4 km/h – tyle wynosi średnia prędkość przechodnia. Przypuszczam, że przed wojną wynosiła najwyżej 2. Spacer był rodzajem wyprawy. Teraz przypomina bieg (z przeszkodami) z miejsca A do miejsca B.
Mam w albumie przedwojenne zdjęcie – Nowy Świat koło Alej. Na chodnikach tłum, jak po meczu. Mimo to spokojnie. Ten wąski odcinek, właśnie od Alej do Chmielnej, upodobały sobie na wieczorne spacery warszawskie „panienki”, ówczesne „galerianki”. Czym się wyróżniały? Śniegowcami! I to koniecznie białymi. Przeważnie firmy Rygawar. Tłum był też na Marszałkowskiej. Wśród elity przemykały wiejskie kobieciny objuczone jak wielbłądy. Spod kraciastych chust wyglądały bańki z mlekiem. I gdzie ten „Paryż Północy”? Raczej Odessa, biorąc pod uwagę duży stopień mniejszości, nawet w strojach chasydzkich.
Na jezdni – tramwaje, autobusy, taksówki, tylko rowerów nie było. Nie mówiąc o harcach cyklistów na chodnikach. Nie do pomyślenia. Dla rowerów była jezdnia – rower musiał mieć numer rejestracyjny, światło i dzwonek. Kto, prowadząc samochód, choć raz natknął się na znienacka wyskakujący na zebrę rower – ten nie zapomni tego spotkania na długo. Jest przepis, który mówi, że przez pasy trzeba rower przeprowadzić. Nikt tego, jak to u nas, nie przestrzega. Również nikt nie przestrzega pieszego ruchu prawostronnego. Przed wojną tylko osoby wojskowe w mundurze szły po prawej stronie kobiety. Prawa ręka służyła do salutowania. Ale co tam, kiedy dziś w prawej ręce oficer bez względu na stopień – a zwłaszcza domowy szeregowy – niesie siatkę z pomidorami, w najlepszym razie – laptop. Umiera także – choć widuję wyjątki – tradycja poprawnego siadania w teatrze. Kobieta powinna zająć miejsce po prawej stronie partnera, dokładnie tak jak przy stole.
Ulice Warszawy ucichły. Skrzypków i gitarzystów wymiotła pogoda albo straż miejska. Tylko na Chmielnej i w metrze zostali ostatni niepokorni. Nie, żebym się zmartwił.
A kto z Państwa pamięta instytucję „pokoju przechodniego”? Kiedyś sytuację ratowała meblościanka, dziś znane sklepy polecają luksfery, czyli szklane pustaki. Chyba się nie skuszę. Za bardzo kojarzą mi się z klatką schodową.
I ostatnia z moich złotych myśli. W 1962 przyczyniłem się do powstania filmu „Spóźnieni przechodnie”. Pięciu kolegów (Holoubek, Hanuszkiewicz, Antczak, Rybkowski i ja) nakręciło pięć nowelek na podstawie prozy Dygata. Moja etiuda – „Krąg istnienia” – opowiadała o niespełnionej miłości ze ślizgawką w tle. Teraz podobne eksperymenty – kilku reżyserów na jeden temat – przeprowadza się raczej w teatrze. Młodzi filmowcy są prężni i niezależni. A może skorzystać z tego patentu i zaproponować podobny – Borys Lankosz, Xawery Żuławski, Jacek Borcuch, Marcin Wrona i Katarzyna Rosłaniec w jednym. Oto moja propozycja dla PISF-u.