Następuje dręcząca chwila ciszy. Milczenie ma mnie złamać i wpędzić w wyrzuty sumienia. Co mi przyszło do głowy, żeby prosić o rozpakowanie kartonu z komputerem, zanim za niego zapłacę! – Trzeba będzie wezwać ochronę, jest procedura – sapie jeszcze groźniej. Wzywa. Przychodzi mundurowy ze słuchawką w uchu. Patrzy pogardliwie, bo zaraz zamykają i w takiej chwili musiał się fatygować na pierwsze piętro. Oglądam produkt pod nadzorem, jak przestępca. Zapędzona w róg, decyduję po kolorze obudowy, bo zawartość sprzętu pozostaje tajemnicą. Kupiłam, system nie dał mi wyjścia. Mogłam uciec przed jednym barbarzyńcą, by zaraz wpaść na drugiego.
System pokazuje, że mamy dwa egzemplarze, źle pani szukała – pryszczaty chłopak nawet na mnie nie zerknął, wgapia się w ekran, swoją wyrocznię. I ani drgnie. – Wróci pani do końca sali, trzeci regał po lewej, w literaturze faktu. Powinny być.
I już go nie ma, to znaczy jest, ale nie dla mnie. Obsługuje następną osobę, to znaczy zbywa ją jak mnie. Na wszystko ma usprawiedliwienie – małą plakietkę na piersi z napisem: „Praktykant. Uczę się!”. (W wolnym tłumaczeniu: „Jestem ignorantem i tak zostanie”). Uczy się wklepywania w rubryki, eliminowania problemów. Czyli nowoczesnego sprzedawania – bezosobowej wymiany towarów na gotówkę lub plastik, bez kontaktu wzrokowego i słów wykraczających poza: „Trzydzieści dziewięć złotych”. Pauza. „Proszę wcisnąć PIN i zielony”. Pauza. „Dziękuję i zapraszam ponownie”. Nie daj Boże, żeby coś wytrąciło go z tej sterylnej równowagi, bo odsłoni się przykra prawda o impotencji: utracie zdolności do rozmowy, zaniku swobodnego myślenia.
Ekspedienci nowego typu nie pracują jako fachowcy od zaspokajania potrzeb. Im większy sklep, tym mniejsza ich wiedza i kultura osobista. Tym łatwiej unikają klientów, pewniej trzymają się na rozstawionych szeroko nogach i podrzucają swoje smycze z kartami dostępu na zaplecze. Podają anonimowe towary anonimowym odbiorcom, w globalnej strukturze sieci sklepów „Nie dla idiotów” lub „Codziennie niskie ceny” są nikim. Nawet nie próbują być kimś, choćby kimś dowcipnym, kompetentnym, zapamiętanym. Zamiast twarzy mają plakietkę.
Im większe sklepy, tym skrupulatniej je omijam. Wypatruję małych warzywniaków, rodzinnych przyczółków pod szyldem „Pieczywo, wędliny, nabiał”. Żeby uspokoić nerwy zszargane w supermarketach, hipermarketach i galeriach, funduję sobie turnusy w sklepikarskim sanatorium. W supersamie przy rondzie Wiatraczna na warszawskiej Pradze odzyskuję równowagę. Odbywam zbawienne dla zdrowia spacery między malowanymi w kwiaty babcinymi garnkami, sekcją elektrycznych prodiży i działem bielizny, gdzie starej daty ekspedientki – niczym troskliwe akuszerki – donoszą odpowiedzi w odpowiednim rozmiarze. „Ta koszulka jest szyta w zakładach w Radomiu, sto procent bawełny, bardzo ciepła. Przyniosę inne kolory”. Królowe supersamów nie biegają po stoiskach, strzelając wieszakami na ubrania, jak mają w zwyczaju ich bardzo zajęte młodsze koleżanki w sieciach odzieżowych. Doświadczone ekspedientki mają czas. Dość czasu, by porozmawiać z klientem, raz po raz ogarnąć asortyment troskliwym spojrzeniem, przygładzić kołnierzyk koszuli na manekinie.
Najstarsze z nich transformację przeszły w pięknym stylu. Z siejących postrach dystrybutorek wiecznych niedoborów przeistoczyły się w uprzejme i łagodne sanitariuszki. To ostatnie opiekunki handlu nienamacalnym dobrem, jakim są ludzkie odruchy. Ich świat chyli się ku końcowi. Po drugiej stronie ronda wyrosła już wielka galeria.