– W „Trzeciej części nocy” grałam dwie bohaterki, ale miałam stworzyć jeden portret kobiecy: kobiecości pełnowymiarowej, poczynając od wrażliwości, bezbronności po branie odpowiedzialności za siebie i rodzinę. „Diabeł” dotknął mnie bardziej. Bałam się tego filmu. Czułabym się jeszcze bardziej zagrożona, gdyby nie związek z Andrzejem. Ale i tak byłam bliska rezygnacji.
Małgorzata Braunek zgodziła się grać, żeby ratować film. Bez niej by nie powstał.
– Później tego żałowałam. Dotykaliśmy zła, zastanawialiśmy się, co potrafi zrobić z człowiekiem, gdzie są jego źródła. To było zło biologiczne, często manifestujące się w seksualności. Na pewno obciążało moją psychikę. Mój problem polegał na tym, że nie trafiliśmy w odpowiedni czas. Dla mnie i dla rodziny. Właśnie urodziłam syna. Mimo to uważam, że „Diabeł” to ważny film.
W latach 70. nie miał jednak szansy wejść na ekrany. Był zbyt odważny obyczajowo. Przypominał czas rozbiorów Polski i zdrady.
Zaskoczeniem były role zagrane w „Potopie” i „Lalce”.
– Nie miałam nabożeństwa do Sienkiewicza. Drażniła mnie idealizacja polskiego patriotyzmu. Nieznośny był sarmatyzm i obskurantyzm. Kiedy byłam nastolatką, pasjonowały mnie głównie historie miłosne. Od „Potopu” wolałam „Ogniem i mieczem”. Od Skrzetuskiego – Bohuna i Radziwiłła. Kmicic był OK. Generalnie wolałam Żeromskiego. Tematykę społeczną. Dlatego zastanawiałam się, czy wziąć rolę. Razem z Andrzejem doszliśmy do wniosku, że powinnam zagrać, również dlatego, że to uchroni mnie od zaszufladkowania.
Rozgorzała gorąca dyskusja, czy Małgorzata Braunek może być Oleńką.
– To mnie tylko podtrzymało w postanowieniu. Postanowiłam działać na przekór krytycznym głosom. W ogóle nie miałam pojęcia, że wchodzę w film, który obrośnie mitem.
Sienkiewiczowska Oleńka była pomnikiem dziewictwa i cnót małżeńskich. Jasna, czysta.
— Chciałam ją przenicować. Miałam pomysł, i przekonałam Hoffmana, że Billewiczówna świadomie ulega Radziwiłłowi. Czuje, że dopiero przy nim rozkwita, staje się kobietą. Zrezygnowaliśmy z warkocza, zrobiłam sobie loki. Chociaż tyle, bo przecież nie miałam co grać.
W „Lalce” Małgorzata Braunek zagrała chętnie.
– Izabella Łęcka jest dla mnie postacią tragiczną.
W szkołach idealizuje się Wokulskiego. Podkreśla powstańczą kartę. A to człowiek nijaki, bez charakteru, który zrobił karierę dzięki pomocy rosyjskiego kupca Suzina. Pozbawiony jego pomocy doprowadza firmę do katastrofy.
– Absolutnie. Wokulski to bezbarwny bubek, a Łęcka jest kobietą ekskluzywną. Należy do arystokratycznego świata. Chce go uratować, chociaż resztki. Stąd się bierze jej wyniosłość. Im bardziej Wokulski napiera, tym bardziej Łęcka jest mu niechętna. Ma problem: wie, że albo sprzeda się, albo jej rodzina upadnie. Scena w pociągu pokazuje, że nie jest zimna. Nie jest wolna od emocji i pożądania, ale musi je ukrywać. To była trudna rola. Skazana na konfrontację z masowymi sympatiami, które, nie wiedzieć czemu, są po stronie Wokulskiego.
W połowie lat 70. zaczęło się spotkanie Małgorzaty Braunek z buddyzmem.
– Byłam ewangeliczką, ale Kościół nie spełniał moich potrzeb. W środowisku artystycznym przybywało osób, które poszukiwały nowych duchowych inspiracji. To wiązało się z ruchem hipisowskim, inspiracją filozofią Wschodu. Ameryka i Europa przeżywały kryzys. Trwała wojna w Wietnamie, stłumiono protesty studenckie. Młodzi ludzie chcieli się odnaleźć. Ja też.
W gierkowskiej dekadzie grono buddystów było wąskie. Sto, może kilkaset osób.
– Grupy tworzyły się i szybko wykruszały, bo praktyka wymagała dyscypliny i determinacji.
Służba Bezpieczeństwa podejmowała próby inwigilacji.
– Na medytacjach pojawiali się ludzie kompletnie niezorientowani. To było dla nas śmieszne: widzieliśmy, jak się potwornie męczą. Musieli przecież wysiedzieć kilka godzin w bezruchu i milczeniu, a chcieli się dowiedzieć, o czym rozmawiamy, przeciwko komu spiskujemy. Co mogli napisać w raportach? Że nasze milczenie było wymowne i miało antysystemowy wydźwięk? Większe zainteresowanie wzbudzała bibuła buddyjska przepisywana na maszynie. Ale co mogli z niej zrozumieć?
Odzyskiwała wewnętrzny spokój, ale przyjęcie ze strony chrześcijan było złe.
– Uważali, że zwariowałam, trafiłam do sekty. Dlatego nie afiszowałam się z moimi poglądami. Unikałam tej kwestii również w wywiadach. Obawiałam się, że władze zapałają wielką miłością do buddyzmu tylko dlatego, żeby użyć nas przeciwko Kościołowi.
Pierwszą podróż do Indii Małgorzata Braunek odbyła w połowie lat 70.
— To nie było takie proste. Trzeba było polecieć do Moskwy. Stamtąd do Tadżykistanu. Potem pojechać pociągiem do granicy z Afganistanem. Pamiętam błoto i robotniczy hotel, gdzie spałam w jednym pokoju z dwudziestoma chrapiącymi facetami. Następnie był prom do Mazar-i-Szarif i Kabul. Dalej, przez Afganistan, jechało się autobusem i pociągiem do granicy Pakistanu. Na końcu wsiadało w pociąg. Cała podróż trwała chyba tydzień. Już w Kabulu można było się poczuć jak u siebie. Miasto okupowali wtedy hipisi. Wiedzieliśmy gdzie iść, do jakiego hotelu. Mieszaliśmy się z Amerykanami, Anglikami. Wymienialiśmy doświadczenia. A w Indiach zbiegały się szlaki z całego świata.
Po powrocie do Polski aktorka odsunęła się od życia artystycznego. Był 1980 r.
– Nie miało dla mnie wielkiej wartości, więc nie miałam z tym problemu. Kiedy podjęłam decyzję o rezygnacji, byłam jej tak pewna, że po kilku nieudanych próbach nikt mnie nie namawiał do grania. Miałam święty spokój.
W teatrze na początku lat 70. Małgorzata Braunek zdążyła zagrać ledwie kilka ról – w „Procesie”, „Trzy po trzy”.
— Na scenie czułam się fatalnie. Wróciła szkolna trema. Zżerała mnie na premierze i w czasie spektakli. Przeżywałam ją bardzo i bałam się mojej przypadłości. Doszliśmy z dyrektorem Adamem Hanuszkiewiczem do wniosku, że to nie ma sensu.
Po latach Krystianowi Lupie udało się przekonać aktorkę do powrotu w spektaklu „Persona. Ciało Simone” w Teatrze Dramatycznym.
– Znał moją duchową drogę. Była zbieżna z jego scenariuszem opowiadającym o aktorce Bergmana, która zrezygnowała z grania. Po latach reżyser namawia ją do powrotu i proponuje rolę Weil, żydowskiej mistyczki zafascynowanej chrześcijaństwem. Dałam się przekonać, bo Simone była ważna w moich poszukiwaniach. Krystian nie bał się, że długo nie grałam i nie mam doświadczenia scenicznego. To była dla niego wartość. Atut naturalności. Dla mnie – nie. Próbowałam pod warunkiem, że mam drogę odwrotu, gdyby nie wyszło.
W spektaklu aktorka grana przez Małgorzatę Braunek bierze do ręki kawałek potłuczonej szyby i mówi o przezroczystości szkła. Takie jest jej aktorstwo. Taka jest jej Simone Weil – pozbawiona typowych dla nas obciążeń, ambicji, pożądań.
– Tekst o szybie jest mój. Improwizujemy, opierając się na własnych słowach.
Lupa wpuszczał aktorów do pokoju, w którym była kamera. Zadawał temat, a oni improwizowali. Z zapisu prób wyłowił interesujące go motywy, rozwinął, wkomponował do wymyślonego wcześniej scenariusza.
– My na scenie naprawdę gadamy.
Ważna jest postać młodego reżysera. Nie wierzy w czystość Simone Weil. Szuka w jej duchowości pęknięcia. Dlatego zderza aktorkę z młodym aktorem, który wciela się w rolę duchowego mistrza i ma wygląd Chrystusa. Reżyser chce uwikłać aktorów w perwersyjnie erotyczną sytuację, zobaczyć, jak zachowałaby się w podobnych okolicznościach Simone Weil.
Konfrontuje ją też z młodymi ludźmi, którzy naśladują bohaterów rewolucji seksualnej lat 60. Epatują nagością, udają luz. W przeciwieństwie do Weil są kompletnie zagubieni.
Przed premierą miałam poczucie, że spektakl nie jest gotowy. Pewnie odezwał się we mnie dawny lęk. Teraz ta niegotowość mi odpowiada. Przedstawienie jest procesem. Ewoluuje w niesamowity sposób, zgodnie z tym, co mówiła Simone Weil, że można iść dalej. Trzeba iść dalej, bo powrót do tego, co było, jest porażką.
Zmienia się zwłaszcza scena z Mają Ostaszewską, która gra Weil. Kiedy dochodzi do rozmowy aktorki i Simone, oglądamy kobiety otwarte na mistyczne doświadczenie. Wspierające się jak siostry.
Taki finał jest katastrofą reżysera.
– Duchowości nie da się zrozumieć, negując ją – szargając seksualnym podtekstem. Uczuć religijnych, duchowych, jeśli są prawdziwe, zakorzenione – nie można obrazić, skalać. Scena, którą gramy z Mają, ma być magiczna. Czysta. Mistyczna. W tym kierunku idziemy. Raz wchodzimy na szczyt, raz jest gorzej. W takim eksperymencie nie wszystko i nie każdego dnia się udaje. Zależymy od siebie. Cały zespół jest jednym organizmem.
Dlatego tak dużym wstrząsem był „happening” Joanny Szczepkowskiej, która na premierze pokazała „cztery litery” i zrobiła gest „Heil Hitler”, pointując swój pozaartystyczny, dotyczący przedłużających się prób, konflikt z Krystianem Lupą.
– Tymczasem uderzyła w nas, w cały zespół, nie tylko aktorów, mam na myśli wszystkich, którzy przy tym spektaklu pracują. We mnie poniekąd bezpośrednio, bo grałyśmy wspólną scenę zamykającą spektakl. Ale sprawdziło się to, co przez 30 lat wysiedziałam na poduszce do medytacji. Moja praktyka buddyjska mówi, że absolutnie w każdej sytuacji trzeba być totalnie obecnym, nie oddzielać się od niej, przyjmować ją taką, jaka jest. Miałam trochę czasu, więc zastanawiałam się, co zrobić. Jak zareagować. Przemyślałam kilka wariantów. Wstać i wyjść w ramach sztuki? Powiedzieć, że to prywatne wystąpienie, i przerwać spektakl? Zastanowiłam się też, co by chciał Lupa. Przestałam myśleć o sobie. Co ja czuję. Pomyślałam, że może Krystian chciałby zagrać spektakl do końca. I ten wariant wybrałam. Nie spanikowałam, a przecież byłam praktycznie debiutantką. Joanna mówi, że zrobiła to dla dobra aktorów. Nie wiem, czy wszyscy aktorzy byliby zadowoleni, gdyby w taki sposób walczyć o ich prawa. Gdyby każdy na scenie demonstrował swoje osobiste poglądy i stosunek do reżysera oraz jego pracy i spektaklu?
Dzięki spokojnej reakcji Małgorzaty Braunek wiele osób obecnych na premierze nie było świadomych, co się wydarzyło: że doszło do skandalu.
Po brawach aktorzy zeszli w kulisy.
– Dopiero wtedy się poryczałam.
Co mówiąc, Małgorzata Braunek się śmieje. Spokojna. Zdystansowana.
Najgorsze jest to, że „Ciało Simone” zafunkcjonowało w mediach i świadomości społecznej wyłącznie w perspektywie skandalu. Naga pupa aktorki przesłoniła wymowę niezwykle chrześcijańskiego spektaklu Krystiana Lupy o ludziach, których wiary nie da się sprofanować.
– To prawda. Ale przedstawienie już zaczęło żyć własnym życiem, zaczyna być doceniane. To niezwykle osobiste przedstawienie Krystiana Lupy, co sam tak bardzo podkreśla. Dla mnie jest to spektakl o mistycznej przemianie, o głębi, którą każdy z nas ma w sobie. A moja duchowa przestrzeń poszerzyła się o teatr i za to Krystianowi jestem bardzo wdzięczna. Dzięki niemu teatr przestał być dla mnie czymś przerażającym. Nie sądziłam, że będzie mi to dane.
Co dalej?
– Nie wiem. Nie planuję. Na pewno nie mówię, że już nigdy więcej nie zagram. Już raz tak powiedziałam i okazało się, że lepiej tego nie robić.