Jeden z pracowników Instytutu Historii: – Wilczy bilet ciągnął się za nim. Próbował się zatrudnić w szkołach czy instytutach, ale gdy się okazywało, że to ten Ratajczak, odmawiano mu. Każdy boi się pytania: Dlaczego zatrudnia pan antysemitę? Jak z tego wyjść obronną ręką?
W 2007 r. „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł „Kłamca nie ma już siły”. Ratajczak opowiada w nim, co się stało po wyrzuceniu z uczelni. O postępującej degradacji. Mówi o tym, do kogo zwracał się o pomoc, gdzie mu odmówiono. Jako jedyny powód podaje ostracyzm.
„Nie chcę nic innego robić. Jestem historykiem” – mówił. Drukował teksty w „Najwyższym Czasie” i „Opcji na Prawo”. Założył blog. Wpisy kończą się na styczniu 2009 roku. Wtedy zamieszcza ostatni: „Bądźmy po proletariacku szczerzy: Karol Marks, ojciec komunizmu, w młodości był satanistą”. Jednak dyskutantów brak. Jest za to kilka komentarzy. Pierwszy: „cieszę się, że po latach znów pan publikuje”. Drugi: „O kurczę… ten czop jeszcze żyje?!? Psia mać, może świńska grypa da radę”.
Dziś osoby, które go znały, obarczają się nawzajem winą i odpowiedzialnością. Jednak Dariusz Ratajczak był inteligentnym, dobrze wykształconym człowiekiem. Miał znajomych wśród londyńskiej i amerykańskiej Polonii. Dlaczego nie wyjechał? Nie zaczął nowego życia w innym mieście – na przykład we Wrocławiu? Dlaczego nie wykorzystał znakomitej znajomości języka angielskiego, by żyć choćby z tłumaczeń? Koledzy z instytutu zauważają, że miał niezłe pióro. Wykorzystywał to zresztą, pisując do niszowych prawicowych gazet. Dlaczego nie pisał pod pseudonimem?
[srodtytul]Nałóg[/srodtytul]
Problem zaczął się wcześniej. Jeszcze przed wybuchem afery. Pracownik Instytutu Historii przyznaje: – Zdarzało mu się przychodzić na zajęcia ze studentami po kieliszku. Nie był pijany, ale widać było, że jest pod wpływem.
Prawicowy polityk: – Starliśmy się ostro podczas dyskusji na uniwersytecie. Krakowski IPN wydał książkę „Dramat roku 1947”, która stała się kanwą sporu. Darek wtedy ostro dyskutował. Widać było, że jest nietrzeźwy.
Prof. Nicieja: – Podpisaliśmy umowę o współpracy z Uniwersytetem Adama Mickiewicza w Poznaniu. Po formalnościach jako rektor zaprosiłem do gabinetu wszystkich gości na lampkę koniaku. Sekretarka napełniła kieliszki, pijemy i… konsternacja. Bo zamiast alkoholu była herbata. Przeprosiłem, rozlaliśmy szampana. Po wyjściu delegacji poprosiłem Ratajczaka na rozmowę. „Co pan zrobił? – krzyczę. – Przepraszam, miałem ciąg. Myślałem, że zdążę ten alkohol uzupełnić” – tłumaczył.
To, że nie wyleciał z uczelni, zawdzięczał matce. Była już ciężko chora, przyszła do Niciei i prosiła: Niech go pan nie wyrzuca, on się uspokoi. – Chroniłem go, chociaż powinienem wtedy usunąć – opowiada profesor. Uległem, a on się uspokoił. Chyba jedyną osobą, która miała na niego wpływ, była matka.
Jeden z pracowników Instytutu Historii: – Sposób, w jaki odszedł z uczelni, to, że nie mógł znaleźć pracy, że odeszła od niego żona – pogłębiało tylko problem, który wcześniej miał. Sytuacja, w jakiej się znalazł, sprzyjała sięganiu po kieliszek.
Arkadiusz Karbowiak, wiceprezydent Opola, próbował Ratajczakowi pomóc. Umówił go na rozmowę z pełnomocnikiem tworzącej się w Opolu nowej katolickiej szkoły wyższej. Ratajczak na obiad z przedstawicielem szkoły przyszedł pod wpływem alkoholu.
Dwa lata temu Karbowiak podjął jeszcze jedną próbę. Polecił go prowadzącemu nabór we wrocławskim oddziale IPN. Ratajczak w „Gazecie Wyborczej” tak to relacjonował: „Byłem na rozmowie i dali mi do zrozumienia, że poszło mi świetnie. Ale potem przysłali pismo, że mnie nie zatrudnią”. Zupełnie inne wrażenie odniósł prowadzący rozmowę. Karbowiakowi powiedział z wyrzutem, że Ratajczak przyszedł ubrany niechlujnie i po alkoholu.
Żona z dwojgiem dzieci odeszła od Ratajczaka siedem lat po jego wyrzuceniu z uczelni. Nie chce rozmawiać o przyczynach decyzji. W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” zaprzeczyła jedynie podanej przez Ratajczaka wersji, że jej odejście miało związek z poglądami męża.
Cicha ulica na Chabrowie, jednym z opolskich osiedli. Klockowe czteropiętrowe bloki dobudowano tu do stylowych poniemieckich kamienic z pięknymi ogródkami. Ratajczak w jednym z tych domów klocków mieszkał od dzieciństwa.
Zbigniew Górniak opowiada, że ostatni raz spotkał Ratajczaka na ulicy pod szkołą ogólnokształcącą, w której uczył się jego syn. Na konwencjonalne „co słychać”, Górniak odpowiedział, że wrócił akurat z Norwegii. Wtedy Ratajczak się ożywił. – Opowiadał, że urządził się właśnie pod Oslo. I że jak jeszcze raz będę w Norwegii, mam się koniecznie odezwać. Podniosło mnie to na duchu. Pomyślałem wtedy, że jak się ma olej w głowie, to wszędzie można sobie życie ułożyć – mówi Górniak. W tym sielankowym obrazku nie zgadzał się tylko jeden szczegół. Kiedy Ratajczak uśmiechnął się promiennie, rzucał się w oczy brak przedniego zęba.
Znajomy, który spotkał go na ulicy półtora miesiąca temu, zauważył, że bardzo wychudł. Z ustaleń policji wynika, że w ostatnim czasie często wyjeżdżał za granicę. Anglia, Holandia, Norwegia. Pracował tam fizycznie – na zmywaku, przy ogrodnictwie. W Polsce po eksmisji pomieszkiwał u ojca lub w samochodzie. Nie wiadomo, co się właściwie stało pod Centrum Handlowym Karolinka. Jak długo stał tam jego samochód? Policja zabrała kasety z monitoringu parkingu. Ogląda kadr po kadrze, bo jeden z pracowników ochrony utrzymywał, że samochód zaparkowano tego samego dnia, w którym znaleziono zwłoki. – Z dotychczasowych ustaleń wynika, że stał tam co najmniej kilka dni – mówi jednak prokurator rejonowy Artur Jończyk.
Na razie trwa ustalanie, co było przyczyną śmierci. Biegły na podstawie oględzin wykluczył działanie osób trzecich. Trwają badania toksykologiczne, wszystko wskazuje jednak na to, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych.
Sąsiadka z bloku opowiada: – Mam w oczach jego dwa obrazy. Pierwszy – pracownika na Uniwersytecie Opolskim, miłego, estetycznego mężczyzny. Ojca dwojga udanych dzieci. I drugi – niechlujnego alkoholika, którego się baliśmy. Czuliśmy strach, że kiedyś zapomni wyłączyć kuchenkę i wylecimy w powietrze. I zachodzę w głowę, jak to się stało? Dzień po dniu na oczach wszystkich rozgrywał się dramat człowieka.
Mieszkańcy bloków byli świadkami niemocy żony i szalejącego nałogu. Pił w piwnicy, znajdowano go nieprzytomnego z upicia. – Sam się nad sobą znęcał. Zastanawialiśmy się, co robić. Wielokrotnie interweniował ojciec – opowiada jeden z sąsiadów. Jednak perswazje Ratajczaka seniora nie dawały rezultatu. Myśleli, by zgłosić problem do ośrodka pomocy rodzinie. I wtedy przyszła eksmisja. Sąsiad się wyprowadził. A raczej – wyprowadził go komornik. Mieszkanie zostało zlicytowane za długi.
Ewa Kosowska: – To smutna historia człowieka, który miał bardzo duży potencjał.
Marek Kawa, znajomy Ratajczaka, doktor polonistyki, polityk, były pracownik uniwersytetu, mówi: – Ocieraliśmy się o niego i nie byliśmy w stanie podać mu ręki. Oczekiwałem większej refleksji w związku z jego śmiercią.