Gross pogardza Polakami

W „Złotych żniwach” Jan Tomasz Gross wchodzi we frazeologię nieobecną w jego wcześniejszych dziełach, którą można uznać za antypolską. Nie o prawdę chodzi, tylko o zademonstrowanie pogardy

Aktualizacja: 23.01.2011 00:07 Publikacja: 22.01.2011 00:01

Gross pogardza Polakami

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Jan Tomasz Gross drażni wielu. Przyznam, że mnie też. Tworząc książki powszechnie uznawane za historyczne, w rzeczywistości nie prowadzi własnych badań, tylko popularyzuje (nieżyczliwi użyliby słowa: żeruje, ale darujmy mu, skoro pokrzywdzeni nie zgłaszają się jako tacy) badania prawdziwych historyków. W tym wręcz takie, które w sensie edytorskim jeszcze w ogóle nie ujrzały światła dziennego.

Zauważmy jednak, że gdy Aleksander Sołżenicyn opublikował „Archipelag GUŁag”, nie odkrył w zasadzie niczego nowego. Wielu wcześniej opisywało bolszewickie bestialstwa. Ale Aleksander Isajewicz sprawił, że te opisy zaczęły być słuchane. I to się liczyło. Wtórność nie jest więc dla mnie decydującym argumentem przeciw Grossowi. Bo tak jak Sołżenicyn zmusza on wielu, żeby posłuchali opowieści o tym, co się w pierwszej połowie lat 40. działo.

Żeby wysłuchali historii wcześniej znanych, ale nie słuchanych. Takich jak np. te, przez Grossa akurat pominięte, zapiski doktora Klukowskiego:

„23 października 1942. Gdy mnie nie było, gestapo, miejscowi żandarmi, „granatowa policja” i motłoch z ulic w Szczebrzeszynie znów zaczęli polowanie na Żydów. Wyjątkowo aktywny był Matysiak, policjant z Sulowa, i Skórzak – woźny miejski. Skórzak nie miał rewolweru tylko siekierę i tą siekierą zabił kilku Żydów. Przez cały dzień ludzie polowali na Żydów i zabijali ich, podczas gdy inni znosili ciała na cmentarz, aby je pochować”.

[wyimek]Nareszcie nam słonecko zaświeciło, dwadzieścia lat myśmy cekali, aleśmy się docekali!([i]reakcja polskich chłopów na klęskę wrześniową, odnotowana przez Kazimierza Wykę jako częsta, „Życie na niby”)[/i][/wyimek]

„26 października 1942. Byłem świadkiem, jak usuwano Żydów z kryjówki w domu powroźnika Dyma. Naliczyłem około 50 Żydów wziętych do więzienia. Tłum patrzył, śmiał się, a nawet bił Żydów; inni przeszukiwali domy, szukając następnych ofiar”.

Te zapiski są znane. A tak jakby ich nie było. Dlaczego?

[srodtytul]Powszechny krzyk: Jude![/srodtytul]

Polska historiografia, a w ślad za nią polska publicystyka i polska świadomość nie poznały, nie zaakceptowały ani nie przyswoiły dotychczas pełnej prawdy o tym, co między 39 a 45 rokiem zaszło między Polakami a Żydami. Zwłaszcza na polskich wsiach i w polskich małych miasteczkach.

A może to nieprawda? Może dotychczasowy nasz pogląd, dający się wyrazić słowami: naród w swoim rdzeniu był w najgorszym wypadku obojętny, raczej: bezsilny i współczujący – może się ostać?

Niestety, nie może. I nie na skutek badań Grossa. Raczej Aliny Skibińskiej, Jakuba Petelewicza, Dariusza Libionki, Barbary Engelking i Jana Grabowskiego – czyli historyków, na których ustaleniach Gross się opiera. Dodajmy – dość bezceremonialnie. Wyłania się z nich bardzo przykry obraz prowincjonalnej reakcji na Holokaust. Wręcz zdecydowanie gorszy od tego, do którego byli przekonani nawet ci Polacy, którzy zaakceptowali prawdę o Jedwabnem, Radziłowie i Kielcach.

[wyimek]W kilka tygodni nastał przeciętny, zwykły dzień Generalnej Guberni [i](Kazimierz Wyka, tamże)[/i][/wyimek]

Jest to, krótko mówiąc, obraz rzeczywistości, w której czynny udział Polaków (chodzi przede wszystkim o chłopów) w Holokauście przestaje być wyjątkiem. Gross chce, byśmy uznali, że był regułą. To na szczęście jego wishful thinking. Ale chętny udział w nagonkach na zbiegłych do lasów Żydów, rabowanie ich i wydawanie Niemcom lub mordowanie na własną rękę były zjawiskami na tyle powszechnymi, że z pewnością wówczas rzucającymi się w oczy znacznie bardziej niż wszelkie inne reakcje na Holokaust.

Znów – to nie jest nowość dla tych, którzy nie zamykali oczu i nie zatykali uszu. Bartłomiej Sienkiewicz kilka lat temu streścił w „Newsweeku” opowieść swojego starszego przyjaciela, arystokraty o nieco śródziemnomorskim wyglądzie, który w czasie okupacji handlował po galicyjskich miasteczkach. Regułą było, że po przyjeździe do nowej miejscowości był „demaskowany” jako Żyd przez miejscową dzieciarnię (polską), zatrzymywany przez dorosłych (Polaków) i odstawiany na posterunek żandarmerii. Tam Niemcy legitymowali go, sprawdzali obrzezanie, wypuszczali, i dopiero wtedy mógł sobie handlować.

Warto dodać, że demaskując arystokratę, dzieci nie krzyczały „Żyd”, tylko „Jude!”. Słowo, które przynieśli do Polski Niemcy, słowo – wyrok śmierci. Samuel Willenberg, uciekinier z Treblinki, a później powstaniec warszawski, w wywiadzie udzielonym „Rz” powiedział, że w czasie okupacji to słowo było używane przez Polaków „powszechnie. Może nawet częściej niż »Żyd«. A to było słowo nie tylko obraźliwe – to słowo stawiało określanego w ten sposób poza linią życia”.

[srodtytul]Powszechność to nie norma[/srodtytul]

Czy znaczy to, że rację ma Gross, twierdząc (to jego główna teza), że „normą zachowania w polskim społeczeństwie – oczywiście pamiętając, że większość ludzi była niezainteresowana niczym, co ich bezpośrednio nie dotyczyło, i pozostawała na los Żydów obojętna – było tropienie i wynajdywanie ukrywających się Żydów (a więc i Polaków, którzy dawali im schronienie)”? Mimo wszystkich wstrząsających faktów ujawnianych obecnie przez historyków taka teza to, łagodnie mówiąc – nadużycie.

[wyimek]W ogóle w stosunku do Żydów zapanowało jakieś dziwne zezwierzęcenie. Jakaś psychoza ogarnęła ludzi, którzy za przykładem Niemców często nie widzą w Żydzie człowieka, lecz uważają go za jakieś szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelkimi sposobami, podobnie jak wściekłe psy, szczury i tak dalej [i](dr med. Zygmunt Klukowski, pamiętnikarz z Zamojszczyzny)[/i][/wyimek]

Ponure zdarzenia, o których piszemy w tym tekście, można niestety uznać za powszechne – bo były gołym okiem dostrzegalne na wszystkich obszarach Generalnego Gubernatorstwa. Nie czyni to jednak z nich normy.

Sęk bowiem w tym, że sprzeciw wobec takich – niestety powszechnych – zachowań w warunkach niemieckiego terroru nie mógł się ujawnić. Doktor Klukowski z oczywistych względów nie mógł sobie pozwolić na próbę powstrzymania bijącego Żydów tłumu. Podobnie nie mógł nic uczynić nauczyciel Stanisław Żemiński, autor wstrząsającego opisu zagłady Żydów łukowskich i udziału miejscowych Polaków (głównie chłopów) w masowych mordach. Ale jest jasne, że gdyby próba przeciwdziałania nie oznaczała natychmiastowej śmierci z rąk Niemców, obajby ją podjęli. A obaj byli lokalnymi autorytetami.

I nie byliby sami. Skibińska i Petelewicz, analizując akta powojennych procesów z Kielecczyzny, stwierdzili, że mordujący Żydów nie byli marginesem wiejskiej społeczności, przeciwnie, wywodzili się z jej rdzenia – bywali to często chłopi szanowani, gospodarni, wybierani na wiejskie funkcje, obdarzani przez sąsiadów zaufaniem. To dla naszego narodowego samopoczucia bardzo przykre. Ale przecież dalece nie cała polska prowincja i nie cała wiejska elita były takie.

Notuje dr Klukowski:

„22 marca 1943. Przyjąłem w szpitalu chłopa z Gruszki Zaporskiej. Ukrywał w swojej stodole sześciu Żydów z Radecznicy, dając im nie tylko schronienie, ale również jedzenie przez kilka tygodni. Gdy Niemcy zaczęli przeszukiwać jego gospodarstwo, próbował uciec i został ranny. Umarł w parę godzin po przyjęciu do szpitala. Niemcy zarządzili, że ma być pochowany na cmentarzu jako bandyta, to znaczy bez trumny i w nieoznaczonym grobie. Następnego dnia żona tego człowieka, jego ośmioletni syn i trzyletnia córeczka zostali zabici razem z sześcioma Żydami”.

Żemiński, którego diariusz pełen jest opisów łajdactw podlaskiego motłochu, syntetyzuje postawy miejscowego społeczeństwa w sposób godny uwagi:

„Polaków jest dużo i każdy reaguje na swój sposób. O draństwach dosyć dużo piszę. Jest dużo ludzi, którzy potępiają zbrodnie niemieckie i brzydzą się nimi. Są ludzie, którzy na widok wyczynów niemieckich wpadają po prostu w rozpacz. Niektórzy uważają jednak, że „co prawda jest to bardzo przykre i okrutne, ale przecież Niemcy oddają nam dużą przysługę: rozwiązują problem żydowski”. Nasza »Endecja« ze wszystkimi swoimi przybudówkami może być dumna ze swego posiewu”.

Należy sądzić, że ludzie tacy jak ci, o których Żemiński pisze w trzecim i czwartym zdaniu powyższego akapitu, gdyby mieli jakąkolwiek ku temu możliwość, przeciwdziałaliby udziałowi swoich rodaków w zbrodni. A według podlaskiego nauczyciela „jest ich dużo”.

Krwawe zbrodnie z natury widać lepiej niż ponure milczenie, które było wtedy udziałem Klukowskich i Żemińskich oraz ukształtowanej pod ich wpływem części polskiej prowincji.

[srodtytul]Taka była wieś…[/srodtytul]

Historycy, a za nimi Gross, stawiają jeszcze jedną szarpiącą sumienia tezę. Otóż w analizowanych przez nich materiałach nie sposób się dopatrzyć elementu skruchy ze strony chłopskich morderców ani potępienia ich czynów przez wspólnotę. „Na te trzysta spraw, które analizowałam, może dwa razy ktoś powiedział, że żałuje” – mówi w „GW” Barbara Engelking.

Dochodzimy tu do bardzo drażliwego momentu. Otóż bardzo łatwo popełnić błąd prezentyzmu, przemnożonego jeszcze przez zmianę perspektywy intelektualno-społecznej. Mówiąc krótko, ówczesna wieś była nie tylko ciemna i prymitywna, ale i w naturalny sposób okrutna. I w naturalny sposób solidarna – w dobrym i złym.

I tak było jeszcze długo potem. Bardzo pouczający jest pod tym względem o wiele późniejszy i niezwiązany w żaden sposób z Żydami epizod z późnych lat 70. – tzw. zbrodnia pod Połańcem. Na skutek sąsiedzkich sporów na Wigilię 1976 roku, po pasterce, na szosie, zamordowano tam całą rodzinę – w tym dziecko i kobietę w zaawansowanej ciąży. Świadkiem zabijania było ok. 30 osób wracających z pasterki. Zostali oni przez zabójców zaprzysiężeni na krucyfiks, że będą milczeć. Na miejscu też – do ręki – otrzymywali wynagrodzenie.

Kto zabił – wiedziała cała wieś. I solidarnie milczała – dopóki jej solidarności nie złamano, konsekwentnie aresztując świadków za fałszywe zeznania. A i później, w trakcie procesu morderców, stosunek wiejskiej opinii do tych nielicznych (bliskich krewnych ofiar), którzy współpracowali z władzami śledczymi, był wrogi. „Zabitych nic nie wróci, a młode robotne chłopy poszły siedzieć” – mówiono.

Minęło ponad 30 lat, ofiary wywodziły się z tego samego kręgu kulturowego, a w tej sprawie odnajdujemy elementy bliźniacze do polowań na Żydów z 42 czy 43 roku. Straszne okrucieństwo. Działanie na oczach wspólnoty. I jej długotrwałą solidarność ze sprawcami…

To przykre. A gdy obraz ten uzupełnimy o segment polityczny, ten do którego nawiązuje motto z Kazimierza Wyki – stanie się on jeszcze bardziej przykry.

Dwudziestolecie międzywojenne i ruch ludowy uczyniły z etnicznie polskiego chłopa Polaka politycznego w stopniu bardzo nierównym, często niezwykle powierzchownym, wręcz nietrwałym. Wyka wspomina, jak na początku okupacji, w latach 1939 – 1940, inteligencja drżała, czy Niemcy nie zechcą wykorzystać sprzyjającej im koniunktury, zadowolenia wsi z ogromnego wzrostu cen żywności i powszechnie wówczas odczuwanego chłopskiego „Schadenfreude” wobec miasta, by trwale oddzielić wieś od politycznej Polski. Tak się nie stało, bo hitlerowcy nie chcieli wchodzić w komeraże z żadną grupą słowiańskich podludzi, ale według Wyki tak stać się mogło.

Niemieckie represje szybko zgasiły te nastroje. Ale samo ich zaistnienie dowodzi bardzo płytkiego zanurzenia wielkiej części chłopstwa w polskości. To czynnik z pewnością nieobojętny dla klimatu, w którym na prowincji GG nastąpił Holokaust.

[srodtytul]Z chłopa – Polak[/srodtytul]

Temu, że to, co się działo na prowincji GG, tak dalece nie istnieje w świadomości obecnych Polaków, moim zdaniem winien nie jest antysemityzm. To oczywiste, że spowodował on haniebne zachowania z lat 40. Ale to nie on stał się przyczyną tego, że dziś jesteśmy ich nieświadomi. Bo już w tychże latach 40. zaczął słabnąć, by dziś wegetować gdzieś na marginesach.

Główną przyczyną – wbrew temu, co sugeruje Gross – nie jest też moim zdaniem powszechna rzekomo świadomość, że jako społeczność – albo wręcz jako poszczególne rodziny – „nachapaliśmy się” na Żydach, a więc teraz nie możemy ani potwierdzić tego względem świata, ani wręcz dopuścić tego do świadomości. Byłoby to prawdą, gdyby kiedyś rzeczywiście Polacy en masse zdawali sobie sprawę z tego, co się działo na prowincji ich kraju w pierwszej połowie lat 40. Wszystko, co nastąpiło od czasu ujawnienia sprawy Jedwabnego, świadczy jednak o tym, że tak ani nie jest, ani nie było.

Odpowiadając na pytanie o przyczynę niewiedzy, musimy zdać sobie sprawę z gigantycznego pod względem zasięgu, arcyważnego i arcyciekawego procesu świadomościowego, jaki zaszedł w Polsce po wojnie.

Kiedy w latach 70. na ekrany wszedł „Potop” Hoffmana, Kazimierz Brandys dziwił się masowej społecznej fascynacji tym filmem. Po 30 latach socjalizmu – pisał – tłum synów chłopów i robotników siedzi w kinie i wpatruje się z przejęciem w obraz herbowego szlachcica na koniu.

I tu, moim zdaniem, trzeba szukać przyczyn polskiej amnezji. Okres powojenny przyniósł ogromne podniesienie kulturalne mas chłopskich i w wielkim stopniu ich fizyczne przemieszczenie do miast. Przyniósł ich – trwałą już tym razem – asymilację w polskości. A polskość jest nadal zjawiskiem organizowanym przez szlacheckość. Szlacheckość, której depozytariuszem ciągle w sporej mierze pozostaje, a w znacznie większej – pozostawała, inteligencja.

W efekcie ludowe masy, przyjmując mentalnie szlachecki kształt polskości, traciły (bo chciały utracić) pamięć o tym, kim były jeszcze niedawno. Wraz z dotychczasową tożsamością traciły pamięć o niedawnych jeszcze wydarzeniach. A zwłaszcza o tych ich aspektach, które były za bardzo ludowe, za bardzo niezgadzające się ze szlacheckim etosem. A mordowanie Żydów było bardzo ludowe, ale wyjątkowo mało szlacheckie.

Notabene w trakcie dyskusji po Jedwabnem ktoś zwrócił już uwagę na fakt, że ówczesna miejska inteligencja w swojej masie nie była zdania, aby mordowanie Żydów przez chłopów jakoś specjalnie jej dotyczyło. Nie była bowiem mentalnie przekonana, że etnicznie polscy chłopi należą do narodu, a więc nie czuła się specjalnie odpowiedzialna za ich działania…

[srodtytul]Pogarda[/srodtytul]

Jeśli zaś Grossa niepokoi stan wiedzy obecnych Polaków i fakt, że w ogromnej większości nie są świadomi tego przerażającego aspektu naszej dwudziestowiecznej historii, to powinien zacząć od krytycznego przyjrzenia się sobie. Bo to, jak pisze, bynajmniej – użyjmy tu eufemizmu – nie ułatwia Polakom przyswojenia trudnej prawdy.

Kiedyś, na etapie „Sąsiadów”, jego manierę można było uznać za celową prowokację, za, używając metafory Żeromskiego, rozrywanie polskich ran, żeby nie zabliźniły się błoną podłości. Teraz jednak, dziesięć lat po Jedwabnem, trudno użyć tego argumentu, bo społeczeństwo jest inne. Inna jest jego samoświadomość, przekonanie o naszej naturalnej bezgrzeszności już nie króluje bez reszty w duszach Polaków.

Tymczasem Gross nie tylko nie zmienia swojej metody, ale jeszcze ją zaostrza. Co więcej – w „Złotych żniwach” wchodzi we frazeologię nieobecną w jego wcześniejszych dziełach. Frazeologię, którą naprawdę można uznać za antypolską.

Antypolska – to słowo i mocne, i skompromitowane przez nadużycia. Ale przecież nie puste, nie pozbawione treści. Uważam, że użycie go w kontekście najnowszej książki Grossa jest niestety adekwatne.

Choćby dlatego, że trudno inaczej niż jako antypolską określić relacjonowaną wyżej – nieprawdziwą i krzywdzącą – główną tezę autora, według którego tropienie Żydów miało być „normą zachowania w polskim społeczeństwie”.

Przede wszystkim jednak „Złote żniwa” są antypolskie, bo przepojone są pogardą dla Polaków. Odnoszę wrażenie, że autor daje wyraz tej emocji wręcz prowokacyjnie.

Bo kiedy określa akowski „Biuletyn Informacyjny” słowami „całkowicie nietypowa publikacja na firmamencie prasy nielegalnej, w której podczas okupacji nie ukazał się ani jeden antysemicki artykuł”, to przecież wie, że pisze nieprawdę. Pomijając już zróżnicowaną prasę akowską, to była przecież prasa PPS-owska, innych ugrupowań lewicowych, środowisk Stronnictwa Demokratycznego, część prasy katolickiej, nie mówiąc już o komunistycznej.

Gdy pisze, że „dla ukrywających się Żydów spotkanie w lesie z jakąkolwiek uzbrojoną grupą partyzancką kończyło się z reguły tragicznie”, to wie o tym, że zwrot „z reguły” czyni z tego zdania zdanie kłamliwe.

Nie o prawdę chodzi, tylko o zademonstrowanie pogardy.

[srodtytul]Pożyteczne poczucie winy[/srodtytul]

Trudno też inaczej niż jako antypolskie określić takie passusy, w których Gross w potoku erudycyjnych popisów ukrywa bardzo precyzyjną treść polityczną: „Jeśliby zadać pytanie: co bankier szwajcarski i polski chłop mają ze sobą wspólnego – oprócz tego, że obydwaj są ludźmi i mają nieśmiertelną duszę – odpowiedź, z lekka tylko ustylizowana, będzie brzmiała: złoty ząb wyrwany z czaszki zabitego Żyda”.

Jeśli autor tak doświadczony jak Gross używa czasu teraźniejszego – a przypomnimy, że od opisywanych w „Złotych żniwach” zbrodni minęło prawie 70 lat – to czyni to nieprzypadkowo. Ja więc mam prawo interpretować ten zabieg jako rozciągnięcie pogardy dla zbrodniarzy na obecne pokolenie Polaków.

A także jako próbę narzucenia im poczucia winy. Winy chorobliwej, ale dla kogoś przecież niebezużytecznej. O czym świadczą m.in. językowe dywagacje Grossa na temat pojęć własności „pożydowskiej” i „poniemieckiej”:

„Za sprawą okoliczności historycznych w dwudziestym wieku mieliśmy do czynienia w Polsce z dwoma procesami przywłaszczenia na masową skalę cudzej własności – po wypędzeniu ludności niemieckiej i po wymordowaniu Żydów. Ale że zamordowanie albo wypędzenie człowieka nie daje nikomu tytułu własności do niczego, w tym również i do pracy zakumulowanej przez pokolenia w nagromadzonych przedmiotach, »pożydowska« może być tylko facon de parler, a nie żadna własność. O czym świetnie wiedzą mieszkańcy polskich miasteczek, niepokojąc się, kiedy tylko w okolicy pojawi się ktoś obcy, czy to aby przypadkiem nie jakiś Żyd, lub na pewnych terenach Niemiec, który przyjechał »po swoje«”.

Nie sądzę, żeby można było te dywagacje odebrać inaczej niż jako sugestię wspierającą żydowskie (a przy tym również niemieckie) roszczenia odszkodowawcze wobec Polski.

Nienawiść prowadzi do ekstremizmu, ale ekstremizm potrafi służyć bardzo konkretnym interesom.

Gross chce postrzegać polską prowincję lat niemieckiej okupacji jako coś pośredniego miedzy Kambodżą Czerwonych Khmerów a Ruandą czasu dokonywanej przez Hutu rzezi plemienia Tutsi. Czerwonymi Khmerami i uzbrojonymi w maczety wieśniakami Hutu są oczywiście Polacy. To ostatnie porównanie jest zresztą modne, a Gross podąża za modą.

Tym bardziej że dzięki niemu można zasugerować coś, co nawet przy typowym dla Grossa lekceważeniu dla faktów trudno byłoby powiedzieć wprost. „Powiedzieć, że wszyscy brali w tym udział oprócz paru starców, kobiet i małych dzieci, to także prawda, którą trzeba dozować” – taki cytat ze „Strategii antylop” Jeana Hatzfelda znajdziemy jako motto „Złotych żniw”.

Tego o okupowanych Polakach jeszcze teraz powiedzieć nie można. Nie wypada. Ale za parę lat…?

Jan Tomasz Gross drażni wielu. Przyznam, że mnie też. Tworząc książki powszechnie uznawane za historyczne, w rzeczywistości nie prowadzi własnych badań, tylko popularyzuje (nieżyczliwi użyliby słowa: żeruje, ale darujmy mu, skoro pokrzywdzeni nie zgłaszają się jako tacy) badania prawdziwych historyków. W tym wręcz takie, które w sensie edytorskim jeszcze w ogóle nie ujrzały światła dziennego.

Zauważmy jednak, że gdy Aleksander Sołżenicyn opublikował „Archipelag GUŁag”, nie odkrył w zasadzie niczego nowego. Wielu wcześniej opisywało bolszewickie bestialstwa. Ale Aleksander Isajewicz sprawił, że te opisy zaczęły być słuchane. I to się liczyło. Wtórność nie jest więc dla mnie decydującym argumentem przeciw Grossowi. Bo tak jak Sołżenicyn zmusza on wielu, żeby posłuchali opowieści o tym, co się w pierwszej połowie lat 40. działo.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Taka debata o aborcji nie jest ok
Plus Minus
„Dziennik wyjścia”: Rzeczywistość i nierzeczywistość
Plus Minus
Europejskie wybory kota w worku
Plus Minus
Waleczny skorpion
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa”, Jacek Kopciński, opowiada o „Diunie”, „Odysei” i Coetzeem