Tysiące ludzi szturmują kolejne przejście przy Bernauerstrasse. Atmosfera zaczęła z czasem się robić groźna, tłum napierał na barierki. Strażnicy obawiali się, że wybuchną zamieszki. Rozpaczliwe telefony do dowódców nie pomagały. Nikt nic nie wiedział. W końcu zaakceptowano wypuszczanie na Zachód na podstawie samego dowodu osobistego. Ale samo sprawdzanie dokumentów przy tak gigantycznym naporze tłumu zaczęło grozić stratowaniem strażników. W końcu o 22.30 komendant przejścia Harald Jaeger kazał po prostu otworzyć szeroko bramę i puścić tłum bez sprawdzania dowodów.
Te obrazki transmitowała na bieżąco telewizja RFN i, widząc je, kolejni enerdowcy zaczęli szturmować przejścia poza Berlinem. Rewolucja wywołana pogubieniem się w wypowiedzi Schabowskiego rozlewała się na całą granicę.
Co ciekawe, z czasem pojawiła się teoria spiskowa, głosząca, że Schabowski tylko udawał nieporadnego gamonia. Tak naprawdę Moskwie miało zależeć na fakcie dokonanym otwarcia granic, aby zmienić ekipę na bardziej strawną dla obywateli NRD.
Faktem jest, że banalny aparatczyk o polskim nazwisku wszedł do historii jako człowiek, który zakończył niemiecko-niemiecką zimną wojnę.
[srodtytul]Trabiparade na Ku’dammie[/srodtytul]
Tej nocy w Berlin po obu stronach muru prawie nikt nie śpi. Tłumy mieszkańców stolicy NRD z zaciekawieniem rozglądają się po ulicach i witrynach Zachodu. Co bardziej nieufni obywatele NRD w obawie, że podobna okazja może się nie powtórzyć, z podręcznymi torbami emigrują na stałe na Zachód. Inni na odwrót – demonstracyjnie korzystają z przywileju wizyty za murem i leniwie przechodzą w płaszczach narzuconych na piżamę i w kapciach.
W sumie 50 tysięcy wschodnich berlińczyków zrobiło sobie spacer na Zachód. Po prestiżowym bulwarze Kurfürsterdamm sunie sznur trabantów. Rytuałem staje się przyjacielskie walenie w plastikowe enerdowskie autka. Bardziej staroświeccy patrioci ze łzami w oczach wciskają kwiaty za wycieraczki wozów z NRD.
W atmosferze szczęścia i radości w ramiona padają sobie ludzie, którzy nigdy wcześniej się nie widzieli. Starsi wiekiem berlińczycy oblewają szampanem pierwszą wizytę swoich bliskich zza muru bez lęku o to, na jakie pytania Stasi trzeba będzie odpowiadać po powrocie. Zachodnioberlińscy właściciele knajp ulegają patriotycznej euforii i stawiają przybyszom piwo. Wystarczy tylko pokazać enerdowski dowód. Dokument z młotem i cyrklem pozwala też jeździć metrem i autobusami po zachodniej części miasta bez biletu.
Traf chciał, że 9 listopada, kiedy zaczęła się enerdowska inwazja na Zachód, był czwartkiem. Przez kolejny piątek, sobotę i niedzielę z możliwości zobaczenia Zachodu „na dowód” skorzystało trzy miliony obywateli NRD. Wieść o cudownej zmianie dociera do najbardziej zaspanych wiosek na pograniczu.
Banki wypłacają przybyszom zza kordonu hojne kieszonkowe od wujka Helmuta. To „Begrüssungsgeld”, czyli suma 100 marek zachodnich na drobne prezenty czy piwo. Bawaria jak zwykle uparła się, aby być od wszystkich lepsza – wypłacała aż 140 DM. Tłumy „dederonów” stoją w kolejkach po atrakcyjne na Wschodzie rarytasy – banany, kawę czy kolorowe gumy do żucia.
Największy weekendowy jubel przeżył Berlin. Już w nocy z 9 na 10 listopada tłum obsiada mur od zachodniej strony przed Bramą Brandenburską. Większość zdjęć symbolizujących upadek muru pochodzi z tego „Mauer-party”. Kucie muru to raczej show na potrzeby fotoreporterów. Konstrukcja jest z tak dobrego betonu, że nawet kowalskie młoty niewiele jej szkodzą.
Otwarcie muru było całkowitym zaskoczeniem dla niemieckiego wywiadu. Być może dlatego 10 listopada przed południem jako pierwszy pokazał się pod Bramą Brandenburską nie kanclerz Helmut Kohl, ale były socjaldemokratyczny kanclerz Willy Brandt. Gdy w 1961 roku rozpoczęto stawianie muru, Brandt był burmistrzem Berlina zachodniego. Zaniepokojony, że socjaldemokraci „ukradną mu show”, Kohl skrócił swoją wizytę w Polsce i już 10 listopada wieczorem przemawiał wraz z Brandtem przed ratuszem dzielnicy Schönberg, wyrażając swoją radość z upadku muru.
W tym samym czasie na niezliczonych przejściach na granicy niemiecko-niemieckiej od Bałtyku po Turyngię zachodnioniemieccy strażacy i saperzy budują setki prowizorycznych mostków, aby umożliwić nagły przemarsz tysięcy ludzi przez mało uczęszczane do niedawna przejścia.
Gigantyczna ilość chętnych od odwiedzenia zachodniej części miasta zmusiła enerdowską policję do stworzenia nowych, prowizorycznych przejść granicznych w Berlinie. W nocy z 11 na 12 listopada w tym właśnie celu dźwigi rozpoczęły usuwanie fragmentów muru na Potsdamerplatz – niegdysiejszym salonie stolicy Niemiec zamienionym przez wojnę i podział miasta w pustynię. „Serce starego Berlina znów zaczęło bić” – mówił wzruszony burmistrz zachodniego Berlina Walter Momper. Na świecie obrazki z tej rozbiórki nieraz fałszywie interpretowano jako początek demontażu całego muru. Tak naprawdę miał on stać jeszcze ponad pół roku.
[srodtytul]Data wielu znaczeń[/srodtytul]
Dziewiąty listopada uznawany jest za datę upadku muru w sensie symbolicznym, bo wtedy władze NRD zezwoliły wschodnim Niemcom swobodnie przechodzić przez punkty graniczne.
Systematyczną likwidację betonowego tasiemca zaczęto dopiero 1 lipca 1990 r., gdy wraz z unią walutową zniesiono niemiecko-niemieckie przejścia graniczne. Jak na ironię rozbiórka „antyfaszystowskiego wału ochronnego” była ostatnim zajęciem enerdowskiej straży granicznej. Po zjednoczeniu Niemiec zadanie to przejęli saperzy z Bundeswehry, którzy uwinęli się z usuwaniem jego resztek do 30 listopada 1990 r.
Z murem żegnano się tak szybko, że ledwo w ostatniej chwili uratowano dla potomności fragment konstrukcji i strefy śmierci przy Bernauerstrasse – urządzone tam później miejsce pamięci daje jakieś pojecie o grozie tego tworu komunizmu.
Przebieg muru w wielu miejscach centrum oznaczono specjalną metalową linią na chodnikach. Dziś potrzeba sporej wyobraźni, by wyobrazić sobie, jak upiorny był podział na pół metropolii nad Szprewą.
[srodtytul]Listopad gorętszy niż lato[/srodtytul]
Symbol muru wwiercił się na tyle głęboko w psychikę Niemców, że sam moment otwarcia granic z 9 listopada kojarzy się Niemcom z wybuchem wolności. Ale jeśli spojrzeć na to chłodno, były to wydarzenia dość przypadkowe, choć ze skutkami trudnymi potem do cofnięcia. Wspominałem, że o wiele bardziej brzemienny w skutki był dzień 9 października – lipska kapitulacja ludowej policji przed bezbronnymi demonstrantami. Dla wydarzeń po 9 listopada i dla dalszych losów NRD decydująca była przedłożona Bundestagowi 28 listopada 1989 r. deklaracja kanclerza Helmuta Kohla „Dziesięć punktów programowych dotyczących przezwyciężenia podziału Niemiec i Europy”, który nie był wcześniej uzgodniony z koalicjantem ani z zachodnimi partnerami.
Już 18 maja 1990 r. został podpisany z NRD układ państwowy o unii monetarnej, gospodarczej i społecznej. Bez rosnącego w kolejnych miesiącach przejmowania przez RFN odpowiedzialności za dalsze losy Niemiec wschodnich, NRD mogłaby przetrwać w jakiejś postokrągłostołowej formie. Markus Wolf mógłby zostać enerdowskim Kwaśniewskim, a spór o lustrację skłóciłby i tak słabą opozycję. Na uczelniach królowałyby marksistowskie repy, a Karl-Eduard von Schnitzler – naczelny propagandzista Honeckera – mógłby wzorem Urbana sprzedawać w setkach tysięcy wschodnioniemiecki odpowiednik tygodnika „Nie”. „Ostalgia” w masach pojawiłaby się już sama.
Wejście do gry dyplomacji RFN odsunęło taki scenariusz w niebyt. Ale pozostał pewien kac. Dawni opozycjoniści w małym stopniu porobili kariery w nowej RFN. Pozostał uraz po „ukradzionej” przez Kohla rewolucji. Także z powodu sporów o to, co nastąpiło potem, noc 9 listopada – czyli chwila braterstwa, gdy nieznani ludzie padali sobie w ramiona – tak dobrze nadaje się do roli wolnościowego symbolu.
Cudzoziemcy często więc pytają Niemców, dlaczego to nie 9 listopada stał się świętem zjednoczenia kraju? Taki pomysł istotnie pojawił się rychło po dniu, w którym „Niemcy stali się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie” – jak pisały wówczas gazety. Ale na tę datę cieniem kładą się dwie inne rocznice. Tego dnia w 1923 roku Adolf Hitler podjął próbę puczu w Monachium i w ten sam dzień w 1938 roku doszło do tzw. nocy kryształowej. W setkach niemieckich miast rozbijano żydowskie sklepy i podpalano synagogi.
Swoje zjednoczenie Niemcy świętują więc 3 października, kiedy to w 1990 r. dawną NRD włączono do Republiki Federalnej. Ale w okrągłą dwudziestą rocznicę upadku muru data 9 listopada dostała dyspensę od traumy pamięci o Holokauście. Z tym że w tę noc przed Bramą Brandenburską najlepsi symfonicy niemieccy odegrają obok „Lohengrina” Ryszarda Wagnera elegię „Ocalony z Warszawy” Arnolda Schoenberga – hołd dla ofiar warszawskiego getta.
Szacunek dla cieni ofiar zagłady nie wyklucza radości z upadku kordonu, będącego zmorą Niemców po obu stronach granicy i symbolem podziału kraju. Mur pochłonął w ciągu ponad 28 lat istnienia co najmniej 136 ofiar śmiertelnych – nie licząc trudnej do jednoznacznego ustalenia liczby kalectw i ciężkich ran postrzałowych. Według danych Ośrodka Badań Historycznych w Poczdamie wśród zastrzelonych ma murze było 117 mężczyzn w większości w wieku między 16 a 30 lat, osiem kobiet i dziewięcioro dzieci. Dalsze 252 osoby zmarły w trakcie odpraw na berlińskich przejściach granicznych, w większości z powodu ataków serca. Ta liczba najwięcej mówi o atmosferze grozy, jaka panowała na punktach kontroli enerdowskiej policji.
Pierwsze niemieckie państwo robotników i chłopów przeżyło upadek muru dokładnie o jedenaście miesięcy i 24 dni. Ostrzeżenia partyjnych twardogłowych, że bez muru NRD zniknie bez śladu, akurat w tej sprawie okazały się niezwykle trafne.
Także niemiecki komunizm nie był w stanie egzystować bez przymusu i terroru. Bez determinacji i odwagi samych Niemców mógłby stać znacznie dłużej. I dlatego w poniedziałek wieczorem nad Szprewą znów strzelać będą korki od szampana. A może jeszcze jakaś chrześcijańska dusza zapali świeczkę pod obeliskiem w miejscu, gdzie Chris Gueffroy dostał w pierś enerdowską kulę.
[i]Korzystałem z książek: W. Schuller, „Die deutsche Revolution 1989”; E. Neubert, „Unsere Revolution”; N. Heber i J. Lehmasnn, Keine Gewalt: F. Taylor, Die Mauer; 1989: Vom gebet zur Demo (zbior.); Vier Tage in November (zbior.)[/i]