Wyciek ropy zagraża dotychczasowemu trybowi życia indian

Indianom znad Zatoki Meksykańskiej potężny cios zadało BP. Członkowie plemienia Atakapa-Ishak boją się, że wyciek ropy zmieni ich życie na zawsze

Publikacja: 28.08.2010 01:01

Spotkanie mieszkańców wioski nad Zatoką Meksykańską w 100 dni po wycieku ropy

Spotkanie mieszkańców wioski nad Zatoką Meksykańską w 100 dni po wycieku ropy

Foto: Getty Images/AFP

Indiańska wieś Grand Bayou leży zaledwie godziny drogi od Nowego Orleanu. Obcym trudno tam jednak trafić. Przyzwyczajony do słuchania rad samochodowej nawigacji tym razem nie mogłem wydobyć z tego urządzenia choćby jednej pożytecznej wiadomości.

Uważnie przeczytałem więc wskazówki, które dostałem e-mailem od mojej indiańskiej przewodniczki. Jadąc dwupasmówką w kierunku Port Sulphur, wypatruję przepompowni wody i tuż za nią szukam małego kierunkowskazu. Jest! Po kilku minutach jazdy po wąskiej, wysypanej białymi kamieniami drodze, która z obu stron oblana jest wodą, docieram na niewielki parking nad zatoką.

Dalej nie da się jechać. We wsi Grand Bayou nie ma żadnych samochodów. Żadnych skrzyżowań. Nawet jednej małej, podziurawionej jak sito, drogi. Jest za to mnóstwo wody, po której pływają łodzie, motorówki i kajaki. Właśnie kajakiem najczęściej dociera do domu moja przewodniczka: Rosina Phillippe. – Przeważnie zajmuje mi to jakieś pięć minut. Jeśli prądy są mocne i wieje silny wiatr, to może dziesięć – opowiada.

Mnie wiosłowanie się upiekło. Ubrana w zielonkawą bluzkę w czerwone kwiaty i słomkowy kapelusz 54-letnia członkini plemienia Atakapa-Ishak, z długim, kruczoczarnym warkoczem, czekała u brzegu w wypożyczonej od przyjaciela motorówce.

[srodtytul]Podwodny Armagedon[/srodtytul]

Tu od małego uczy się dzieci, jak pływać motorówką. Pięcio-, sześciolatki nie potrzebują już żadnej pomocy dorosłych – opowiada Rosina. Zostawiając za sobą lekko spiętrzoną wodę, mijamy domy stojące na wysokich drewnianych palach. Niektóre kompletnie zrujnowane. Elewacja części z nich wygląda jak ubranie starego, bezdomnego mężczyzny. Na jednym domu – praktycznie pozbawionym dachu – siedzą sępy, jakby nie mogły się doczekać jego rychłej śmierci.

To ślady po Katrinie, która pięć lat temu spustoszyła Luizjanę. Zanim przeszedł tędy potężny huragan, we wsi mieszkały 23 rodziny. Teraz jest ich dziewięć. Tylko dla tylu udało się na razie odbudować domy. Jesienią mieszkańcy chcą postawić jeszcze trzy następne. Być może zbudowaliby więcej, gdyby wyciek ropy nie pokrzyżował ich planów.

– Na terenach, po których teraz pływamy, żyjemy od nieco ponad trzystu lat. W całym regionie nasi przodkowie mieszkają od ponad tysiąca lat. Jestem dumna z tego, że tak jak oni kiedyś my w XXI wieku też żyjemy dzięki przyrodzie. Jemy to, co złowimy i upolujemy – tłumaczy przedstawicielka plemienia Atakapa-Ishak, gdy motorówką mijamy stojące przy domach podniesione sieci.

– Wystarczy je opuścić, by zapełniły się rybami, krewetkami czy krabami. Dość do wyżywienia rodziny i jeszcze na sprzedaż – opowiada Rosina. Po wycieku ropy, tak jak na innych wodach Luizjany, również w okolicach indiańskiej wsi władze ogłosiły jednak zakaz połowów. Rybacy i poławiacze krewetek zostali więc jednocześnie bez źródła pożywienia i bez źródła dochodu. Zarabiali przecież, sprzedając owoce morza. Teraz pracują więc dla brytyjskiego koncernu przy oczyszczaniu Zatoki Meksykańskiej. Niektórzy dostali też czeki na 5 tysięcy dolarów w ramach odszkodowania od BP. – Ale czeki nie załatwiają sprawy. Nasi rybacy chcą być aktywni, produktywni. Chcą być bohaterami w oczach swoich dzieci i żon – podkreśla Rosina.

Gdy przodkowie obecnych mieszkańców przenieśli się w te okolice, dookoła było ponoć mnóstwo drzew. – Jeszcze mój ojciec opowiadał mi, że można było po prostu przechodzić nad wodą, przeskakując z gałęzi na gałąź. Teraz drzew zostało niewiele. A moczary poprzecinane są coraz to nowymi kanałami. Przemysł naftowy i gazowy na zawsze zmienił tutejszy krajobraz – zauważa Rosina.

Na razie w wiosce nie ma ropy. Ludzie boją się jednak, że w końcu dostanie się ona i tutaj. Obawiają się też chemikaliów, które zostały użyte, aby zneutralizować ciemnobrunatne plamy. – Nasze życie zależy od przyrody. Tymczasem nie wiemy, czy będziemy mogli nadal spokojnie pływać w tej wodzie, nadal łowić w niej ryby. Nie wiemy, w jaki sposób wyciek ropy wpłynie na cały ekosystem – martwi się, wskazując z troską na rząd ptaków wydających z siebie odgłosy niczym zgraja roześmianych dzieci.

Przez brunatne ropne piekło przechodzili przez ostatnie lata Eskimosi z Alaski. I chociaż pod koniec lipca, przy temperaturze przekraczającej 35 stopni Celsjusza, bardzo trudno w to uwierzyć, to gdy niedawno odwiedzili Grand Bayou, przekonywali, że na moczarach Luizjany czuli się, tak jak u siebie na Alasce. Po co przyjechali? Żeby zaoferować pomoc, pocieszyć i opowiedzieć, jak na ich los wpłynął wyciek z tankowca „Exxon Valdez” w 1989 roku. Wielu z nich po tamtej katastrofie pochowało znajomych i bliskich. Część umarła na raka, inni popełnili samobójstwo, nie mogąc znieść myśli, że stracili praktycznie całe życie.

Oprócz Eskimosów do Grand Bayou zawitali także mieszkańcy Ekwadoru i Meksyku. Oni również przekonali się na własnej skórze, co oznacza katastrofa ekologiczna. Opowiadali o kłopotach z oddychaniem, chorobach skóry, problemach neurologicznych. Radzili, co robić. – Ropa zmieniła całe ich życie. Wielu nawet kilkanaście lub kilkadziesiąt lat później nie może wykonywać tradycyjnej pracy, bo wiele gatunków zwierząt jeszcze tam nie wróciło. W naszym przypadku wiedza o fachu przechodzi z ojca na syna. Jeśli jedno pokolenie nie będzie mogło pracować, nie zdoła przekazać wiedzy następnym – obawia się Rosina Phillippe.

Okolice wioski są przepiękne. Wielkie połacie wody i piękne kwiaty na moczarach. Spokój i cisza przerywana czasem przez śpiewające cudowne symfonie ptaki. – To wspaniałe miejsce do życia. Czasem wyłączamy silnik motorówki, by wsłuchać się w przyrodę i obserwować setki innych istot, które mieszkają tu razem z nami. Nie ma tu przestępczości, przemocy. Dopiero niedawno zaczęliśmy używać kluczy do drzwi – opowiada moja przewodniczka. Podkreśla, że przez ponad tysiąc lat członkowie jej plemienia nauczyli się radzić sobie z najtrudniejszymi sytuacjami.

Teraz mieszkańcy wioski szukają alternatywnych źródeł pożywienia. W Grand Bayou w specjalnych donicach mają powstać ogródki warzywne. Być może Indianie będą też hodować zwierzęta. – Wcześniej jedliśmy głównie ryby, krewetki, ostrygi czy kałamarnice. Teraz będziemy pewnie zjadać mnóstwo kurczaków – śmieje się Rosina. Być może nie będzie tak źle, bo tutejsi rybacy zamierzają wymienić swoje łodzie na większe. To kosztowne, ale wypływając na dalsze wody, będą mogli dalej żyć z owoców morza. Mieszkańcy Grand Bayou są członkami plemienia Atakapa-Ishak, ale w oczach rządu nie są Indianami. Tak jak wiele innych plemion w USA nie mogą więc liczyć na pieniądze przewidziane dla rodowitych Amerykanów. Dlaczego? – Dawniej rodowitych Amerykanów nie uważano nawet za ludzi, co jest wstydliwą częścią historii naszego kraju. Potem rząd federalny zaczął współpracować z władzami plemiennymi i zaczął uznawać niektóre plemiona. Tę politykę jednak zmieniono i teraz wymogi są niezwykle trudne do spełnienia – opowiada Rosina. – Władze żądają dokumentów, pisemnego potwierdzenia naszej historii. A my przekazujemy ją sobie w ustnych opowieściach – tłumaczy. Sugeruje, że urzędnicy żądają dokumentów, bo chcą zaoszczędzić na zapomogach dla potomków ludzi, którzy byli tutaj długo przed pierwszymi Europejczykami. Dodaje jednak z uśmiechem, że wprawdzie rządowe dotacje ułatwiłyby na przykład zbieranie pieniędzy na czesne za studia, jednak tutejsi mieszkańcy nie potrzebują uznania z zewnątrz, by z dumą pielęgnować swoją tożsamość.

Dzieci z Grand Bayou chodzą do zwykłych amerykańskich szkół. W domach poznają oczywiście angielski, a także przeważnie francuski oraz lokalny język, który jest mieszanką tradycyjnej mowy plemienia Atakapa-Ishak i francuskiego właśnie. Jak się bawią? Głównie w wodzie. Ścigają się ze sobą lub z morświnami. Grają też w specyficzną, wodną odmianę chowanego. Jedna z osób chowa gdzieś na dnie duży kawałek gliny, a reszta rozbrykanego towarzystwa zaczyna nurkować i szukać „zguby”. Dzieci Indian mają też obowiązki zupełnie nieznane ich kolegom z miasta. Biorą na przykład udział w zimowych polowaniach. – Każdy ma tutaj swoją rolę. Taka współpraca jest konieczna. A jeśli chodzi o związki, to promujemy partnerstwo. Niektóre kobiety są kapitanami na statkach, a nasi mężczyźni naprawdę świetnie gotują – opowiada Rosina.

[srodtytul]Niezależni od supermarketu[/srodtytul]

Rosina jako pierwsza ze swojej rodziny ukończyła college, ale wróciła do Grand Bayou. Wielu innych członków plemienia również skończyło studia i choć dobrze poznało świat współczesnych technologii,, to woli żyć tutaj. – Moja dziewiętnastoletnia córka, gdy po Katrinie mieszkaliśmy gdzie indziej, nie mogła się już doczekać, aż tu wrócimy – opowiada Rosina. Gdzie w przyszłości znajdzie męża? Kiedyś szukałaby go, pływając wzdłuż mokradeł i poznając Indian z innych wiosek lub innych plemion, najczęściej ze szczepu Houma. Teraz wiele młodych osób do Grand Bayou powraca z mężami lub żonami z innych rejonów USA. – Warunek jest jeden: musi ją kochać i chcieć tutaj żyć – stwierdza z troską mama Ani.

Mieszkańcy wioski wracają, bo ponoć tutaj czują się naprawdę wolni. – Ludzie w miastach są coraz bardziej oderwani od natury i stają się tak uzależnieni od supermarketów, że nie potrafiliby już samodzielnie znaleźć pożywienia czy odróżnić rzeczy jadalnych od niejadalnych. Z tym może być związany kolejny wielki kryzys. Wówczas to nam będzie łatwiej przeżyć – stwierdza Rosina, dodając, że nawet wyciek ropy nie skłoni jej do przeprowadzki. – Jesteśmy, kim jesteśmy, dzięki miejscu, w którym żyjemy.

[i]Jacek Przybylski z Grand Bayou[/i]

Indiańska wieś Grand Bayou leży zaledwie godziny drogi od Nowego Orleanu. Obcym trudno tam jednak trafić. Przyzwyczajony do słuchania rad samochodowej nawigacji tym razem nie mogłem wydobyć z tego urządzenia choćby jednej pożytecznej wiadomości.

Uważnie przeczytałem więc wskazówki, które dostałem e-mailem od mojej indiańskiej przewodniczki. Jadąc dwupasmówką w kierunku Port Sulphur, wypatruję przepompowni wody i tuż za nią szukam małego kierunkowskazu. Jest! Po kilku minutach jazdy po wąskiej, wysypanej białymi kamieniami drodze, która z obu stron oblana jest wodą, docieram na niewielki parking nad zatoką.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy