Oprócz Eskimosów do Grand Bayou zawitali także mieszkańcy Ekwadoru i Meksyku. Oni również przekonali się na własnej skórze, co oznacza katastrofa ekologiczna. Opowiadali o kłopotach z oddychaniem, chorobach skóry, problemach neurologicznych. Radzili, co robić. – Ropa zmieniła całe ich życie. Wielu nawet kilkanaście lub kilkadziesiąt lat później nie może wykonywać tradycyjnej pracy, bo wiele gatunków zwierząt jeszcze tam nie wróciło. W naszym przypadku wiedza o fachu przechodzi z ojca na syna. Jeśli jedno pokolenie nie będzie mogło pracować, nie zdoła przekazać wiedzy następnym – obawia się Rosina Phillippe.
Okolice wioski są przepiękne. Wielkie połacie wody i piękne kwiaty na moczarach. Spokój i cisza przerywana czasem przez śpiewające cudowne symfonie ptaki. – To wspaniałe miejsce do życia. Czasem wyłączamy silnik motorówki, by wsłuchać się w przyrodę i obserwować setki innych istot, które mieszkają tu razem z nami. Nie ma tu przestępczości, przemocy. Dopiero niedawno zaczęliśmy używać kluczy do drzwi – opowiada moja przewodniczka. Podkreśla, że przez ponad tysiąc lat członkowie jej plemienia nauczyli się radzić sobie z najtrudniejszymi sytuacjami.
Teraz mieszkańcy wioski szukają alternatywnych źródeł pożywienia. W Grand Bayou w specjalnych donicach mają powstać ogródki warzywne. Być może Indianie będą też hodować zwierzęta. – Wcześniej jedliśmy głównie ryby, krewetki, ostrygi czy kałamarnice. Teraz będziemy pewnie zjadać mnóstwo kurczaków – śmieje się Rosina. Być może nie będzie tak źle, bo tutejsi rybacy zamierzają wymienić swoje łodzie na większe. To kosztowne, ale wypływając na dalsze wody, będą mogli dalej żyć z owoców morza. Mieszkańcy Grand Bayou są członkami plemienia Atakapa-Ishak, ale w oczach rządu nie są Indianami. Tak jak wiele innych plemion w USA nie mogą więc liczyć na pieniądze przewidziane dla rodowitych Amerykanów. Dlaczego? – Dawniej rodowitych Amerykanów nie uważano nawet za ludzi, co jest wstydliwą częścią historii naszego kraju. Potem rząd federalny zaczął współpracować z władzami plemiennymi i zaczął uznawać niektóre plemiona. Tę politykę jednak zmieniono i teraz wymogi są niezwykle trudne do spełnienia – opowiada Rosina. – Władze żądają dokumentów, pisemnego potwierdzenia naszej historii. A my przekazujemy ją sobie w ustnych opowieściach – tłumaczy. Sugeruje, że urzędnicy żądają dokumentów, bo chcą zaoszczędzić na zapomogach dla potomków ludzi, którzy byli tutaj długo przed pierwszymi Europejczykami. Dodaje jednak z uśmiechem, że wprawdzie rządowe dotacje ułatwiłyby na przykład zbieranie pieniędzy na czesne za studia, jednak tutejsi mieszkańcy nie potrzebują uznania z zewnątrz, by z dumą pielęgnować swoją tożsamość.
Dzieci z Grand Bayou chodzą do zwykłych amerykańskich szkół. W domach poznają oczywiście angielski, a także przeważnie francuski oraz lokalny język, który jest mieszanką tradycyjnej mowy plemienia Atakapa-Ishak i francuskiego właśnie. Jak się bawią? Głównie w wodzie. Ścigają się ze sobą lub z morświnami. Grają też w specyficzną, wodną odmianę chowanego. Jedna z osób chowa gdzieś na dnie duży kawałek gliny, a reszta rozbrykanego towarzystwa zaczyna nurkować i szukać „zguby”. Dzieci Indian mają też obowiązki zupełnie nieznane ich kolegom z miasta. Biorą na przykład udział w zimowych polowaniach. – Każdy ma tutaj swoją rolę. Taka współpraca jest konieczna. A jeśli chodzi o związki, to promujemy partnerstwo. Niektóre kobiety są kapitanami na statkach, a nasi mężczyźni naprawdę świetnie gotują – opowiada Rosina.
[srodtytul]Niezależni od supermarketu[/srodtytul]
Rosina jako pierwsza ze swojej rodziny ukończyła college, ale wróciła do Grand Bayou. Wielu innych członków plemienia również skończyło studia i choć dobrze poznało świat współczesnych technologii,, to woli żyć tutaj. – Moja dziewiętnastoletnia córka, gdy po Katrinie mieszkaliśmy gdzie indziej, nie mogła się już doczekać, aż tu wrócimy – opowiada Rosina. Gdzie w przyszłości znajdzie męża? Kiedyś szukałaby go, pływając wzdłuż mokradeł i poznając Indian z innych wiosek lub innych plemion, najczęściej ze szczepu Houma. Teraz wiele młodych osób do Grand Bayou powraca z mężami lub żonami z innych rejonów USA. – Warunek jest jeden: musi ją kochać i chcieć tutaj żyć – stwierdza z troską mama Ani.